Powiem tak. Najpierw okazało się, że jedyna biblioteka w okolicy, w której jest dostępny egzemplarz powieści, się remontuje. Co prawda oznacza to, że można spokojnie wynieść stamtąd książki, komputery i co tam jeszcze, nie zwróciwszy niczyjej uwagi, ale wyproszenie wypożyczenia albo chociaż lektury na miejscu jest nie do zrobienia (long story…). Potem znajomi straszyli, że to taka powieść, w której nic się nie dzieje. Jeszcze później wpadłam w wir pracy i już się bałam, że nie zdążę, ale na szczęście z pomocą przyszła mi długa podróż pociągiem. I okazało się, że Virginia Woolf naprawdę jest genialną pisarką.
Tu, gdzie jesteśmy
Powieść, jeśli tak jak ja wcześniej nie mieliście o tym pojęcia, skonstruowana jest z trzech części. Pierwsza to portret dość nieśpiesznego dnia z życia rodziny Ramsayów i mieszkających z nimi lub w pobliżu totumfackich. Malarki, która nie chce wychodzić za mąż; aspirującego naukowca-mizogina; starego opiumisty, którego nikt nie bierze serio. Ramsayowie zaś to piękna pani domu, ośmioro dzieci i pater familias w postaci filozofa, co do którego wielkości musimy wierzyć innym na słowo. Woolf portretuje swoich bohaterów czule, choć z ironią. No bo jak na serio traktować kogoś, kto zagraża snowi dzieci zrzucając książki na podłogę piętro wyżej w szale naukowej pracy?
Przy czym tak, to wszystko prawda: mamy do czynienia z taką techniką pisania, która właściwie nie pokazuje nam żadnego „obiektywnego” czy „wszechwiedzącego” obrazu rzeczywistości. Za to pozwala nam wejść w głowy bohaterów, zręcznie przesuwanych przez Woolf po planszy tak, że kiedy jeden przechodzi obok drugiego my – hop! – wskakujemy w rozpędzony pociąg myśli tego drugiego. Fantastycznie jest to wykonane (przyczepić się mogę do tłumaczenia – mój egzemplarz przełożył Krzysztof Klinger) i fantastycznie się czyta.

Część druga to migawki z I wojny światowej i okresu tuż powojennego (w razie gdyby ktoś się zastanawiał, co czytać w czasie akcji „W okopach”, zachęcam!). To chyba moja ulubiona część, bo jest strasznie piękna. Tak: właśnie strasznie piękna. Dowiadujemy się o wszystkim tym, co stało się jakby mimochodem, o całych życiach, popękanych przez czas tak jak powoli osiadający dom letniskowy Ramsayów. Piękna, melancholijna, smutna część. Oczywiście nie działałaby tak dobrze, gdyby nie część pierwsza, gdzie autorka daje nam poznać bohaterów (chociaż czy Wy też mieliście wrażenie, że ósemka dzieci Ramsayów ma robić wrażenie liczbą, a nie każdemu udaje się dojść w jakikolwiek sposób do głosu?) i część trzecia, gdzie ci, którzy ocaleli – nie tylko z wojennej zawieruchy, ale w ogóle: z życia – wracają.
Tu, gdzie już byliśmy
Przy czym jeśli przy lekturze „Do latarni morskiej” będziecie się czuć tak, jakbyście to już gdzieś czytali – nie zdziwcie się. Bo, podpowiem, jest w prozie Woolf coś, co później wykorzysta Tove Jansson, tworząc „Dolinę Muminków w listopadzie”. Cudowna melancholia rozpadającego się świata, który trzyma się na kruchych nitkach wspomnień rzeczywistych i wymyślonych. Postaci, które zaludniają Dolinę Muminków można dopasować do bohaterów Woolf: bo czy pan Ramsay to nie Tatuś Muminka? Czy James nie jest czasami Muminkiem, pani Ramsay jego Mamusią, a stary pan Carmichael jako żywo – nieco mniej zgryźliwym Piżmowcem?
A Lily Briscoe to trochę taki nasz Homek. Homek, który czeka na olśnienie, na powrót Muminków. Tylko że tutaj zmarli nie powrócą, bo ich podróż jest dużo dalsza – mogą jednak powrócić we wspomnieniu, szybkim jak błyskawica, ale wystarczającym, żeby dopełnić wizji. W dodatku moja ulubiona część druga, gdzie sprzątające dom letniskowy kobiety czekają na możliwy powrót Ramsayów, jeszcze wrażenie podobieństwa do „Doliny…” potęguje. Co sprawia, że obie książki, zestawione ze sobą, dają ciekawy efekt – i pozwalają z jednej strony nieco sfamiliaryzować sobie klasykę, a z drugiej docenić kunszt i „uklasycznić” niekiedy niedocenianą sagę o Muminkach Jansson.

Kruche są te obrazki Woolf jak krucha bywa porcelana. A równocześnie autorka pozwala nam wejść do świata, który trwa jeszcze siłą rozpędu, ale załamuje się na drobniutkich wyrwach i nigdy już nie będzie taki sam. Wspaniała proza, człowiek zamyka książkę, wzdycha ciężko, zostaje ze smutkiem i z potrzebą przeczytania więcej. Czyli wszystko działa tak, jak powinno.
Na dyskusję zapraszamy dzisiaj do Tarniny (dlatego pod tym postem komentarze są wyłączone), zobaczcie też koniecznie co napisała Jeden Akapit. A ja zostawiam Was z podstępną myślą, jak doskonałą jesienną lekturą jest „Do latarni morskiej”. A przecież nawet nie zdrapałam większości z powierzchni tych wszystkich tematów, jakie można przy tej lekturze poruszyć!