Cieszyłam się na wyprawę w czasy kryzysu ekonomicznego w dwudziestoleciu i na miejską tematykę. Jak wyszło autorowi? Spróbujmy odpowiedzieć na to pytanie. Od lektury minęło trochę czasu, więc miałam chwilę, żeby to sobie poukładać. Będzie może nieco krócej niż przy dwóch poprzednich powieściach Kruczkowskiego – ale też i trochę inna to materia niż w ich przypadku.
„Warunki ustabilizowanej depresji”
Takimi słowami Kruczkowski sam nazywa to, co dzieje się z jego bohaterami. A kim oni właściwie są i o co chodzi, zapytacie na początku? Ano, już odpowiadam. Tym razem autor nieco zawęża nam pole obserwacji i zamiast bohatera zbiorowego, serwuje pojedyncze jednostki, które łączy szczególna przestrzeń: wspólne mieszkanie – w szczególnych warunkach. Jakich? Tak jak wspomniałam, rzecz dzieje się w warunkach Wielkiego Kryzysu. Z tym że to już nie są początki, wywołujące szok „ale jak to się mogło stać”, to już jest kryzys odstały, w swojej dojrzałej formie, wywołujący kontrreakcje.
Bogdalscy, Henryk i Janina, decydują się podnająć jeden ze swoich pokoi – Janina ma co prawda pracę, chociaż jej pensja ciągle się zmniejsza, ale Henryk już od dawna pozostaje bezrobotny. Niby tej pracy jeszcze szuka, ale oboje wiedzą, że raczej jej nie znajdzie, nawet pomimo zmniejszenia wymagań. Pokój wynajmuje od nich Emil Rudny, chirurg. Rudny sympatyzuje z ruchem robotniczym, podobnie zresztą brat Janki, więc ten wątek również, jak słusznie domniemywacie, będzie się przez „Sidła” przewijał. Natomiast Henryk… Och, no cóż, to jest całkiem inna historia.

Muszę od razu powiedzieć, że Kruczkowski nieco tu przesolił z rysunkiem bohatera. Otóż stworzył kogoś od samego początku niesympatycznego. Butnego, aroganckiego, źle interpretującego rzeczywistość, lubiącego krzywdzić innych. Bogdalski to taki paskudny bohater, któremu niby mamy współczuć – ale nie współczujemy. Czytelnik wie, że on był niesympatyczny jeszcze zanim zmieniło go bezrobocie. A teraz obserwujemy co prawda jego upadek, ale to jest nie tyle psychologiczny rys, co takie radowanie się, że bohater „dostaje za swoje”. A chyba nie o to miało chodzić. Bogdalskiego więc nie szkoda, raczej irytuje nas, że jeszcze się na scenie pojawia.
Tytułowe „sidła” odnoszą się głównie do niego, bo oczywiście łatwo daje się uwieść pokusom: zdrady, hazardu, oczywiście do kolekcji zaczyna też sympatyzować z ruchem faszystowskim. No cóż, mówiłam, że Kruczkowski się tu nie patyczkuje. Jak komentuje to sama Janina:
Po prostu ten człowiek wytwarzał dokoła siebie jakąś złą, fatalną aurę, w której niepodobna już zdrowo oddychać… Aurę rozkładu, ciężką i trującą…
Szkoda tutaj niewykorzystanego potencjału, bo moim zdaniem zwyczajnie coś tutaj nie wyszło. Czy autor przedobrzył, czy nie umiał do końca pokazać przemiany bohatera, czy to ten rodzaj historii, w którym za wcześnie (albo za późno?) poznajemy naszych bohaterów – trudno mi się zdecydować. Niemniej, wypada to wszystko dość słabo. Zwłaszcza, że Bogdalski zostaje skontrastowany z Rudnym. Ten zaś cieszy się sympatią autora, chociaż czytelnik może dostrzec na nim pewne rysy. Co ciekawe, one wypadają dość komicznie tam, gdzie autor najwyraźniej próbuje być poważny. Ot, chociażby doktor Rudny uważa, że nie warto czarować rzeczywistości, a burżuazja do tego stopnia nie zasługuje na sympatię, że trzeba jej dzieci brutalnie uświadamiać, że święty Mikołaj nie istnieje. Tak, mówię serio. Tak, jest tam taka scena.
Ich sprawa
Tak zatem już w świecie przedstawionym jest, że jedni bohaterowie mają zasłużyć sobie na naszą sympatię, a inni – zrazić do siebie. Ten podział przebiega w dość zawiły sposób pomiędzy postaciami sympatyzującymi z takimi bądź innymi poglądami politycznymi i pomiędzy postaciami pracującymi i bezrobotnymi. Zwykle na zasadzie kontrastu. Mamy więc złego Bogdalskiego (przy czym, serio, to jest okropna postać niezależnie od tego, czy przejrzeliśmy zamysły autora, czy nie) i dobrego Koziaka, murarza, którego utrzymuje żona. Jest paskudny kompan z wojska Henryka, protofaszysta, i szlachetny doktor Rudny, sympatyk ruchu robotniczego. Jest rozlazła burżujka słuchająca w lesie płyt z patefonu i jest pracująca ciężko Janka podejmująca ekonomiczno-rodzicielskie dylematy. Za proste są te dychotomie i tylko dla niepoznaki poprzykrywane – niekiedy, ze smutkiem przyznaję, pretensjonalną – frazą. To, co ma w zamierzeniu uwznioślać, budzi raczej uśmiech i to nie ten sympatyczny w rodzaju „ach, fajnie, że jesteście tu z nami, bohaterowie!”.

Jak zatem proponowałabym czytać „Sidła”? Chyba najlepiej broniłyby się jako opowieść o ciągłej walce dobra ze złem, które przybierają coraz to nowe postaci. Bohaterowie Kruczkowskiego bowiem tym razem albo zasługują na szczęście, albo na nie nie zasługują nie przez wzgląd na jakieś zewnętrzne okoliczności, ale przez wzgląd na to samo, że są, kim są. W tym sensie Bogdalski od początku jest bez szans. Jego ruchy są pozorne, aktywność – wymuszona, poczynania – skazane na porażkę tylko dlatego, że to jego ruchy, jego aktywność i jego poczynania. I jak się o tym pomyśli, to dopiero zaczyna nam być bohatera żal. Nawet jeśli tym bohaterem jest Bogdalski.
Można też traktować „Sidła” jako wstęp do twórczości Kruczkowskiego-dramaturga. Czemu? Bo tu bardziej niż wcześniej bohaterowie odkrywają swoje role. To bardziej aktorzy w przebraniach postaci niż postaci literackie. Henryk gra człowieka, który wychodzi codziennie do pracy, Janka gra dobrą żonę, Rudny poczciwego lokatora i tak dalej. Nie zaszkodziłoby nikomu, gdyby zniuansować również wątpliwości targające bohaterami – ale te zostają ucięte raz, że przez tę wspomnianą konstrukcję, a dwa, przez samą końcówkę powieści. Wobec której bohaterowie milkną, bo cóż więcej można powiedzieć, kiedy zmienia się świat i nie ma „być może”, ale wyłącznie „tak” albo „nie”? Choćby żadna z perspektyw nie była tą kuszącą?