Wiecie, jak to jest. Gdzieś, przypadkiem, usłyszycie o książce i to, co usłyszycie brzmi zupełnie jak „powinnam to przeczytać” oraz „jakim cudem wcześniej nie słyszałam o tej książce”. W Waszym ulubionym antykwariacie / bibliotece / regale znajomych książka jest, stoi i czeka, więc nie ma już co zwlekać, trzeba siąść i czytać. Tak mniej więcej wyglądała historia mojego zetknięcia się z narratorem „Szyldu…”, jego szalonym wujem, ojcem przedsiębiorcą i nie tracącą rezonu matką.
O czym to jest?
„Szyld pisany antykwą” to właściwie zbiór opowiadań, toczących się wokół przyjazdu transportu z przesiedleńcami zza Buga na „Ziemie Odzyskane”. Konkretnie – na Ziemię Lubuską, zaś przesiedleńcy pochodzą z bardzo różnych miejsc, akurat nasz narrator wraz z rodziną przyjeżdża z „Ziem Zabranych”, ale pojawią się i osadnicy z centralnej Polski, i z pobliskiej Wielkopolski, i tacy, którzy są nie wiadomo skąd, a trafi się i miejscowy pustelnik.

Skąd wziął się ten Hrabal w tytule mojego wpisu? Ano stąd, że co prawda nie jest to aż ten sam poziom kunsztu pisarskiego w snuciu historii o małym miasteczku, ale podobieństw jest tu sporo. Starałam się je zaznaczyć już w opisie książki, ale rozbierzmy je po kolei. Przede wszystkim samo małe miasteczko, w którym czas się zatrzymał, łączy poetyki obu pisarzy. Zresztą to „zatrzymanie się czasu” w obu przypadkach jest tak naprawdę pozorne: u Hrabala znikają przecież z Nymburka Żydzi, a potem ludzie niemile widziani przez nową polityczną władzę, uchodzi z niego życie, zapewniane przez wielokulturową społeczność. U Olczaka jest podobnie: z tym, że ci, którzy odeszli, są na bieżąco zastępowani przez coraz to nowych osadników, którzy zjeżdżają tu z różnych stron świata. Albo zostają tu zwiezieni, bo element przymusu, choć nieco przypudrowany, daje o sobie w tej prozie znać.
Ach, ci stryjkowie!
Olczak stara się to, co smutne albo niewygodne maskować śmiechem – ale o tym pisze, co jak na literaturę „osadniczą”, czyli taką dotyczącą „Ziem Odzyskanych”, wcale nie jest objawem częstym. Jasne, trafiają się tam momenty, w których ten śmiech nie wychodzi i robi się pompatycznie, i zgodnie z linią narracji o tym, jak to prapiastowskie ziemie powracają do polskiej Macierzy, ale takich momentów jest – szczerze mówiąc – ze trzy. Co i tak jest niezłym wynikiem. Co jednak jeszcze łączy go z Hrabalem? Postać wuja-stryja!
Nie dziwcie się mojemu pełnemu zapału wykrzyknikowi, bo to wspaniała postać. Jeśli należycie do fanklubu stryjaszka Pepina z próz Hrabala, polubicie też wuja z „Szyldu pisanego antykwą” Olczaka. Dawny dyrektor żeńskiej szkoły, cyrku, multiintrumentalista, próbuje się odnaleźć w nowych warunkach na Ziemi Lubuskiej. Na jaki pomysł wpada? Że napisze historię tych nowych terenów, siada zatem i pisze:
Pierwszy fakt, który wygrzebał w archiwum, dotyczył igielnika Bartłomieja, obatożonego przez stangreta Napoleona. Swoją drogą, jaki ten Bonaparte był wszędobylski! Żartowano, że wuj dogrzebie się zaraz do awantury tutejszych mieszczan z gwardią pretoriańską Cezara czy Aleksandra Wielkiego, co już by wyraźnie przeczyło faktom.
Jak sami widzicie, Olczak nie oszczędza swoich bohaterów i dość otwarcie z nich podrwiwa, tak samo jak śmieje się z prób pokazywania „polskości” nowo zasiedlanych ziem, w bardzo usilny sposób. Ale sam, dla porządku, wprowadzi pewnego steranego życiem pustelnika, który nic, tylko czekał, aż Polska na te tereny powróci. Pewna równowaga jednak być musi, trochę na zasadzie oddania cesarzowi tego, co cesarskie. Na szczęście jednak nasz narrator-przewodnik po tym dość niecodziennym świecie, kręci się zwykle wokół swojego równie niecodziennego wuja zamiast wokół politycznych tuzów miasteczka.
Z browaru do restauracji (albo odwrotnie)
Jest jeszcze jedna kwestia, która łączy Hrabala z Olczakiem. Temat rodziców narratora-bohatera, którzy są drobnymi przedsiębiorcami, niekoniecznie im to wychodzi, niekoniecznie zapewnia szczęście – to ten element. U Hrabala oczywiście chodzi o browar, z którego ostatecznie wysiedli rodziców bohatera nowa polityczna sytuacja. U Olczaka jest odwrotnie, rodzice bohatera z drobnych urzędników muszą stać się przedsiębiorcami i zaczną prowadzić knajpkę. I tu polityka skomplikuje bohaterom życie, niemniej przez restaurację przewinie się sporo barwnych postaci, o których z przyjemnością się poczyta.

Także jeśli gdzieś natraficie na „Szyld…”, polecam gorąco, bierzcie w ciemno i poczytajcie w wolnej chwili. Pięknie zresztą sam autor podsumowuje całą narrację w ostatnim akapicie: że skoro już tyle nam opowiedział o swoim miasteczku, może wybierzemy się tam sami? Bo czy może być ciekawsza rekomendacja, niż zanurzyć się w świecie nieco staromodnej, ale dobrze czytającej się fikcji? W sam raz na wakacyjną podróż książkową!