Jakoś tak w kwietniu, w trakcie dość intensywnego wędrowania po kraju i okolicach, stałam sobie na przystanku, czekając na PKS. Właśnie kończyła mi się książka i zaczęłam przeglądać, co też mam na czytniku, a co nadawałoby się na niezobowiązującą lekturę w trakcie popołudniowej piątkowej podróży i przypomniałam sobie, że przecież w tak zwanym międzyczasie ukazały się cztery kolejne tomy przygód Chyłki i Zordona. Sięgnęłam więc po nie i nadszedł czas podzielić się kilkoma wrażeniami z lektury.
Umówmy się na początku i miejmy to z głowy: nie zamierzam odsądzać autora od czci i wiary, bo dużo pisze. Owszem, pisze dużo i dużo wydaje, ale nie mnie to osądzać, także dlatego, że seria prawnicza jest jedyną, którą (teraz już na bieżąco) śledzę. Czy przy lekturze tych kryminałów czytelnik przeżywa katharsis? Raczej nie (chociaż, powiecie, mów za siebie, Pyzo, tak więc i zrobię). Czy śledzę losy bohaterów z zapartym tchem? Zdanie o popołudniowej piątkowej lekturze odpowiada tu samo za siebie. Zresztą cztery tomy skończyłam dużo później niż planowałam, właśnie dlatego, że to taka rekreacyjna, a nie mrożąca krew w żyłach lektura. Jeśli jesteście ciekawi wrażeń z pierwszych tomów, napisałam o nich tutaj. Sama przystępując do lektury byłam ciekawa, co — i czy — się zmieniło. No i tak, pozwólcie, że ujmę swoje przemyślenia w kilku punktach, dla ułatwienia.
Mało ważna wokanda
Przywoływałam tę myśl już kilka razy, ale Tanayah się chyba nie obrazi, jak przywołam raz jeszcze, bo doskonale podsumowuje moje wrażenia na temat serii. Otóż sprawy, które prowadzą Chyłka i Zordon, są dużo mniej ważne niż to, co dzieje się między bohaterami. Właściwie to, docierając do tomu siódmego, mało się przejmujemy czy to strategią obrony, jaką przyjmie Chyłka, czy losami kariery Zordona, a bardziej skupiamy na klasycznym i lubianym dylemacie „will they / won’t they”, który ogrywa wiele seriali telewizyjnych, ale przecież i serii książkowych, tego cyklu nie wyłączając. Sprawy są co prawda medialne, bo pojawia się i Trybunał Konstytucyjny, i terroryści, i reprywatyzacja, ale mimo wszystko pozostają jakoś w tle i na uboczu. Czasami nawet wydaje się, że są mało interesujące dla samych bohaterów, a czasami służą tylko jako pretekst narracyjny, żeby autor mógł doprowadzić bohaterów do miejsca, w którym chce ich widzieć. A czasami w ogóle niespecjalnie mają znaczenie, stanowiąc raczje wstęp do kolejnego tomu (mini-spojler: sprawa uwolnienia Zordona, nie wiem, jak Wy, ja miałam wrażenie, że to taki prolog do kolejnego tomu, chociaż być może zgubiłam się jakoś w zawiłości tego planu).
Idź sobie, romansie
No właśnie, ale jak już jesteśmy przy tym, co się dzieje z bohaterami, muszę przyznać, że na scenach miłosnych (tych stricte miłosnych, niepodszytych ironią) nieco cierpły mi zęby. Kiedy bohaterowie odnoszą się do siebie z dystansem, żeby powiedzieć sobie coś miłego albo coś miłego zrobić — jest w porządku. Kiedy jednak dochodzi do hm, rękoczynów, warsztat nieco autora zawodzi, w każdym razie ja miałam takie wrażenie. Może dlatego tych scen jest mało, niemniej, doprecyzowując nagłówek: romansie, bądź sobie, ale napisany lepiej. Niekoniecznie więc czekam tu na „momenty”, oj nie.

Miasto moje widzę ogromne
Narzekałam przy okazji trzech pierwszych tomów na obraz Warszawy w książkach Remigiusza Mroza (czy ktoś jeszcze pamięta Kordiana mieszkającego na superniebezpiecznym Żoliborzu?). Sytuacja się jednak poprawiła, to znaczy nadal bohaterowie lubią się ponapawać atmosferą bardzo niebezpiecznej Warszawy (w której niepozorne osiedle gdzieś na Wawrze może być wylęgarnią terrorystów — znowu: rozumiem poetykę, ale jakoś tak mi ona nie przystaje do opisów miasta, nic na to nie poradzę). Poza tym działa już tutaj trochę przyzwyczajenie, to znaczy wiemy, do jakiej knajpki bohaterowie wybiorą się w danym momencie, gdzie jest siłownia, na której będą sobie udowadniać, że naprawdę korzystają z wykupionego karnetu i do Żabki na jakiej ulicy się wybiorą. Nadal dziwi mnie jednak ta nierównowaga między Warszawą, nazwijmy ją, realistyczną, a tą, której wymaga poetyka kryminału. Nie mam tu dobrej odpowiedzi, dlaczego tak jest, ale wciąż się nad tym zastanawiam.
Nietypowe sytuacje
To, co najbardziej mi się podobało w przeczytanych czterech tomach (po tym, jak siedząc w staroświeckiej kawiarence nad kubkiem herbaty zorientowałam się, że faktycznie mam do nadrobienia cztery tomy i właśnie przeskoczyłam jeden, stąd nie wiem, co się dzieje), to postawienie bohaterów w nietypowych sytuacjach. Nie zdradzając tego, co właściwie się dzieje: możemy poobserwować, jak się zachowują, postawieni w sytuacji, która niespecjalnie licuje z ich charakterami. Tu zwłaszcza myślę o Chyłce, która okazuje się dużo ciekawszą postacią. Owszem, autor rozwija motyw traumy fundacyjnej, która stoi za charakterem bohaterki (można by ten wątek lepiej wykorzystać, bo w tej chwili sprawia wrażenie urwanego, ale może to kwestia tempa: ilość traum, jakie „w międzyczasie” dostaje Chyłka, jest dość zawrotna), ale przede wszystkim pokazuje ją z dość nieoczekiwanej strony. Dlatego zresztą robi się tu ciekawie: bo to bohaterka ufundowana na sprzeczności. Nieco blado wypada przez to Kordian, który też ma swoje traumy fundacyjne, ale odgrzewane po wielokroć nie dają już tego samego efektu zaciekawienia i tajemnicy.
Chyłka bąka
Muszę przyznać, że zdziwiło mnie, że kiedy autor znajduje jakieś słowo, to używa go później dość często na kolejnych stronach. Pasuje, nie pasuje za bardzo — niemniej używa. Gdzieś w redakcji musiało to umknąć, natomiast czytelnik może to spokojnie wyłapać, zwłaszcza w takich sytuacjach, w których słowo pasuje, powiedzmy sobie szczerze, średnio. Najczęściej ma to miejsce tam, gdzie trzeba jakoś określić reakcję bohatera na coś, co zrobiła inna postać. Okazuje się więc, że całkiem spora liczba bohaterów zaczyna coś bąkać. W odpowiedzi na pytanie, w trakcie rozmowy, sama do siebie, no, generalnie bąkają. Jak sobie tak człowiek popodkreśla ilość bąknięć okaże się, że w uniwersum Żelaznego i McVaya nikt przez pewien czas nie odpowiada, nie mówi, nie szepcze, tylko właśnie bąka. A bąknąć przecież wcale nie jest tak łatwo.
Nawiązań, nawiązań moc
Jako czytelnik tylko jednej spośród licznych serii pióra Remigiusza Mroza muszę przyznać, że nie wiem, co do końca myślę o uspójnianiu uniwersum przez liczne crossovery (jakie jest ładne polskie słowo na to zjawisko, czy ktoś wie?). Chyłka migruje do świata Forsta, polityka wygląda jak w powieściach autora spod znaku political fiction, generalnie postaci z tej serii poznają postaci z innych serii i vice versa. To z pewnością miły ukłon w stronę czytelników lepiej niż ja znających powieściowe wszechświaty autora. Nie zrozumcie mnie źle, nie jest tak, że bez ich znajomości czytelnik nagle ocknie się w rzeczywistości świata przedstawionego, który jest tak skomplikowany, że niezrozumiały (to się zdarza tylko wtedy, kiedy tak jak ja przegapicie po drodze jakiś tom). Po prostu trochę żal czasów, kiedy seria była samowystarczalna. Z drugiej strony rozumiem autora, że chce różne wątki ze sobą wiązać.
Panie, to już koniec?
I na, nomen omen, koniec wpisu ponarzekam trochę na końcówki tomów. Rozumiem, że chodzi o to, by czytelnik gryzł paznokcie, krzyczał z niedowierzania i przestępował z nogi na nogę czekając na kolejną część serii. Ale muszę powiedzieć, że ten efekt nie zawsze się sprawdza, to znaczy, inaczej mówiąc: czasami co za dużo, to niezdrowo. Czy nie ciekawiej byłoby od czasu do czasu porzucić Chyłkę i Zordona w komfortowej pozycji, by odkryć na początku kolejnego tomu, że coś się w ich życiach epicko pochrzaniło? Tymczasem za każdym razem opuszczamy ich, kiedy wszystko epicko się chrzani, a potem szybciej lub wolniej dochodzi do porządku na początku kolejnego tomu. I wiecie, te końcówki naprawdę, naprawdę zaczynają przerastać same siebie (do ciebie mówię, końcówko „Testamentu”!), co zamiast wywoływać wszystkie te efekty wymienione na początku tego akapitu sprawia, że człowiek wzrusza ramionami i bąka (ha!) „ale że naprawdę…?”.
***
Nie wiem, jaki jest Wasz stosunek do kolejnych tomów w serii i czy ją śledzicie. Z chęcią wymienię się uwagami, bo prawnicza seria Remigiusza Mroza pozostaje dla mnie nadal taką furtką, przez którą miło się przechodzi popołudniem, by poczytać coś niezobowiązującego. Zastanawia mnie, w jakim kierunku to właściwie idzie — bo myślę, że to trochę taka niekończąca się seria — i powiem Wam, że zasadniczo przy czytaniu kilku tomów pod rząd można się zmęczyć, między innymi przez wzgląd na schematy narracyjne, które stosuje autor. Dlatego ciekawa jestem, czy w kolejnych częściach pojawią się nowe rozwiązania. Bo właściwie czemu nie?
Comments
Ha, nie wiem do czego się odnieść najpierw, bo tyle wątków tu nawrzucałaś 🙂 Zacznę może od powtarzających się słów: tak, autor ma jakąś fiksację na punkcie pewnych słów i zwrotów, i z uporem maniaka wciska je wszędzie. Zdecydowanie redaktor powinien to ukrócić. Ja, z całą moją sympatią do Mroza i jego książek, po prostu uśmiecham się pod nosem z tych wszystkich „bąknął”, „poprawił/a poły marynarki/żakietu”, „koncyliacyjnie” (to chyba akurat królowało w którymś tomie Forsta), „abominacja” (to takoż Forst), „zaklął cicho pod nosem”, „zastygła na moment w bezruchu” etc. To jest trochę śmieszne, a troszkę przeszkadzające – zwłaszcza, że w „Nieodnalezionej” bohater zastygł na moment w bezruchu na dwóch sąsiadujących ze sobą kartkach! No ale cóż, póki wydawnictwo się nie przejmuje i nie wyłapuje powtórzeń, póty tak będzie.
Chyłka a Zordon: zgadzam się, że Chyłka jest ciekawszą postacią, a liczba nieszczęść, która na nią spada przywołuje skojarzenie z jakąś melodramatyczną telenowelą. Ale wciąż lubię Chyłkę, wciąż jej kibicuję i trzymam kciuki, by wszystko jej się ułożyło – a to chyba wymarzona sytuacja dla autora. A Zordon? Ach, Zordi… Muszę go wziąć trochę w obronę, bo choć faktycznie takie lelum po lelum z faceta to ja, jako „wewnętrzny Zordon” (to jest osoba, która znajduje liczne podobieństwa charakterologiczne między sobą a Zordonem) czuję z nim jakąś bliskość 😀 Chociaż czasem mnie nuży bądź denerwuje 😛
A na koniec – nomen omen – zakończenia. Też mnie to już męczy, zapewne mocniej niż Ciebie, bo Ty przeczytałaś 4 książki Mroza, a ja 30 😛 Jak to napisałam ostatnio w recenzji „Zerwy”: jak już się wie, że zaskoczenie ma cię zaskoczyć to jest się mało zaskoczonym, że zaskakuje ;D I to jest pewien problem. Zwroty akcji gonią zwroty akcji, a zakończenie zawsze jest skonstruowane tak, że znajdą się w nim dwa zwroty wywalające do góry nogami całą książkę. Byłoby dobrze choć raz czytelnika zaskoczyć i go na końcu… aż tak nie zaskoczyć 😉
Ufff, to chyba tyle na razie 🙂
Errata: zakończenie ma cię zaskoczyć ;D
Author
No dokładnie, faktycznie bohaterowie nie tylko bąkają, ale i zastygają w bezruchu ;-). Zastanawia mnie, czy to tempo pisania wpływa na te powtórzenia, bo przecież są takie przywary bohaterów, powtarzające się, które nie denerwują (weźmy napomknienia o spinkach Żelaznego), bo widać, że są zamierzone. Stąd też mam wrażenie, że to kwestia niewyłapywania tych rzeczy podczas redagowania tekstu, bo rozumiem, że łatwo się zafiksować w procesie pisania (ileż razy we wpisie człowiek się powtórzy, zanim go zredaguje, więc o ile trudniejsze to musi być w powieści).
Tak, mnie przed oczyma staje zawsze „Grey’s Anatomy”, gdzie ponad połowa bohaterów niemal pomarła (lub pomarła) w każdym dającym się przewidzieć wypadku, jaki mógł się zdarzyć w ich szpitalu (i porzuciłam w pewnym momencie śledzenie ich losów, kiedy przestało to już być guilty pleasure, a zaczęło być męczące ;-)). I tu mam podobnie, bo jednak ciut tego za dużo — w proporcji do tego, jak to wpływa na życie bohaterów. A wpływa za mało, i wtedy zostaje takie wrażenie „o nie, to tylko taki chwyt”. I wiesz, ja tam nawet nie mam nic do Zordona — po prostu w zestawieniu z Chyłką wypada blado po prostu :-). Chociaż aż by się chciało, żeby bohaterka została nieco pogłębiona psychologicznie — cymelium było dobrym wyjściem, no ale co dalej z tym, co dalej?
Nie przeszkadzała mi kwestia zakończeń (jest tak jak piszesz: wiesz, że ma zaskoczyć, no to czekasz na to zaskoczenie) aż tak bardzo aż do zakończenia „Testamentu”. Nawet dla wyrozumiałego czytelnika to jest jednak ciut za dużo i znowu mi przed oczyma staje to „Grey’s Anatomy” nieszczęsne ;-). Stąd czekałabym na jakieś inne „chwyty” w kolejnych częściach, bo nie chciałabym jeszcze porzucać bohaterów :-).
Mnie ten nadmiar jego książek irytuje jako czytelniczkę, bo to się robi niepoważne. Już chciałam coś Mroza przeczytać, ale zanim się wzięłam to już po niej było z 6 nowych. To wygląda tak jakby czytelnik miał cały czas poświęcić na Mroza, bo jednak chce taki czytelnik czytać po kolei. A kryminały Mroza nie są aż tak wartościowe, żeby dla nich odpuszczać inne książki. Więc ten nadmiar jego książek traktuję jako olewanie czytelnika. Bo naprawdę miałam zamiar przeczytać. Zdaje się, że 'Kasację'.
Druga sprawa, podejście autora do zarzutów. Owszem, nie musi reagować na zarzuty typu moje, bo może słusznie powiedzieć, 'nie chcesz, to nie czytaj kobieto', ale już na zarzut o firmowanie swoją marką mniej znanych autorów to wypadałoby odpowiedzieć. A co na to autor? Owszem, można powiedzieć 'Tylko winny się tłumaczy', ale na taki zarzut trzeba odpowiedzieć czytelnikom, bo jednak niektórym nie jest wszystko jedno.
Wobec takiego milczenia autora na ten konkretny zarzut, to i ja postanowiłam darować sobie swój cenny czas i poświęcić go innym książkom.
Pewnie jest jeden schemat fabularny i przyciąganie uwagi czytelnika napięciem seksualnym bohaterów? No to toto już seriale wyczerpały, na przykład 'Kości' i wiele innych.
W sumie gdyby w Polsce drukowano mniej książek to można byłoby czytać, ale rozum nie ogarnia już obyczajówek kobiecych i kryminałów. Trzeba darować sobie marne książki i tyle.
Author
Rozumiem Cię, w tym sensie, że oczywiście jeśli dorobek pisarza jest bardzo duży, to czasami trudno jest się zdecydować nie tylko „od czego zacząć”, ale żeby w ogóle zacząć. Mam tak często z wielotomowymi seriami, zwłaszcza jeśli nie widać końca.
A wiesz, że mi też „Kości” często przychodzą tu na myśl podczas lektury? Jest coś podobnego w budowie tej relacji. Oby nie było równie rozczarujące, co związek Bones i Bootha! Bo serial, przyznaję, porzuciłam, kiedy bohaterowie się zeszli, niespecjalnie dobrze to zostało zrobione, niestety.
Natomiast nie do końca rozumiem, co masz na myśli pisząc o firmowaniu i o zarzutach?
Też mam nadzieję, że Mróz postawi na ciut inne zakończenia, to jest, że wymyśli coś, żeby nie były takie przekombinowane, bo zaczynam już zgrzytać zębami, a naprawdę bardzo lubię zarówno jego, jak i jego powieści 😉 Na pewno nie chciałabym rozstawać się jeszcze z Chyłką i Zordonem, ale z drugiej strony uważam, że ten cykl już się zanadto rozrasta i chyba dobrze by mu zrobiło, gdyby się zamknął w 10 tomach.
Author
Dziesięć tomów to i tak naprawdę imponująca liczba. Do tego stopnia, że pewnie gdybym nie czytała (w miarę, jak na mnie 😉 ) na bieżąco, pewnie przy tej liczbie już bym się nie odważyła z serią startować.
Poprzestałam na jednym tomie Mroza, mianowicie „Kasacji”, bo moje biedne purystyczne prawnicze serduszko zostało brutalnie pocięte różnymi dziwnymi rozwiązaniami (tym dziwniejszymi, że autor jest absolwentem prawa), a mój czytnik odmówił współpracy przy podkreślaniu tysięcy nielogiczności i się co rusz zacinał. Ponieważ takie coś przeżywałam też przy książkach Katarzyny Bondy (przeczytałam ich całe trzy) to Bondy i Mroza nie wpuszczam już na Kindle 🙂 I wcale nie żałuję.
Author
Tak się spodziewam, że znając realia prawnicze można się bawić przy tych książkach dużo gorzej. Gwoli sprawiedliwości autor często w posłowiu zaznacza, że odchodzi od realiów na rzecz innych rozwiązań fabularnych – jako laikowi trudno mi się do tego odnieść, przyjmuję z dobrocią inwentarza ;-). Muszę powiedzieć, że po kryminały Katarzyny Bondy już po „Okularniku” nie sięgnęłam ;-).