Cóż. Są tacy pisarze, którzy potrafią osiągnąć efekt w rodzaju „czyta się bardzo przyjemnie, hej, podajcie mi następny tom!”. Są też tacy, którzy bez większego trudu (albo z trudem niemałym, zależy jak spojrzeć) osiągają efekt „hej, czyta się bardzo przyjemnie, podajcie… ojej, ojej, co tu się właśnie stało?”. Lev Grossman należy do tego drugiego rodzaju pisarzy i drugi tom serii „Czarodzieje” upewnił mnie w takim do niego podejściu. A co poza tym? Ano, posłuchajcie.
Quentin, ty paskudo!
Po lekturze pierwszej części (bo mowa o trylogii) nie byłam jakoś specjalnie, jak mawiają Czesi, nadšená. Innymi słowy raczej nie pałałam entuzjazmem i zgodnie ze swoim czytelniczym charakterem odłożyłam zapoznawanie się z tomem drugim na lata. Narzekałam na kreację głównego bohatera, antypatycznego i wiecznie niezadowolonego Quentina. Nie podobało mi się wrażenie, że autor ad hoc dopisuje pewne wątki i znaczenia w połowie fabuły. Przede wszystkim jednak miałam problem z tym, co nazwałam „scenami WTF”. Wrażenia z tomu pierwszego, gdybyście mieli ochotę sprawdzić, zapisałam tutaj.
Czy coś się zmieniło w tomie drugim? Grossman pozwolił wreszcie Quentinowi dojrzeć. Nasz bohater nie tylko rośnie, ale i dorasta. Może trochę nieśmiało, może i przydałoby się tutaj ciut więcej, ale nie jest źle. Z antypatycznego dupka Quentin wyrasta na zagubionego dwudziestokuilkulatka, który zadaje sobie te same pytania, co wszyscy w jego wieku, plus „skąd się wzięła magia?” oraz „jak znaleźć siedem zaczarowanych kluczy?”. No co, w końcu mówimy jednak o powieści o magii, takie pytania trzeba sobie wówczas zadawać. Ale to, co naprawdę jest ciekawe w „Królu Magii” to właściwie nie Quentin, który trochę schodzi na plan dalszy — ale Julia. Julia, która była w tomie pierwszym takim haczykiem na czytelnika („sięgnij po tom drugi, a dowiesz się, o co chodzi, czytelniku, tu ci nie powiem!”). I z pewnym niepokojem, i z ciekawością przerzuca się kolejne strony rozdziałów poświęconych jej pokręconej magicznej edukacji.
Aż tu nagle wyłania się przed nami góra lodowa w postaci „sceny WTF”.
Scena scenie nierówna
Nie wiem, szczerze mówiąc, co autora tak kręci w opisywaniu nieszczęść spadających na bohaterów. Ale pal licho, wiadomo, Bohater musi mieć w Życiu jakieś Komplikacje. Tylko dlaczego, u licha, Grossman wybiera taki sposób pisania o nich? Tym razem wytrzymuje niemal do samego końca, po czym stwierdza, że nie ma się co patyczkować i dostajemy jedną z naj… Hm, brakuje mi tu tak właściwie dobrego słowa. Najbardziej kuriozalnych? Najdziwniejszych? Najmniej potrzebnych? Najgorzej opisanych? Trudno dopasować przymiotnik do czegoś takiego. Niemniej bohaterka zostaje potraktowana nad wyraz okrutnie (lawiruję, żeby nie spojlerować). W dodatku znowu zostajemy wystawieni na haczyk: inna bohaterka ucieka z krzykiem w noc, widząc, co dzieje się z pierwszą. Dolary przeciw orzechom, że jeszcze ją spotkamy w tomie trzecim. Pewnie z niezbyt czystymi intencjami – albo jako kupkę nieszczęścia.

I chociaż tak, nadal mam wrażenie, że Grossman pisze trochę bez planu, to czyta się to całkiem dobrze. Pomijając wcześniejsze zastrzeżenia. Świat przedstawiony ma w sobie pewną poetykę. Melancholii raczej już w tomie drugim nie ma, ale całkiem zgrabnie wykorzystane są możliwości wszelkiej cudowności. Trochę dziwacznej, trochę niesamowitej. Przyjemnie śledzi się te pomysły autora. Szkoda czasem, że pełnią one rolę ozdobników — ale tak długo, jak budują klimat, niech sobie pełnią, ja im wybaczam (aczkolwiek nie każdy musi). W tym wszystkim kryje się jednak jeszcze jeden problem z „Królem Magii”. Grossman opisuje wydarzenia, często kluczowe, w taki sposób, że zamiast kulminować napięcie, rozbija je, zanim zdąży je zbudować. W efekcie sceny bitewne czy zdawałoby się, że kończące jakiś wątek, są „letnie”. Nie wiem, czy to kwestia przyjętej perspektywy, czy problem z prowadzeniem narracji. Niemniej: irytujący, powtarzający się zabieg.
Mniej magii w magii
Na dobre powieści wyszło jednak porzucenie intensywnej dekonstrukcji „Harry’ego Pottera”. W tomie pierwszym wydawała się ona wręcz siłowa. Dużo lepiej szło korzystanie z przebudowywania mitu narnijskiego — i to się w tomie drugim nie zmieniło. Autor sięgnął jednak po „Złotą gałąź” (ach, co tak tych autorów do niej ciągnie?) i próby dekonstruowania mitów religijnych, co wyszło… Hm, różnie. Trochę na zasadzie „ma być odkrywczo” (a nie jest), trochę „co mi tu wyjdzie”. Jakoś korzystanie z dzieła sir Frazera jest trudne, niezależnie od gatunku.

To wszystko razem dziwi nieco, wziąwszy pod uwagę strategię promocyjną wydawnictwa. Z okładki wita nas napis, że oto mamy do czynienia z kolejnym tomem przygód nastoletniego czarodzieja. A tu czarodziej jest, i owszem, ale bynajmniej nie nastoletni. Ze względu na końcówkę raczej nie dałabym tego do czytania młodzieży młodszej, a na pewno nie dzieciom. Tymczasem widzę, że w większości bibliotek seria ta stoi na półkach właśnie filii z literaturą dziecięcą i młodzieżową. Być może nie doceniam wytrzymałości nastoletniego czytelnika, ale „Król Magii”, nawet bardziej od „Czarodziejów” to jednak książka dla czytelnika 18+, trochę przez wzgląd na okrucieństwo, trochę zaś dlatego, że właściwie o tej grupie opowiada: Grossman nadal zastanawia się tu bowiem nad problemem „kończymy magiczną szkołę / edukację i co dalej?”.
Po tom trzeci sięgnę, a jakże, ale jednak chwila odpoczynku dobrze mi zrobi. I liczę, że może w tym ostatnim tomie zginie gdzieś zamiłowanie autora do „scen WTF”, dopisywania wątków i leniwej narracji? Zobaczymy.
Comments
„Sceny WTF” to dobre określenie ;D Czytałam tom pierwszy (zresztą zachęcona przez Ciebie, Pyzo!), ale przyznam, że go nie doczytałam właśnie przez te dziwaczne nieraz wtręty fabularne. Przebrnęłam przez opis swoistej próby, jaka jest udziałem Quentina i jego paczki (wiesz, ta cała podróż i tak dalej) i… stwierdziłam, że to jest zbyt dziwaczne i że wcale nie jestem ciekawa jak to się skończy. Książkę odłożyłam i wątpię, bym do niej wróciła. Za to z zaciekawieniem przeczytałam tę notkę, a jak kiedyś tam, w przyszłości, zdecydujesz się sięgnąć i po tom trzeci to pewnie z równą radością przeczytam co tam o nim sądzisz 🙂
Author
Tak, tak, próba na biegunie południowym — pamiętam ;-). Tutaj niestety też się takie sceny zdarzają, tyle że autor wytrzymał niemal do samej końcówki, więc trudniej się wcześniej zniechęcić. Mnie ta dziwaczność nawet nie przeszkadza, bo to ciekawa strona magii, która istnieje w świecie przedstawionym — przeszkadza mi, że autor używa jej do tworzenia paskudnych sytuacji, z których wcale tak dużo nie wynika dla bohaterów. To trochę taka sztuka dla sztuki. Ale ciekawa jestem, przyznam, jak mu poszło w trzecim tomie ;-).
No to spokojnie czekam na Twoje wrażenia po tomie trzecim, nie ponaglając Cię, borze broń 😉 Chciałam się odnieść do jeszcze jednej rzeczy, o której piszesz, mianowicie o tym bazowaniu na sławie serii o Harrym Potterze – rzeczywiście jest to bardzo przestrzelone porównanie. Jest cykl Grossmana (jeśli mogę się oprzeć na niepełnej lekturze pierwszego tomu) wręcz, powiedziałabym, takim anty-Potterem, pokazującym przecież, że magia to nie fun, mecze quidditcha i spotkania z kumplami (wiem, bardzo upraszczam, ale rozumiesz o co mi chodzi), ale codzienny znój, okropna powtarzalność, która ma prowadzić do perfekcji, a także coś, co może spowodować wyobcowanie z grona rówieśników. Tak więc myślę, że to bardzo nietrafione, że Grossman jest reklamowany jako „powieść o nastoletnim czarodzieju”.
Hej, co tam słychać? Bo coś widzę rzadziej piszesz ostatnio… Przeglądałam Wasze Pikniki z
Klasyką i wyszło mi, że właściwie są tam autorzy prawie tylko anglojęzyczni, czasem jakiś Francuz i kilku Polaków. A Tobie przecież blisko do czeskiej literatury, może by jakichś Czechów dodać? Sama nie znam się na tym prawie wcale, chętnie bym poczytała Twoje rekomendacje.
Author
To prawda, ale wynika nie z braku chęci, a z tego, że intensywnie wędruję tej wiosny i często na dłużej z dala od komputera :-). Już kilka wpisów jest w planach i niedługo się mam nadzieję pojawią (a w kwietniu wyjątkowo nie było pikniku — przesunął się nam Balzac na maj :-)).
Co do czeskich pikników, na pewno weźmiemy to pod uwagę, faktycznie Słowian gościmy dość rzadko. Ale za to pod tagiem „czeskie knedliki” znajdziesz kilka postów z rekomendacjami, co można przeczytać: chociaż swoim zwyczajem postawiłam na klasyków. A teraz wychodzi też sporo nowości, powinnam się rozpatrzeć, co już u nas jest, i napisać kolejny wpis w tej kwestii!
Dzięki, spojrzę na knedliki 🙂 I czekam na kolejne posty 🙂
„Narzekałam na kreację głównego bohatera, antypatycznego i wiecznie niezadowolonego Quentina” – Już po kilkunastu stronach pierwszego tomu miałam go dość, przerwałam lekturę i do niej nie wróciłam. Ale próbowałam oglądać serialową adaptację, koleżanka bardzo ją lubi, więc zawsze mnie do tego namawiała. W każdym razie z odcinków, które razem widziałyśmy, pamiętam głównie chaos i tę okropną scenę z wzywaniem jakiegoś fałszywego boga (nie ukrywam, po niej zupełnie mnie odrzuciło). To o niej piszesz we fragmencie o scenie wtf? Nie wiem, czy zawsze powinno się milczeć/nie spoilerować – gdybym o niej wiedziała, nie obejrzałabym tego i byłabym szczęśliwsza 😉 Ale może nie powinnam się wypowiadać, bo ja w ogóle lubię spoilery.
Author
Nie pocieszę Cię, Quentin niestety w całym pierwszym tomie pozostaje takim bohaterem, jakim jest na początku — ale w drugim tomie ewoluuje (na szczęście!) i jego miejsce na podium „denerwujący bohater” zajmują inni ;-). No i tak, dokładnie o tym piszę w scenie WTF. Z jednej strony cały suspens oparty jest na tej scenie (skąd u Julii moc taka a nie inna i taka postawa życiowa), więc czułam, że nie powinnam jej zdradzać — z drugiej masz rację, może powinno się przed nią ostrzegać. Zwłaszcza że jak wspominałam, książka leży w filiach bibliotek z literaturą dla dzieci i młodzieży.