Nie wiem, jak to jest, ale czasami zdarza mi się zupełnym przypadkiem sięgnąć po książkę danego pisarza w dzień jego urodzin. Albo ją właśnie wtedy skończyć. Albo – tak było w tym przypadku – pożyczyć powieść i następnego dnia dowiedzieć się, że pisarz właśnie zmarł. Z zamiarem zapoznania się z twórczością Oty Filipa, czeskiego pisarza tworzącego od pewnego czasu na emigracji w Niemczech, nosiłam się czas dłuższy i tak się akurat złożyło, że zaczęłam czytać, kiedy sam pisarz już nic więcej nie napisze. A tymczasem okazuje się, że jakże on pisać umiał! Nie będę kryła, że lektura dostarczyła mi sporo przyjemnych wrażeń.
O co chodzi?
Jak zwykle na początku kilka słów o tym, o czym jest sama książka. Filip zabiera nas na wyprawę do XVII wieku, w czasy wojen religijnych i niepokojów wstrząsających ziemiami czeskimi. Albrecht Wallenstein (po czesku zapisywany jako Valdštejn), zdolny dowódca wojskowy, ale goły jak święty turecki, jeśli chodzi o majątek, zostaje przez ołomunieckich jezuitów wyswatany z bogatą, ale chorowitą wdową Lukrecją z Vsetína. Sam Vsetín, choć jako majątek obiecujący, jest dość zaniedbany. Zresztą trudno nie mówić o zaniedbaniu, kiedy nie ma w ogóle mowy o żadnej stałości: wystarczy, że rzemieślnik jest luteraninem, a pada ofiarą prześladowań.
Majątek zatem, który ma przejąć Wallenstein, jest w stanie wskazującym raczej na upadek niż rozkwit. Na drogach pełno rozbójników, poddani uciekają w góry przed prześladowaniami religijnymi, wśród ludu szerzy się zabobon, a okoliczni możnowładcy prześcigają się w liczbie wymordowanych innowierców i spalonych czarownic. W dodatku Lukrecja okazuje się poważnie chora. Martwi to jej męża, który jest człowiekiem swojej epoki: przesądnym, a nie pomaga mu też to, że kupił sobie horoskop, ułożony przez samego Johannesa Keplera. A w horoskopie stoi, że Lukrecja umrze – jeśli umrze, to i reszta przepowiedni dotycząca losów Wallensteina się spełni. A wcale nie jest wesoła.
To jednak tylko jeden tor historii. Filip bowiem wybiera narrację dwutorową. Na drugim planie czasowym przenosimy się do lat 70. XX wieku i poznajemy pierwszoosobowego narratora, miejscowego vsetinskiego historyka, Martina Országa. To potomek jedynego straconego za czasów panowania Wallensteina na Vsetínie człowieka, który został poddany egzekucji wraz z żoną: noszącego to samo imię rozbójnika, towarzysza naszego tytułowego bohatera, Martina Országa. Historyk ten utożsamia się bardzo mocno z Wallensteinem, którego życie na Vsetínie bada: czy kochał swoją żonę? Jakie stanowisko właściwie zajmował wobec szerzącej się kontrreformacji? Które źródła są prawdziwe? Czy w ogóle da się w jakikolwiek sposób zbadać, co Wallenstein myślał, czuł i robił? I czy pani Lukrecja była piękna i pobożna, czy zdewociała i tak brzydka, że jej portretu nie chciano nawet wywiesić w lokalnym muzeum, mimo że to właściwie jedyny znaczący epizod z życia miejscowości?

Dwa plany, jeden bohater
Filip dokonuje tu ciekawego zabiegu. Każe pierwszoosobowemu, współczesnemu (no, w każdym razie bardziej współczesnemu) bohaterowi utożsamić się z obiektem własnego badania. Tak jak Wallensteina trapi obsesja na punkcie przyszłości i prawdziwości horoskopu Keplera, tak Martina martwi to, że urodził się pod bardzo zbliżonym układem gwiazd. Czy jest zatem skazany na porażkę? Czy wszystkie jego plany wezmą w łeb? Autor nie daje nam jednoznacznych odpowiedzi, nie wiemy, czy Ország popada w manię, czy faktycznie ma rację i coś jest na rzeczy.
To jest w ogóle bardzo niejednoznaczna książka. I muszę powiedzieć, że to najbardziej mi się w niej podobało. Po pierwsze, nie mamy pewności – i jej nie dostaniemy – jakiej natury jest uczucie łączące Wallensteina i jego żonę. Czy to miłość? Czy wyłącznie interes? Czy mąż chce ją utrzymać przy życiu za wszelką cenę (i naprawdę wiele jest w stanie poświęcić), bo boi się wypełnienia przepowiedni słynnego astronoma, czy dlatego, że mu na niej zależy? Kto ma rację w religijnym sporze?
Nawet ołomunieccy jezuici okazują się być postaciami dużo bardziej skomplikowanymi niż to wygląda na pierwszy rzut oka. Bo owszem, mamy przesądnego, bojącego się protestantów i straszącego głównie starsze wiejskie kobiety piekłem proboszcza z Vsetína, ale mamy też zaangażowanego politycznie generała zakonu, mamy jezuitę-pirata z Włoch, który nie zawaha się doradzić rzeczy sprzecznych z doktryną, jeśli wyglądają na korzystne, mamy wreszcie jezuitę-czarnoksiężnika, wierzącego na równi w Boga i w medycynę (i w czary, bo czary i medycyna w świecie przedstawionym nadal bardzo silnie się łączą).
Postać historyczna to nie znaczy mumia
Jestem fanką rozwiązań, które pisarz przyjął, jeśli chodzi o pokazywanie postaci historycznych. Drugi plan czasowy pozwala na to, by pokazać je jako żyjących i czujących ludzi. Owszem, towarzyszki życia – a przy okazji też drogi naukowej – historyka Országa wytykają mu, że jest wręcz zbyt optymistyczny, jeśli chodzi o myślenie o przeszłości. Że trudno mierzyć swoją miarą postaci z innego czasu. A jednak to emocjonalne podejście do historii, przeplatane z pracą na źródłach, które Martin traktuje bardziej niż podejrzliwie okazuje się dawać ciekawe rezultaty. Świetna jest zresztą scena, w której idzie do fryzjera i fryzjer zaczyna rozmyślać nad tym, co właściwie mówią fakty historyczne o związku Wallensteina z Lukrecją: fajnie pokazuje to takie zaangażowanie w historię lokalną zupełnie zwykłych ludzi.

Owszem, nie dowiemy się, „jak to było naprawdę”. Czy dla Wallensteina odziedziczony po Lukrecji majątek był tylko tym momentem, który otworzył mu drzwi dalszej kariery, czy może wiązał się z jakimiś prawdziwymi uczuciami. Czy Kepler miał rację, czy nie miał – czy gwiazdy rządzą życiem ludzi, czy jesteśmy im zupełnie obojętni. Czy Lukrecja kochała Wallensteina, czy chciała tylko w jakiś sposób zapanować nad życiem własnym i cudzym, często w sposób bardzo okrutny. Czy w ogóle możemy używać słowa „miłość” na relacje między bohaterami. Ale to wszystko sprawia, że w tak interesujący sposób „Valdštejn a Lukrecie” wciąga czytelnika w świat pogmatwanych racji i relacji, i aż do końca każe się zastanawiać nad pytaniem, nad którym głowił się Martin. Czemu Wallenstein podpisał dwa wyroki śmierci, tylko dwa, i dlaczego akurat ich ofiarą padł daleki przodek wraz z małżonką?
I jeszcze słowo na koniec
Niestety powieść nie ma (jak sądzę, jeszcze!) polskiego przekładu. W oryginale ukazała się pod koniec lat 70., ja akurat czytałam w poprawionym wydaniu z 2011 roku. Jeśli zachęciłam Was choć trochę, to po polsku mamy kilka powieści Oty Filipa, możecie sami sprawdzić, jak będzie się Wam pisarza czytało. Na pewno przełożone jest „Wniebowstąpienie Lojzka Lapaczka ze Śląskiej Ostrawy” oraz „Sąsiedzi i ci inni” (na obie powieści sama się teraz zasadzam!), a nie wykluczam, że na fali popularności literatury czeskiej u nas gdzieś jeszcze się coś pojawiło. Także może i ta dość krótka powieść ma szansę, żeby ktoś ją wydał? Byłoby świetnie, bo to kawałek doskonałej prozy!
Comments
Brzmi intrygująco, szkoda, że nietłumaczone.
Zerknęłam i widzę, że w bibliotece mają jego „Wniebowstąpienie…”, wypożyczę przy okazji 🙂
Author
Cieszę się, że zachęciłam i przykro mi, że niestety nie ma przekładu, więc nie mogę skutecznie zachęcać do tej właśnie książki. Ale z autorem warto się zapoznać, mam nadzieję, że „Wniebowstąpienie…” Ci się spodoba!
Zacznę od tego, że dopiero teraz, od Ciebie, dowiedziałam się, że Ota Filip umarł, i nie mogę zrozumieć, dlaczego ta informacja, istotna dla mnie! dotarła do mnie tak późno. Facebook zawodzi ostatnio, jeśli chodzi o propagowanie informacji, a innymi kanałami czeskich stron raczej nie śledzę, ale jak to możliwe, że na polskich stronach nigdzie nic o tym nie ma?!
A jeśli o samego Filipa chodzi, wielbię bezgranicznie „Wniebowstąpienie Lojzka Lapaczka ze Śląskiej Ostrawy” – to chyba jedna z moich ulubionych czeskich książek w ogóle. Czytałam już dosyć dawno, w początkach mojej czeskiej fascynacji, ale pamiętam, że to była fantastycznie napisana, gęsta proza, trochę wspomnieniowa, trochę gorzka, ale też naszpikowana uroczymi anegdotkami. Ze sportem w tle, ale nie w ilościach przytłaczających. „Sąsiadów…” też czytałam, ale już tak nie zachwycili. Mimo to uważam, że Filip miał doskonałe pióro!
A to, co piszesz o „Valdštejnie i Lukrecji” zaskoczyło mnie, bo brzmi jak coś zupełnie innego niż te dwie książki Filipa, które znam – nie sądziłam, że sięgał w swojej twórczości też do takiej dalekiej historii. Oczywiście bardzo zachęciłaś 🙂
Wciąż jednak pozostaję zaskoczona i zasmucona tą wiadomością o jego śmierci, i tym, że przeszła tak bez echa. Aż mam ochotę jakąś notkę okolicznościową z tej okazji przygotować. Albo przynajmniej odświeżyć sobie tego Lojzka i coś o nim napisać. O tak świetnym pisarzu nie powinno być tak cicho!
Author
Bo to jest, z tego co wiem, zupełnie nietypowa książka jak na dorobek Filipa. Nie umiem się bardziej kompetentnie w tej materii wypowiedzieć, bo od niej sama zaczęłam przygodę z jego twórczością, ale czerpię przekonanie z dobrych źródeł :-).
Mnie też zdziwiło, że się u nas jakoś ta informacja szerzej nie pojawiła, bo żyłam w przekonaniu, że to jeden z bardziej popularnych czeskich pisarzy w Polsce. Ale może ze względu na to, że nie jestem do końca na bieżąco z przenikaniem czeskiej prozy na polski rynek żyłam w mylnym wyobrażeniu. Zresztą ilość przekładów też by świadczyła, że nie do końca miałam rację, jeśli po ilości tłumaczeń można wyrokować.
No, proszę, wcale nie znałam, a tu takie zachęty! Na pewno sięgnę.
A tak na marginesie: o ile dobrze zrozumiałam, to czytasz po czesku? Fajnie Ci!
Author
Ano czytam :-). Chwalę sobie, nie ukrywam :-).