Julie i Julia w ZSRR albo o „Szarlotce Lenina i innych sekretach kuchni radzieckiej” A. von Bremzen

Czy zdarza się Wam czytać takie książki „dopołowione”? Takie, które do połowy czytacie z wypiekami na twarzy, polecacie wszystkim dookoła i zacieracie ręce na samą myśl, że już zaraz powrócicie do dopiero co przerwanej lektury – a potem nagle narracja jakoś siada, to „coś” się ulatnia i generalnie docieracie do końca, ale też bez przesadnego entuzjazmu? Bo dla mnie „Szarlotka Lenina” to jedna z takich właśnie książek.

Książka ta
wylądowała u mnie pod choinką rok temu i czekała na swój czas.
Wiadomo, człowiek nieśpiesznie ściąga z regału choćby
najbardziej wyczekiwane rzeczy, bo co raz to wepchnie się mu coś w
kolejkę do czytania. Ale akurat dobrze się stało, bo jak zwykle w
przypadku książek o jedzeniu lepiej zabierać się za nie, kiedy
lodówka pełna i zamiast pichcić coś na szybko, można wyciągnąć
zapasy i oddać się obżarstwu, przewracając kolejne strony. Z tego
względu okres świąteczno-poświąteczny sprzyjał tej lekturze i
wciągnęłam ją smakowicie w dwa dni. Anya von Bremzen usiłuje w
tym dość swobodnym połączeniu eseju z biografią oddać smaki
kuchni rosyjskiej, sowieckiej i ponownie rosyjskiej w ciągu XX i
początków XXI wieku. Taki w każdym razie jest pomysł wyjściowy,
który potem nieco się sypie. A zaczyna się naprawdę smakowicie,
od srebrnego wieku rosyjskiej kultury, początków XX wieku. Są i
odniesienia do literatury, gdzie Czechow z Gogolem wybitnie popisują
się zdolnościami napędzania smaka swoim czytelnikom, jest opisany
cały pomysł, by spróbować oddać zapomniane smaki we własnej
kuchni. Bremzen, emigrantka z ZSRR, razem ze swoją Mamą Larysą
sięgają więc po książki kucharskie w swoich mieszkaniach na
Queens i pieką kulebiaki, goszczą znajomych i zastanawiają się, w
jaki sposób głód, pragnienie, ale i „orientacja kuchenna”
wpływają na dzieje narodu.
Później ten pomysł
trochę siada, bo w kolejnych eksplorowanych dekadach Bremzen
bardziej skupia się na kolejach losu swojej rodziny, nie zawsze
pamiętając o kuchni. Owszem, jedzenie pozostaje azymutem
prowadzącym ją przez te historie, ale kończą się gdzieś pomysły
na odwołania literackie (czy bohaterowie książek radzieckich nic
nie jedli?), goście spraszani nie są (zastępuje to obfity aneks na
końcu książki z przepisami), a i narracja przybiera kształty
nieco bardziej fantastyczne. Dziadek okazuje się być królem
szpiegów, babka najpopularniejszą kobietą w Moskwie, ojciec
pracuje oczywiście nie gdzie indziej niż w Mauzoleum Lenina, a
matka, choć zagorzała dysydentka, nie ma większych problemów z
pracą, kontaktami międzyludzkimi czy załatwieniem mieszkania.
Zawsze mnie zastanawia taka dwutorowość narracji, która by nadać
kolorytu to i owo hiperbolizuje, postanawia jednak twardo trzymać
się raz obranej ścieżki, przez co bohaterowie nieco się
rozpadają. I chociaż Bremzen zaznacza ten dziwny rodzaj
schizofrenii patriotyczno-narodowo-obywatelskiej, który towarzyszy
zarówno mieszkańcom ZSRR i Rosji, jak i jej jako emigrantce, to nie
wypada to zupełnie przekonująco. Może przy sentymencie do Lenina –
tak, ale gdy w ostatnim rozdziale autorka
wpada niemal w szał na myśl o Stalinie, robi się nieco… dziwnie.
I nie dlatego, by wpadanie w szał na myśl o Stalinie wydawało mi
się nieprawdopodobne (wręcz odwrotnie): to po prostu nie wypływa z
tak a nie inaczej prowadzonej wcześniej narracji.
Co
mogę dodać. Książkę czyta się mimo wszystkich jej wad bardzo
dobrze, gładko i przyjemnie (tylko serio miejcie na podorędziu
jakieś jedzenie). Ma człowiek ochotę spakować się i pojechać
zwiedzać Rosję, autorka podrzuca odpowiednią dawkę ciekawostek
związanych z jedzeniem i z kulturą kolejnych dekad w ogóle, trochę
ulegendarnia to i owo, ale może nie aż tak, by czytelnik miał
zgrzytać zębami. Nie przesadza z pochwałami ani z krytyką, widać,
że jedzenie to jej autentyczna pasja i że książką chciałaby też
sprawić przyjemność swoim czytelnikom. Może szkoda, że nie
zadziałał tu lepiej redaktor? To pierwsza książka z serii
„Mundus”, którą miałam okazję czytać i bądź co bądź
pozostawiła po sobie bardzo dobre wrażenie, więc pewnie powoli
będę się kusiła na kolejne. Zwłaszcza, że zakupione w tym roku
„Yokai” czekają na półce.

Comments

  1. Beata P.

    Tak, mam tak czasem z książkami! Nie potrafię teraz przypomnieć sobie konkretnego przykładu, ale bywa że narracja rozpada się gdzieś w połowie i powieść zostaje przeze mnie porzucona. Albo doczytuję do końca, ale z małym entuzjazmem.
    Szkoda, że tak też było w przypadku "Szarlotki Lenina", bo cały pomysł brzmi naprawdę smakowicie. Czy może być coś lepszego niż połączenie historii, książek i jedzenia?;)

    1. Post
      Author
      admin

      Aż takiego bólu tu nie ma, czyta się mimo wszystko dość przyjemnie, nawet jeśli czasem się czytelnik zdenerwuje, ale mimo to po początkowych zachwytach nieco oklapłam ;-). Nie wiem nawet, co gorsze: czy doczytać z niewielką dawką początkowego zapału, czy porzucić — wtedy nie wiadomo nawet, czy gdzieś tam na końcu nie tliła się jednak iskierka geniuszu, do której warto było dobrnąć ;-).

    2. Beata P.

      Ha, to jest dobre pytanie;) Ja zazwyczaj porzucam lekturę i nie mam z tego powodu dużych wyrzutów sumienia. Natomiast faktycznie pozostaje pytanie – a co, jeśli na końcu autor się zrehabilitował i straciliśmy coś fantastycznego?;)

    3. Post
      Author
      admin

      Powiem Ci, że jak dotąd tylko raz mi się to przydarzyło, ale ze względu na to doświadczenie zwykle staram się chociaż zajrzeć na koniec, jeśli już postanowiłam książkę porzucić, bo nie było dla nas wspólnej nadziei ;-).

    1. Post
      Author
      admin

      "Yokai" zdają się być z nieco innej bajki, sama jestem ciekawa, jaka to właściwie książka. Bardzo mnie zachęciła recenzja Lektora w "Tygodniku Powszechnym", więc sięgnę po nią w 2018, taki jest plan :-).

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.