Chcę wyssać twoją krew albo o 7 opowiadaniach wampirycznych

Przyszedł listopad
i tak się składa, że w ramach „Klasyki Horroru 2” przyszedł
czas na zapoznawanie się z klasycznymi historiami o wampirach.
Chociaż przyznam, że wampiry nigdy nie były moimi ulubionymi
potworami (o ile można mieć ulubione potwory, tak w ogóle),
przystąpiłam do tropienia ich dość gorliwie, a to dlatego, że
mam tu spore braki w lekturach.

Wybór opowiadań
jest dość eklektyczny, bo przeczytałam po prostu wszystko, co
wpadło mi w ręce i co udało mi się znaleźć. A nie jest to wcale
aż takie proste, bo na przykład „Pokój na wieży. Opowieści
wampiryczne”, czyli zbiór opowiadań wybranych pod kątem
występowania w nich naszych wysysających bohaterów miesiąca,
został wydany przez Ossolineum w 1991 roku i w bibliotekach nie ma
po nim śladu, a na Allegro ofiarowuje się zań sumy złote a
bajońskie. Na szczęście udało mi się znaleźć spis treści i
niektóre opowiadania wytropić w innych miejscach. Inne z kolei
zbiory opowiadań, wyglądające bardzo obiecująco, nie chciały
ujawnić swojego spisu treści. Pewną podpowiedzią było dla mnie
hasło „vampire literature” na starej dobrej Wikipedii i dzięki
niemu co nieco także wyśledziłam. No, ale dobrze, koniec z tą
relacją z poszukiwań, wszak nie po to tu jesteście. Co zatem
ciekawego znalazłam i jakże wygląda w tych historiach wampir?
 

Pokój na
wieży” Edward Frederic Benson

Skoro zbiór opowiadań nazywa się „Pokój na wieży”, zaczęłam
od znalezienia tego opowiadania (klik).
Napisał je Edward Frederic Benson, z którego twórczością miałam okazję się już zapoznać, szukając przejawów folk horroru
i którą to twórczość
wspominałam zasadniczo miło. „Pokój na wieży” realizuje
dobrze znany – jak się później okaże – schemat. Otóż nasz
bohater od lat śni ten sam koszmar: przychodzi z wizytą do rodziny
nielubianego kolegi z klasy i ogarnia go zgroza w momencie, gdy matka
owego kolegi (no, prawdopodobnie matka) wskazuje mu pokój, w którym
ma spać. Sen zmienia się przez te wszystkie lata, obecne w nim
postaci starzeją się, wychodzą za mąż, wreszcie – umierają,
ale poczucie grozy pozostaje takie samo. Nic zatem dziwnego, że
kiedy bohater ni stąd, ni zowąd, zostaje przez innego znajomego
sprowadzony do domu kapka w kapkę jak ten ze snu, nabiera podejrzeń,
że coś tam nie gra, a równocześnie płonie z ciekawości, co też
się wydarzy. Przy czym to opowiadanie nie tylko zręcznie operuje
motywem snu i rzeczywistości, mamy tutaj także inne przyjemności:
tajemniczy, złowrogi obraz, cmentarz tuż za domem, pojawiającą
się nie wiadomo skąd krew, demoniczną
staruszkę, a wszystko okraszone tym, co w angielskiej grozie zawsze
wywiera na mnie największe wrażenie. Bo wiecie, prorocze sny
proroczymi snami, ale trzeba napić się herbaty i zagrać w golfa,
bo jak inaczej żyć.

The Singular
Death of Morton” Algernon Blackwood

Podobno to jedyne opowiadanie Blackwooda z takim prawdziwym
wampirycznym motywem (klik).
No, w każdym razie na pewno pada w nim słowo „wampir” i
generalnie nie ma wątpliwości, o jakie nadprzyrodzone stworzenie
chodzi. I chociaż po wrześniowej odsłonie weird w wykonaniu mistrz grozy byłam nieco rozczarowana, to tutaj nie miałam na co narzekać. Dwóch turystów wraca z
wycieczki po górach, ściemnia się i jest ogólnie jakoś dziwnie i
nieprzyjemnie. Wspominają
odnalezione schronisko, gdzie młoda dziewczyna poczęstowała ich
mlekiem: jeden je wypluł, bo smakowało jakoś dziwnie, drugi wypił
i jest zadowolony, chociaż to zadowolenie wygląda jakoś
podejrzanie. Wracają w końcu do hotelu – hotel miły, w rodzaju
tych zagubionych w piętrowych wsiach w górach – i ten, który
mleka nie wypił, zaczyna zauważać coraz dziwniejsze symptomy. Bo
czemu wszędzie tak pachnie świeżo przekopaną ziemią? Blackwood
umie straszyć tym, co nie
przyszłoby nam na myśl: w „Osobliwej śmierci Mortona” (nie
upieram się przy tym tłumaczeniu) to głównie zapachy
prześladujące bohaterów, zapachy dobrze znane, ale osadzone w
innym kontekście wywołują gęsią skórkę. A drugi element to
straszenie tym, co znamy z doświadczenia – każdy, kto wracał
ściemniającą się ścieżką do domu, kiedy człowieka nachodzą
różne myśli i najzwyklejsze rzeczy, które wydarzyły się podczas
dnia, urastają do rangi podejrzanych i źle wyglądających zjawisk,
doskonale zrozumie rozterki bohaterów. Owszem,
w historii pojawi się doktor, który wyjaśni, co się mogło stać
i trochę nas konwencjonalnie postraszy, ale przede wszystkim dla
tego nastroju i straszenia zapachami warto przeczytać. Ciekawe
podejście do wampirycznych historii.
Dla ilustracji: stare ryciny z nietoperzami. Co prawda motyw nietoperza nie pojawia się w żadnym (!) z opisywanych tu opowiadań, ale i tak nie mogłam się oprzeć. Tu bardzo duży okaz nietoperza wampira. Źródło.
 

Zemsta zza
grobu” Jerzy Siewierski

To dopiero
opowiadanie! Znalazłam je właśnie w rzeczonych „Opowieściach
wampirycznych”, okazało się, że wcześniej ukazało się w
zbiorze opowiadań autora, więc sięgnęłam. Potem znalazłam
informację, że Stanisław Barańczak w swoich „Książkach
najgorszych” wyraził się o autorze niezbyt, nazwijmy to może w
ten sposób, pochlebnie i… nie mogę się nie zgodzić. Siewierski
osadza akcję opowiadania w Szkocji, jest wszystko, co powinno być:
bohaterowie w kiltach, ponure zamczysko, wierny stary sługa,
przodek-upiór w pantalonach, mroczna tajemnica z przeszłości,
drzewo wisielców, burzowe noce, złośliwa wiedźma, ale natężenie
i sposób wykorzystania tych elementów jest taki, że budzą raczej
śmiech niż grozę. Dziedzicowi rodu Mac Phersonów objawia się
pradziadek prosto z piekła i wróży koniec rodziny, więc
młodzieniec popada w zadumę i miast – zgodnie z oczekiwaniami
starego, wiernego sługi – płodzić potomków, oddaje się
melancholii. Wyrwie go z niej dopiero poznana w burzową noc piękna
niewiasta, gorzej, że czytelnik już wie, że pewnie ma ona coś
wspólnego ze starym McCullumem, który knuje zemstę na Mac
Phersonie za śmierć swej ciotki, pohańbionej przez rzeczonego
przodka w pantalonach. W tle zaś wszyscy chodzą po wrzosowiskach i
piją jałowcówkę. Czytacie na własną odpowiedzialność.

Narzeczona z
Koryntu” Johann Wolfgang Goethe

Właściwie to nie
jest opowiadanie (a nawet: na pewno nie jest), ale wiersz (może,
ewentualnie, krótki poemat). Ale to też jest wampiryczny klasyk, a
poza tym mam słabość do Goethego, więc nie mogłam go ominąć.
Rzecz dzieje się w starożytności, młodzieniec przyjeżdża w
odwiedziny do rodziny – z kuzynką był zaręczony – i jest pełen
obaw i niepokoju, co to będzie, bo on jest nadal poganinem, a oni
już chrześcijanami. I okazuje się, że jest faktycznie źle:
kuzynka jakaś podejrzana, jej matka w nastroju raczej żałobnym, a
chrześcijaństwo powierzchowne i formalne, pod spodem skrywa mroczną
tajemnicę. Nie trzeba dodawać, że dla naszego młodzieńca lepiej
by było, gdyby został w domu. To, co jest w całej tej historii
ciekawe, to nie tylko Goethego krytyka powierzchownej religijności,
która więcej szkody przynosi niż pożytku, ale i to, że wampir
jest zasadniczo postacią pozytywną – a na pewno nie jest
krwiożerczym potworem – i że właściwie robi to, co robi, bo nie
ma wyjścia, bo zmusiły go do tego okoliczności. A wolałby jednak
inaczej. Na końcu obrywa się najmniej winnemu, a w całość
zamieszane są oczywiście erotyczne uściski, bo jak się okazuje
żadna wampiryczna historia, niezależnie od czasu powstania czy
autora, nie może się bez nich obejść.
A tu nieco mniejszy. Źródło.
 

Wera”
Augustine Villiers de L’Isle-Adam

Opowiadanie znalazłam w tomie „Fantastyczne opowieści” i nie
żałuję. Już punkt wyjścia jest sam w sobie ciekawy: oto młode
małżeństwo, hrabia i hrabina, pogrąża się w (erotycznej, a
jakże) ekstazie, gdy hrabina nagle słabnie i odchodzi z tego
świata. Hrabia pogrąża się więc dla odmiany w żałobie, ale na
krótko, bo szybko postanawia przedsięwziąć jakieś kroki: udawać,
że żona ma się dobrze. Zwalnia służbę poza jednym wiernym sługą
i żyje tak, jakby nic się nie stało. I co się dzieje? Ano, dziwy
się dzieją, bo im bardziej hrabia przekonuje się, że żona żyje,
tym bardziej jej obecność jest odczuwalna w ponurym domostwie.
Autor opowiadania kładzie nacisk na to, jak wielki wpływ na
postrzeganie rzeczywistości ma psychika i właściwie na tym
operuje: co tylko się hrabiemu zdaje, a co dzieje się rzeczywiście?
Czy my w ogóle mamy tutaj dostęp do tego, co jest naprawdę, a co
wyobraża sobie znękany wdowiec i pod jego wpływem także jedyny
służący? Głównym elementem niespodzianki, jaka czeka na
czytelnika, jest klucz do grobowca. Bo hrabia wyrzucił go, więc
czemu na końcu lśni na podłodze? Czy to złudzenie, czy żona –
przyobleczona przez niego w wyobrażone ciało – wzywa go tam,
gdzie spoczywa jej ciało faktyczne? To bardziej wariacja na temat
wampira, ale realizuje motyw „bez zaproszenia wampir nie wejdzie”.
Tutaj nie dość, że jest zaproszenie, to właściwie pan hrabia sam
sobie tego wampira stwarza. Tak czytana, „Wera” zdecydowanie
wywołuje ciarki, więc polecam.

Panna młoda z
krainy snów” Théophile
Gautier

Gdybym miała to
opowiadanie z czymś porównać, to chyba z „Mnichem” Lewisa. Nie jest może tak zabawnie (miejscami) i strasznie (również
miejscami), ale mamy oto młodego księdza, Romualda,
który w dzień swoich ślubów widzi w kościele przepiękną
Klarymondę i z miejsca się zakochuje. Ale wierny jest złożonej
przysiędze – przynajmniej do momentu, w którym zostaje wezwany z
ostatnim namaszczeniem do łoża tejże Klarymondy, tylko że
przybywa za późno. Problem polega na tym, że jak wieść niesie
Klarymonda nie umarła wcale po raz pierwszy. Miłość
u Gautiera jest specyficzną siłą: daje szczęście i nieszczęście,
pozwala spojrzeć zarówno na Klarymondę, jak i na Romualda, z dwóch
różnych stron. Czy ktoś tu jest czarnym charakterem? Wydaje się,
że nie, w końcu oboje naprawdę się kochają, problem polega na
tym, że rozdziela ich – znowu: dość formalna, a nie emocjonalna
– strona religijności, jak u Goethego. No i, co chyba w tym
opowiadaniu najciekawsze, pozostaje z czytelnikiem pytanie, czy to
Klarymonda jest wampirem żerującym na niewinnym młodzieńcu i
spychającym go w otchłań piekielną, czy może Romuald żeruje na
Klarymondzie, która daje mu szansę na prowadzenie podwójnego
życia, w trakcie którego w nocy jest tym, kim marzył, bogatym
młodzieńcem bez zobowiązań. Jeśli przyjąć tę drugą
interpretację, końcówka opowiadania jest naprawdę smutna i
wpisuje się w długi ciąg przemocy (także symbolicznej) wobec
kobiet w klasycznej literaturze grozy. Sprawdźcie sami.

Wendigo”
Algernon Blackwood

I jeszcze jeden
Blackwood na koniec tego zestawienia. Od razu przyznam, że bardziej
to jest opowiadanie z gatunku folk,
weird albo mystery
horror
, a ja dałam się zwieść
potocznemu wyobrażeniu o wendigo – które to wendigo u Blackwooda
nie wysysa krwi, ale żywi się wyłącznie mchem. No, ale skoro już
przeczytałam – i skoro rzecz to bardzo dobra, niemal tak dobra,
jak „Wierzby”
– to czemu miałabym się nie podzielić wrażeniami? Blackwood
wysyła nas do Kanady, z drużyną mężczyzn, którzy chcą
zapolować na łosie. Jest racjonalny doktor, jest młody
seminarzysta, doświadczony przewodnik, a nawet Indianin (szczerze
mówiąc pod tym względem opowiadanie jest mocno kolonialne:
pozostali uczestnicy wyprawy patrzą na Indianina – o znaczącym
pod tym względem imieniu Punk – jak na mało rozumiejącego
człowieka, który śpi w barłogu i generalnie czeka na okazję, by
wypić im zapasy kawy i zjeść resztę bekonu). I
chociaż przewodnik nie jest zachwycony wizją polowania na łosie w
okolicach, gdzie podobno grasuje dziwny stwór wendigo, w końcu
dzielą się na dwie grupy i ów przewodnik wraz z seminarzystą
rozbijają obozowisko na nawiedzonym terenie. A potem robi się już
coraz upiorniej i paskudniej. Najbardziej
w tym opowiadaniu przykuwa uwagę fakt, że Blackwood tak komponuje
dość irracjonalne motywy ze sobą (stopy!), że wzbudzają strach.
A wszystko otoczone bezgraniczną, budzącą już tylko przez to samo
grozę kanadyjską przyrodą. Nie wiadomo, czego bać się bardziej:
dziwnego upiora, który każe wędrować bez końca, porwanego
przezeń ni to człowieka, ni lalki bez duszy, a może właśnie tych
lasów, które ciągną się po horyzont, onieśmielają i straszą?
Świetny klasyk.

***

Z
chęcią przegadam wrażenia
z lektury, a także posłucham, jakie są Wasze ulubione klasyczne
opowiadania o wampirach. Już niedługo napiszę o trzech
opowiadaniach, czy może mini-powieściach, które podczytuję w
związku z tematem, czyli o „Carmilli” Le Fanu, „Wampirze”
Polidoriego i „Upiorze” Tołstoja. No a na półce czeka, rzecz
jasna, sam „Dracula”. Bardzo
jestem ciekawa!

Comments

  1. Olga Kowalska

    A wiesz, że z tym "Wendigo" to wcale nie taka prosta, mechowa sprawa, bo tylko u Blackwooda Wendigo traktowany jest jako "zjadacz mchu". 😀 W jednym z numerów Okolicy Strachu pojawił się mój cały artykuł z Wendigo właśnie, wrzucę Ci tutaj fragmencik. 😉

    "Wendigo, Witiko, Windego… Bo taki lodowy głód ma swoją nazwę. Dziesiątki podobnych imion, tak samo brzmiących cząstek z indiańskiego narzecza Chippewa plemion Algonkinów, zamieszkujących północne ziemie Kanady. Dosłowne tłumaczenie nigdy do końca niepoznane, ale podobno Wendigo oznacza między innymi sowę. To wszystko najpewniej przez te wielkie, przekrwione oczy ukryte w cieniu, przez to spojrzenie szalone, ale uważne, jak u nocnego drapieżnika. W końcu to potwór z krwi i kości, którego imię potocznie rozumiane jest jako kanibal, ludożerca, zwyczajnie antropofag, bo Wendigo żywi się ludzkim mięsem i jest nienasycony w swoim pragnieniu polowania na ludzi.

    Przez wieki Wendigo był jedynie legendą, czymś, co straszy na niemal podbiegunowych już ostępach dystryktu Athabasca. Co ciekawe, Wendigo i jego legenda pierwotnie charakterystyczne były wyłącznie dla tego konkretnego obszaru na mapie. Na dalekiej północy, pośród kanadyjskich lasów, gdzie zima trwa niemal pół roku, a śnieg potrafi dusić swoim nadmiarem. To właśnie tam i tylko tam ożyła legenda o istocie, której trzeba się strzec, szczególnie wtedy, gdy nadchodzi zima – Przerażający, ludożerczy śnieżny potwór."

    Ściskam!

    1. Post
      Author
      admin

      Dzięki za to doprecyzowanie, ja się też właśnie spodziewałam, że Blackwoodowskie wendigo będzie pożerało biednych myśliwych, stąd pomyślałam, że to będzie ciekawa wampiryczna wycieczka — a tu… mech ;-). Zresztą rola tego mchu jest oczywiście istotna w opowiadaniu, bo pokazuje związki tego potwora z naturą (samą w sobie przerażającą dla czytelnika i dla bohaterów) i ironię tego, że to żaden zjadacz ludzi, ale wieczny tułacz i przyciągacz-ku-nieszczęściu.

      Tak czy inaczej rozumiem już teraz, czemu "Wendigo" Blackwooda nie występuje na listach rozmaitych opowiadań o wampirach :-).

    1. Post
      Author
      admin

      Dziękuję, jakoś hasło listopada nadepnęło mi na ambicję ;-). Bardzo Ci polecam "Upiora", który może nie jest najstraszniejszy, ale za to sprawia masę radości takim żonglowaniem "czy tak jest — czy tylko bohaterom tak się wydaje". A Twoją opinię o "Biesiadzie widm" z chęcią poznam, bo jak wiesz sama się za nią nie wzięłam, ale może zdążę jeszcze, jeśli będziesz polecać? 🙂

  2. Beata P.

    Jestem pod wrażeniem – tyle tekstów o wampirach? No i zazdroszczę, tak po prostu, że udało Ci się tak dużo w tym miesiącu przeczytać;)

    1. Post
      Author
      admin

      A to jeszcze nie wszystko, planuję jeszcze jeden wpis z wykopaliskami, tylko już chyba bym chciała doczytać wszystko, co znalazłam, bo się zrobiło bardzo wampirycznie na blogu ;-). Ale fakt, temat mnie wciągnął. Widziałam, że część tych opowiadań gościła u Ciebie w Ponurych Poniedziałkach :-). Pisałaś, że pierwotne zakończenie "Wery" było inne, pamiętasz może, jakie?

    2. Beata P.

      Nie pamiętam, muszę tutaj wspomóc się wikipedią: "tekst kończył się w momencie, gdy hrabia zdawał sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości nie całuje żony, lecz jedynie wyobraża sobie, że Wera nigdy nie umarła. Wprowadzenie finałowego epizodu z kluczem do grobowca całkowicie zmieniło sens i charakter utworu"

    3. Post
      Author
      admin

      Hm, to faktycznie ciekawe, bo scena z kluczem "robi" to zakończenie, inaczej wcale nie byłoby ani tak interesująco, ani przesadnie wampirycznie, a całość dałoby się zinterpretować jako wytwór wyobraźni hrabiego. A tak żona jest niepokojąco realna.

  3. Ela

    O, Pyzo droga, a ja bardzo chciałabym ci zwrócić uwagę na opowiadania „W domu Sary” i „Kochanka Szamoty” Grabińskiego, mające w sobie ten wampiryczny pierwiastek.

    1. Post
      Author
      Pyza

      Oj tak, to są doskonałe opowiadania – chyba o żadnym nie pisałam jeszcze, a „Kochanka Szamoty” jest znakomita: i klimat, i finałowe rozwiązanie. Grabiński mistrz :-).

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.