Czasami zastanawiam się, czemu jakieś – w swoim czasie szalenie popularne – powieści zostały zapomniane. W przypadku „Jalny” nie mogę wręcz określić, który czynnik uznać za decydujący: słabe tłumaczenie na polski, antypatycznych bohaterów, brak realiów, w jakich funkcjonują bohaterowie, sposób pisania autorki? O wszystkim tym, może z nieco większą dawką obiektywizmu, w dzisiejszym wpisie.
Saga rodu Whiteoaków liczy sobie kilkanaście tomów. Na spotkanie z twórczością Mazo de la Roche wybrałyśmy ten, który powstał jako pierwszy (choć chronologicznie jest siódmy), czyli „Jalnę”. O czym to jest? W starym domu – dach którego przecieka i pewnie się kiedyś zapadnie nad tymi wszystkimi Whiteoakami, którzy nie bardzo chcą się stąd ruszać, jak prorokuje jedna z bohaterek – na kanadyjskiej prowincji mieszka liczna rodzina. Babka, dożywająca setki apodyktyczna i złośliwa matrona z tendencją do okazywania nagłych i iście wampirycznych wybuchów czułości oraz dziadek, już nieboszczyk, przybyli tu z Irlandii przez Indie. Z Indii wywodzi się też nazwa dworu. Kiedy poznajemy bohaterów, głową rodu jest Renny, kawaler przed czterdziestką, do którego powraca co jakiś czas echo wojennej traumy. Jest rok 1925, cała rodzina czeka na setne urodziny babki, w międzyczasie przywożąc do Jalny nowe żony – wszak u Whiteoaków poza babką jedyną kobietą jest próżna, pretensjonalna Meggie, siostra Renny’ego – dokuczając sobie i uprawiając leżące wokół pola.
Jak sami widzicie, trudno mi nawet pisać o samej fabule, żeby nie popadać w narzekający i dość zniechęcający ton. Sprawa z „Jalną” jest taka, że nie jest to książka nudna – nie ziewa się podczas lektury – ale nie jest też specjalnie intrygująca. Dość łatwo można powiedzieć, co będzie dalej i jak potoczą się losy bohaterów, bo autorka prowadzi ich tak, żeby dawać nam do zrozumienia, kto do kogo zapała nagłą namiętnością (nagłe namiętności to specjalność bohaterów), kogo przygniecie brzemię losu, a komu się znowu poszczęści. Jedyne nieoczekiwane wydarzenia to właściwie kolejne zworniki fabuły – jeśli autorka potrzebuje, by trzymać bohatera jakiś czas w odosobnieniu, każe jego wujowi (a właściwie, by byś ścisłym, stryjowi – polskie tłumaczenie jest naprawdę słabe) zrzucić go przypadkiem ze schodów w czasie nieoczekiwanej bitwy na poduszki. Znajdziemy więc tutaj i mariaże po latach, i szczęśliwe pary płynnie przechodzące w unieszczęśliwiające się nawzajem stadła, i lady z Anglii, i małego, egotycznego psotnika, i cierpiącego na kompleks niższości średniego brata… Ba, nawet i to, że braci Whiteoaków różni przede wszystkim podkreślany w kółko kolor włosów.
Wspominania, kto jakiej barwy ma czuprynę, jest dość, ale realiów życia w Kanadzie w latach dwudziestych jest z kolei jak na lekarstwo. Tło, naszkicowane zaledwie, stanowi tylko, no właśnie: tło. Żadnych smaczków, może poza pozbawionym wycieraczek autem Renny’ego i każącą się wozić do kościoła faetonem babką – a i to raczej w celu opowiedzenia anegdotki o dziwnej, ale szanowanej w okolicy rodzinie. Im dłużej czyta się „Jalnę”, tym jednak trudniej zrozumieć powody tego szacunku. Owszem, Renny był na wojnie, owszem, bracia są przeważnie pracowici, hodują świetne konie i uprawiają rolę – ale co poza tym? Tymczasem wszyscy ich kochają, poważają i szanują. Czy tylko dlatego, że pełnią rolę miejscowej arystokracji – której jedyną cechą dystynktywną jest to, że przybyli na te tereny dostatecznie wcześnie, by „pozwolić” tu żyć ostatniemu miejscowemu Indianinowi?
Autorka co prawda w jednej czwartej powieści wprowadza nam postać z zewnątrz, młodą nowojorczankę Alinę Archer, żeby pokazać nam Jalnę z trochę innego punktu widzenia, ale wydaje się, że ten pomysł dość szybko się kończy. Alina co prawda jest oburzona, zniesmaczona i przerażona wieloma zwyczajami panującymi wśród Whiteoaków, ale szybko dopada ją przekleństwo narracji. Jakie? Otóż autorka co jakiś czas wtrąca nam – z punktu widzenia bohaterów – zdania w rodzaju „ale jakże można było nie kochać [tu wstaw imię postaci] [tu wstaw jakąś jej, niekoniecznie pozytywną cechę]”. My nie mamy okazji zobaczyć tych uczuć – bohaterom dane jest jednak co jakiś czas nam je oznajmiać. To wywołuje pewną konfuzję, przynajmniej we mnie, bo raczej tłumi faktyczne uczucia, uzbraja bohaterów w gorset tego, „jak być powinno”, co jakiś czas ustawiając ich do pionu po szczególnie przykrej sytuacji. W związku z tym część scen może wywoływać dość specyficzne wrażenie: kiedy babka bije wnuka po głowie laską, aż z uszu zaczyna ciec mu krew (no ale jakże nie kochać starszej pani, kiedy śpi!), kiedy ta sama babka woła, by ktoś ją ucałował, przerażona swą właśnie osiągniętą sędziwością, a gdy ku niej śpieszy żona jednego z wnuków, z radosnym i przywodzącym na myśl wampirzycę uśmiechem obmacuje dziewczynę, deklarując, że tak jest dobrze (no ale jakże nie kochać starszej pani, ma sto lat!), kiedy bracia upokarzają się nawzajem (no ale jakże ich nie kochać, kiedy są tacy [tu wstaw dowolną cechę]).
Czy są tu w związku z tym postaci negatywne, co do których narratorka ma wątpliwości? Trudno orzec, ale chciałabym zwrócić uwagę na to, jak kończą postaci najbardziej względem Jalny outsiderskie. Także ostrzegam przed spojlerami! Otóż Fezant, żona Piersa, zamknięta w pokoju. Alina zdradzona przez męża musi wyjechać. Eden, poeta, który niespecjalnie nawet przypomina Whiteoaka, okazuje się skończonym łajdakiem i musi uciekać. Niewesoły to los (choć zakładam, że może w kolejnych częściach coś tu się jednak zmienia). Jalna jest jakby przekleństwem rodu i jego błogosławieństwem: trudno jej nie nienawidzić, ale i nie kochać. Wszyscy oni – także ci spoza rodu – zaczynają wokół niej orbitować i z orbity tej uwolnić się jest trudno. Gdyby czytać „Jalnę” jako horror, o, byłoby tu pole do popisu. Autorka zresztą każe bohaterom, a zwłaszcza bohaterkom, wierzyć w fatum (pojawia się i motyw przeklętej krwi, i losu zapisanego w genach), ale nie mogłam się otrząsnąć z wrażenia, że robi to tylko po to, by akcja mogła zostać popchnięta do przodu.
Także z lektury pozostały mi dość mieszane wrażenia. Chętnie spotkam się z Wami w dyskusji pod tym postem – zanim jednak do niej zachęcę, zapraszam do przeczytania dzisiejszego wpisu Tarniny! A teraz, jeśli macie ochotę, może porozmawiamy?
Comments
Cha, cha, a wiesz, że "Jalna" ma bardzo wysokie oceny na Goodreads? Na polskich portalach nie sprawdzałam. A jednak nie mogę się nie zgodzić z Twoja oceną, zresztą moja jest podobna, może odrobinę łagodniejsza. Cóż, zestarzała się ta powieść co nieco, ale licznym wciąż czytelnikom to nie przeszkadza, poza tym wydaje mi się, że "Jalna" i tak jest lepsza niż większość tego typu współczesnych produkcji. Właściwie pod niektórymi względami jest bardzo dobra, choć cierpi na braki warsztatowe.
Co do braku tych "epokowych" smaczków w tle: "Jalna" była pisana jako powieść współczesna, więc pewnie dlatego autorka uznała, że nie ma sensu zbyt obrazowo opowiadać o szczegółach codziennego życia, bo czytelnicy przecież je znają. Wydaje mi się (pewności nie mam), że te późniejsze (względem akcji wcześniejsze) tomy są bardziej zasobne w tło. No ale w tym przypadku jest to tło historyczne, więc z natury ciekawsze.
W każdym razie zgadzam się z Tobą: trudno zgadnąć, dlaczego akurat "Jalna" wywołała taką whiteoakomanię, że powstało kolejnych 15 tomów.
O tym "myku" z poduszkami całkiem zapomniałam, ale akurat nie potępiałabym za niego autorki – w końcu jest to całkowicie prawdopodobna sytuacja 😉
Author
Bo to chyba nadal, mimo wszystko, jest czytana powieść, ale u nas raczej chyba wspominana właśnie — tak jak piszesz — w kontekście boomu na nią w latach dziewięćdziesiątych. Teraz wygląda to (chyba?) słabiej.
Właściwie się zastanawiam, czyta się ją dobrze, ale czy ona może pełnić rolę powieści obyczajowej? Upierałabym się, że pod tym względem niektóre powieści LMM przechowały się lepiej — w "Jalnie" tła jest mało, obyczajowości również, więcej jest jednak wątków romansopodobnych, choć zgodzę się z Tobą, że autorka dość urywkowo opisuje pewne kwestie. Więc teoretycznie to zwykłe życie jest dla niej najważniejsze. A jednak nadal się zastanawiam ;-).
Bo te "smaczki" wychodzą w praniu: w tym sensie, że one są "smaczkami" dla nas dzisiaj, a dla ówczesnych czytelników są po prostu opisami rzeczywistości :-). Natomiast tego jest w "Jalnie" dość mało, co zawsze mi trochę zgrzyta — ale może to faktycznie dopiero początek pisarskiej drogi autorki?
Prawdopodobna, owszem, ale jednak na modłę Edena i jego konia spadającego z urwiska ;-). Jeśli chodzi o sposób opisu i rolę w fabule przynajmniej (coś pechowy, tak swoją drogą, ten Eden! ;-)).
Musiałybyśmy się zastanowić nad definicją "powieści obyczajowej". Dla mnie powieść jest obyczajowa, jeśli dotyczy zwykłego życia mniej więcej zwykłych ludzi, ale nie zajmuje się ich życiem wewnętrznym na tyle głęboko, żeby można ją było nazwać psychologiczną, a wątek miłosny nie jest główną osią fabularną. I w tym sensie "Jalna" jak najbardziej jest powieścią obyczajową. Nie wiem, czy "obyczajowości" jest w niej mało, bo przecież i babka w koronkach tłukąca laską, i Renny kupujący krowę, i lekcje u pastora, i niedzielne nabożeństwo to jest obyczajowość. Moim zdaniem "Jalna" znacznie gorzej się sprawdza czytana jako romans, bo te namiętności targające Whiteokami są opisane w mało przekonujący sposób.
Masz rację, poduszka i koń jednaką pełnią rolę, przy czym poduszka wypada w niej lepiej 😉
Co do Edena, to jest jednym z moich czołowych kandydatów na najbardziej nielubianą postać. Chociaż nie wiem, czy nie wyprzedza go jednak Meg. Ale jak Ci się wydaje, dlaczego w "Jalnie" nie ma w ogóle bohaterów, których dałoby się tak po prostu lubić? Znowu coś nie wyszło, czy to celowe?
Author
Mam zawsze z definicjami problem (tak samo jak z przynależnością gatunkową książek), ale tak, zgadzam się, że mniej więcej w ten sposób możemy ustalić wspólną definicję :-). Ale oprócz tego, że namiętności opisane mało przekonująco, to jednak wiele osi fabularnych ustawionych jest na romans (Renny-Alina, Eden-Alina-Fezant, Piers-Fezant, a do tego jeszcze, tak naprawdę, Mikołaj-Millicent i Meg-Maurycy), a opisów z kolei jest bardzo niewiele: raczej zamiast tego dowiadujemy się, co o tym myśli dana postać i co w niej to wywołuje. A wtedy niebezpiecznie daleko wychodzimy poza powieść obyczajową ;-). Natomiast nie, masz rację, obyczajowość w takiej postaci tam jest — tylko że znowu: mało można z tego wyciągnąć, to zostaje tak "po wierzchu", ledwo pociągnięte pędzlem.
No właśnie! Dobre pytanie! Bo z jednej strony powiedziałabym, że celowe. Z drugiej ten sposób pisania de la Roche, o którym wspominam we wpisie, mnie w jakiś sposób odwodzi od tego stanowiska. Stoję pośrodku, jak na razie ;-). Meg było mi bardziej szkoda niż cokolwiek innego (swoją drogą myślisz, że autorka próbuje tu opisać zaburzenia odżywiania?), natomiast Eden był dla mnie zbyt komicznym czarnym charakterem ("pozwoliłem mu spędzić zimę bez pracy i stał się łajdakiem!", powie o nim Renny i to nieźle podsumowuje mroczną przemianę tej postaci ;-)). Także gdybym miała wybierać, to babcia Whiteoakowa albo ewentualnie mały Wakefield w swoich gorszych momentach wydawali mi się najbardziej antypatyczni.
A co sądzisz o postaciach kobiecych w powieści, a konkretnie o dwóch kobietach "spoza" rodu: Fezant i Alinie? Bardzo jestem ciekawa, jak Ci się te postaci czytało :-).
Ale dlaczegóż mielibyśmy obyczaje w relacjach damsko-męskich wykluczać z ogólnej obyczajowości? Oczywiście tych wątków pararomansowych jest sporo, ale właśnie dlatego to nie jest romans, bo romans wymaga głównego wątku skoncentrowanego na rozwoju uczucia pomiędzy dwojgiem bohaterów. Ponawiam pytanie: skąd pomysł, że powieść obyczajowa ma pomijać kwestię miłości, skoro jest to najbardziej istotny problem ludzkiej egzystencji (i zwierzęcej, i roślinnej też, przy czym słowo "miłość" wymienimy tu na "sex")?
Ojej, a według mnie Wakefield jest takim uroczym diablątkiem! Oczywiście za nic w świecie nie chciałabym mieć takiego dziecka pod opieką, ale – choć być może zanadto sobie pochlebiam – uważam, że znacznie lepiej poradziłabym sobie w roli rodzica niż Meg i Renny. W każdym razie uważam, że postać Wake'a udała się świetnie. Babka też jest niesamowitą postacią, choć tu się z Tobą zgodzę, bardzo antypatyczną. Ale doceniam odwagę Mazo de la Roche w pokazaniu brzydoty i groteskowości starości. Byłoby dużo gorzej, gdyby zrobiła z Adeliny słodka babunię. I nie zżymałabym się na to, że bohaterowie deklarują, że babkę/matkę kochają (w jakiś tam pokrętny sposób) bo oni ją widzą nie tylko taką, jaką jest, ale może nawet bardziej taką, jaką była. Zresztą kto przyznałby się sam przed sobą, że nienawidzi własnej babki?
A wracając do pytania ogólnego: też się waham, ale chyba przychylam się do stwierdzenia, że ta niesympatyczność bohaterów jest niecelowa. Być może też 90 lat temu oni się wydawali inni, niż teraz. Bo przecież w sadze rodzinnej przydałoby się bardzo, żeby czytelnik kogoś lubił. Najlepszym kandydatem wydaje mi się Renny, też swoje za uszami ma, ale widzę tu potencjał, tylko że nawet on jest ledwie naszkicowany. Co do Meg – nie, absolutnie nie mam dla niej współczucia, rola ofiary w gruncie rzeczy bardzo jej odpowiadała. Zaburzenia odżywiania? Nie przyszło mi to do głowy, ale to ciekawa myśl. Jednak nie sądzę, żeby tak było, pisarka chyba pokazuje przede wszystkim, że Meg lubi robić szum wokół siebie (jedno drugiego oczywiście nie wyklucza).
Fezant i Alina… Cóż, one są niestety w dużym stopniu postaciami bez właściwości. Fezant, co tu dużo mówić, jest przedmiotem, a nie podmiotem, parę razy narrator niby wchodzi w jej myśli, ale nie robi to większego wrażenia. Co do Aliny, to jej rola postać, która przecież jest właściwie fundamentem fabuły, wypada też bardzo blado. Sam pomysł, że mamy tę outsiderkę, której oczami możemy oglądać realny obraz rodziny jest dobry, ale nie do końca się udał. Alina jest trochę mdła i nie do końca spójna. Z jednej strony – osoba rozsądna, profesjonalna, zdyscyplinowana. Z drugiej – afektowana idiotka, bo kto wychodzi za aspirującego poetę z innego kraju, którego zna od paru tygodni? No ale ma chyba 28 lat i być może panny w tym wieku były wówczas już w takim stadium desperacji. (A Ty twierdzisz, że mało jest obyczajów ;)).
Author
Nie, tu masz oczywiście rację: chociaż nadal, gdybym miała ustrukturyzować "Jalnę", to na pierwszym planie pozostaje dla mnie wątek rozwoju (właśnie rozwoju, bo to jedyny związek nie dany nam ad hoc) Aliny i Renny'ego. Bo zgodzę się, że niewątpliwie pozostałe związki Mazo de la Roche sytuuje raczej w tym horyzoncie obyczajowym, też przez to, że tego rozwoju raczej nie widzimy (chociaż przy Fezant i Piersie on jest naszkicowany, poniekąd).
To akurat, że im rodzicowanie Wakefieldowi nie wychodzi, uznałam za nieźle napisany wątek. Bo faktycznie oni chcą dobrze, tyle że średnio wychodzi, Wakefield jest takim cukierkiem, którym wszyscy chcą się zajmować rekompensując innym brak aż takich ciepłych uczuć. Kiedy chcą go ukarać, to też właściwie chyba chcą karać nie tyle jego, co jakieś swoje błędy z dawnym lat. A sceny z Rennym usypiającym Wakefielda są naprawdę niezłe! Oczywiście, Meg swoim byciem skrzywdzoną stara się wywołać w rodzinie wyrzuty sumienia i tak ich wszystkich rozgrywa. Ciekawa jestem, jak się jej układało po przeprowadzce do Maurycego.
Fezant jest jak dla mnie napisana tak, jakby była trochę z innej epoki — to myślenie o "złej krwi", klątwie nad nią ciążącej… A z drugiej strony jej relacja z Maurycym jest arcyciekawa: nie lubi go, ale to jednak jej ojciec, więc się stara. Coś w tym jest! Myślę, że Alina zakochała się w wierszach Edena i w wizji dzikiej Kanady (nie zapominajmy, że akurat pan Cory zastanawiał się wtedy, czy by tam nie pojechać — może jakaś sublimacja pragnień?), a kiedy wylądowała w Jalnie zdała sobie sprawę, że to wszystko nie tak?
Co do Meg po przeprowadzce, nie chcę Ci za bardzo spojlerować, bo a nuż się skusisz na kolejne tomy, a poza tym nie pamiętam zbyt dobrze, ale wydaje mi się, że jej podejście do życia nie zmieniło się zanadto wraz ze zmiana statusu ze skrzywdzonej starej panny na żonę.
Tak, też uważam, że przedstawienie "wychowania" Wakefielda jest całkiem niezłe, choć nie ułatwia polubienia bohaterów. Wakefielda widzę jako największą ofiarę tej atmosfery "schyłkowości" w jakiej żyją Whiteoakowie, nikt się porządnie dzieckiem nie zajmie nie dlatego, że nikt nie ma na to realnie czasu (co na przykład robiła całymi dniami Meg?), ale dlatego, że oni żyją w jakimś takim marazmie i apatii, wola rozpamiętywać przeszłość, niż naprawdę zaangażować się w życie tu i teraz.
Wiesz, ja wcale nie zauważyła, żeby M. de la Roche się jakoś szczególnie rozpisywała na temat "złej krwi" czy klątwy. Zupełnie. Cała sytuacja jest bardziej opisana w kategoriach zranionej dumy i naruszenia zasad społeczno-towarzyskich (ciekawe, że Maurycy jest kreowany na postać, której ma się współczuć). Fezant nie dlatego jest przez rodzinę odrzucana, że uważają ja za skażoną, tylko dlatego, że jej matka była "nikim", a pojawienie się Fezant na świecie było policzkiem dla Meg.
Alina była przede wszystkim niezadowolona ze swojego obecnego życia, a akurat Eden się napatoczył, otoczony romantyczna aurą poety z tego pięknego kraju. Ale wiadomo, że w domowych pieleszach wszyscy wyglądamy inaczej niż podczas publicznych występów i oczywiście Alina musiała się o tym przekonać.
Jak się zastanawiam na "Jalną" to dochodzę do wniosku, że właściwie większość zarzutów wobec tej powieści (pomijając konie na skale itp.) można równie dobrze interpretować jako zalety. (Sama przyznałaś, że są sceny niezłe ;)). Bo np. ten brak głównego bohatera/bohaterki, który mnie przy czytaniu dosyć uwierał, jednocześnie kieruje uwagę na rodzinę jako całość, i to właśnie rodzina jest rzeczywistym bohaterem. I wydaje mi się, że "Jalna" jest w sumie całkiem ciekawym punktem wyjścia do rozmyślań nad naturą więzów łączących rodziny.
Author
To trochę martwiące w takim razie ;-). Chociaż kusi, żeby jednak przeczytać kolejne części — jeśli jednak się zdecyduję, to pewnie nie zaraz ;-).
Właśnie, nie odniosłam się jeszcze do tej atmosfery schyłkowości, bo to bardzo dobre spostrzeżenie! Wydawałoby się, że to długi cień babki oczekującej na swoje setne urodziny albo zmarnowane kariery obu wujów — a jednak i młodsi członkowie rodziny czują ten rozpad. To w sumie ciekawe, bo chyba przenosi się to przez miejsce, przez sam dwór, prawda?
Ale czy to nie jest i tam zawarte? Przede wszystkim w samym myśleniu Fezant? Bo dziewczyna powraca do tego za każdym razem, kiedy myśli o sobie. Nie zauważyłam, że Maurycy jest taką postacią — po czym tak sądzisz? To bardzo ciekawa myśl!
No tak, masz tu rację, że wiele rzeczy można widzieć tu jako plusy i minusy ;-). Myślę, że na moim pierwszym osądzie bardzo zaważyły kreacje bohaterów (staram się zwykle zachować dystans, ale tutaj Mazo de la Roche mnie przechytrzyła ;-)). Czyli "Jalna" jako jeden z przykładów spojrzenia na rodzinę jako rodzaj toksycznego związku?
Wydaje mi się, że atmosfera schyłkowości wynika przede wszystkim z konkretnego momentu historii, w którym powieść się dzieje. Jest kilka lat po I wojnie światowej – to oczywiście nie schyłek, a początek nowej epoki, ale mieszkańcy Jalny (tak masz rację, sam dwór tę atmosferę bardzo wzmacnia) pozostają jeszcze w poprzedniej. Wyraźnie widać, że nie bardzo się odnajdują w nowej rzeczywistości, kiedy dotychczasowy ustrój społeczny przestaje mieć rację bytu. Poza tym bardzo w tę schyłkowość bardzo wpisuje się postać Maurycego Vaughana: ostatni z rodziny, majątek zrujnowany, zmarnowane życie, niszczejący dom. Whiteoakowie dni świetności też mają za sobą i nie wydaje się, żeby one miały powrócić, ale przynajmniej jako rodzina wciąż są liczni.
Co do współczucia Maurycemu – odebrałam przedstawienie jego sytuacji w taki właśnie sposób: jeden młodzieńczy wyskok i życie zmarnowane, rodzice zmarli ze złamanym sercami, majątek znikł, tak samo jak pozycja społeczna, ukochana nie chce przebaczyć i nie pozostaje mu nic innego, jak samotnie upijać się w kuchni. No biedaczek. Żeby było jasne – uważam, że sam jest sobie winien (to raczej on zmarnował życie paru osobom, a nie jemu zmarnowano), ale wydaje mi się, że on jest opisany w tonie wołającym o współczucie czytelnika.
A co ma myśleć o sobie Fezant? Porzucona przez matkę, (prawie) odrzucona przez ojca, pogardzana przez sąsiadów (niektórych) musi sobie jakoś to jakoś wytłumaczyć. To taki sposób "zracjonalizowania" sytuacji.
Tak, ale obraz rodziny jest ambiwalentny. Z jednej strony toksyczność – widać to bardzo dobrze w postaciach najmłodszych Whiteoaków: Finch ma bardzo ciężko, Wakefield też, tylko w inny sposób, ale z drugiej strony rodzina nadaje ich życiu sens i bez niej nie byliby w stanie funkcjonować (np. bycie głową rodziny w zasadzie definiuje osobowość Renny'ego). Możemy się zastanawiać, jak każdy z bohaterów mógłby pokierować swoim życiem, gdyby wyzwolił się z więzi rodzinnych. Odpowiedź wcale nie jest oczywista.
Author
Tak! Stąd też i ciągłe reminiscencje Renny'ego z wojny: jego przeżycia, więź z Maurycym, nawet pojawienie się Raggsa.
A to ciekawe, bo ja to wszystko odebrałam raczej w tonie przestrogi — Maurycy ponosi karę, ostatecznie zostaje mu wybaczone i żeni się z Meg, ale jednak po długim okresie pokuty. Ale teraz już wcale nie jestem taka pewna, bo brzmisz przekonująco :-).
No właśnie, tutaj można postawić pytanie, co z Edenem. Bo jednak do tego, co się z nim stało, przyczyniła się nie tyle wyprawa do Nowego Jorku, co bezczynne zimowanie w Jalnie.
No, nie takie bezczynne. Zbierał doświadczenia niezbędne poecie 😉
Author
Eden traci też wtedy chyba ten duchowy czar i niewinność, które w jego poezjach ujęły Alinę — więc nie samo bycie poetą czyni z niego łajdaka ;-).
Jejku jak tu pięknie! 😀 Super, czuję że będę tu często zaglądać :).
Zapraszam też do mnie (dopiero zaczynam) 🙂
https://znosemwksiazkach.wordpress.com/
Author
A bardzo się cieszę, w takim razie niech się miło czyta :-). I oczywiście powodzenia w blogowaniu!
A ja sie cieszę na "Malwinę". To moja ukochana powieśc. Uwielbiam czyta powiesci sentymentalne, jestem "w czytaniu" Korynny i się wciągnęłam. Sagi Whiteoaków nie czytałam ale lubię ostatnio powieści w starym stylu i spróbuje po nie siegnąc. Życzę wspnialego czytelniczego roku 2017.
Author
Ja też jestem podekscytowana, ciekawa jestem tej powieści bardzo! Spróbuj "Jalny", jeśli masz nastrój na starsze powieści, ciekawa jestem, czy Ci podpasuje. A nuż? Pięknego i zaczytanego nowego roku życzę również :-)!
Witajcie w Nowym Roku! 🙂
Napisałam pracowicie długi komentarz zaraz po ukazaniu się tego posta i zanim zdążyłam go opublikować – trach… poszły korki i zgasło światło. Przepraszam za taką prywatę na wstępie, ale może człowieka coś też trafić przy okazji.
Nie byłam w stanie odtworzyć całości, więc tak w skrócie.
Nie spodziewałam się, że tak szybko po naszej rozmowie "Jalna" dostanie swój Piknik. Bardzo mnie to ucieszyło.
Obcuję z całym cyklem od momentu wydania całości, wracam do niego regularnie, więc trudno mi ustosunkować się tylko do tego jednego tomu.
Kolejne czytanie zmienia nieco moje odczucia, to jest naturalne, ale ogólne wrażenia pozostają bez zmian.
Pierwsze to, że autorka nie lubi swoich bohaterów.
Prawie wszyscy są przedstawiani w takim świetle, że bardziej wkurzają niż dają się lubić. Z nielicznymi wyjątkami, takimi jak Fezant lub pierwszy Filip.
Nie ma tu milutkich, słodkich momentów i momencików – są szorstkie, chropowate, czasami zgrzytające jak szkło sytuacje.
Drugie to nierówność całości – tu odnoszę się do wszystkich tomów.
Niektóre są prowadzone szybko, z przeskokami w czasie, a w niektórych akcja wlecze się niemiłosiernie. I ta denerwująca maniera przypominania czytelnikowi co jakiś czas w jaki sposób Filip i Adelina się poznali, skąd się wziął pewien służący, kim jest Fezant itd. Takie traktowanie czytelnika jak mało rozgarniętego, któremu trzeba podawać na tacy "streszczenia dla przypomnienia".
I za każdym razem rozczarowuje mnie to jak autorka poprowadziła losy swoich bohaterów. U Manna przynajmniej nie mamy złudzeń i wiemy od początku, że to "historia upadku rodziny". A tutaj początkowo życie nowej rodziny Adeliny i Filipa w nowym kraju zapowiadało się z większym rozmachem, z większą rolą w miejscowej społeczności. Tego można się było spodziewać, a tymczasem z biegiem lat rodzina coraz bardziej zamyka się na swoim terenie, co zresztą im całkowicie wystarcza i są nawet zadowoleni z istnienia tego ich "państwa". Wydaje im się, że znaczą o wiele bardziej w społeczności lokalnej niż to jest w rzeczywistości. A tymczasem nie do końca potrafią się odnaleźć na obcym terenie, gdzie są odbierani trochę jak niemodni prowincjusze – na przykład Eden w Stanach.
Być może to zaleta powieści, ale ja jednak spodziewałam się innego rozwoju akcji. Filip przyjechał tu "z misją", a w rezultacie rozmienili się na drobne.
Znalazłam w internecie opinię o autorce, w której w pewnym sensie odbiera się wiarygodność jej pisarstwu. Nie potrafię teraz podać źródła, ale ktoś rzucił nawet nawet hasło, że tak naprawdę to Mazo de la Roche wcale nie znała środowiska bogatej "arystokracji" kanadyjskiej. Jako córka biednego komiwojażera nie miała wstępu na salony, znała to bogate życie tylko od strony kuchennych drzwi.
Podchodzę do takich opinii z rezerwą, ale trochę mi to przypomina ocenę Mniszkówny i jej "Trędowatą" w tym sensie, że była tylko guwernantką i wykreowała sobie świat polskiej arystokracji, a nie go opisała. A już zupełnie niepotrzebne są plotkarskie, rodem z magla, informacje o rzekomych lesbijskich skłonnościach kanadyjskiej pisarki.
A mimo to bardzo lubię wracać do tej powieści, bo jednak za każdym razem znajduję w niej coś nowego. Szczególnie, że uwielbiam sagi i jak najdłuższe powieści, a historia Whiteoaków bije chyba rekord w tej kategorii 🙂
Mam nadzieję, że nie spojlerowałam zbytnio i nie zniechęciłam potencjalnych czytelników do sięgnięcia po ten cykl. Warto przeczytać:)
Author
Czołem! Niech to będzie piękny rok! No i niech przerwy w dostawie elektryczności zdarzają się rzadziej — znam ten ból, zupełnie okropne (dlatego naładowany laptop często mnie w takich razach już ocalił).
Myślisz, że to wynika z tego, że autorka ich nie lubi? Ja zaczynam się zastanawiać, czy nie chodzi też o to, by zwiększyć poczucie realizmu w odbiorze, stąd te postaci są takie chropowate.
O, to, że Whiteoakom bardziej wydaje się, że coś znaczą niż że znaczą w rzeczywistości, to też moje wrażenie. Ale wydawało mi się, że w samej "Jalnie" to był problem warsztatu autorki, która za dużo nam opowiada, a za mało opisuje. Stąd też cała rodzina jako potomkowie pierwszych osadników ma znaczenie czysto symboliczne dla okolicy, jest jakimś powiązaniem z przeszłością, analogicznym do upiornej anegdoty o Jocku (innymi słowy: miło, kiedy ktoś jeszcze jeździ do kościoła bryczką, o ile to nie my musimy ją załatwiać ;-)).
No tak, tylko że to chyba nie ma dla nas większego znaczenia, prawda? W tym sensie, że akurat "Jalna" a rzeczywistość samej pisarki dają się doskonale oddzielić. Przynajmniej tak mi się wydaje, nie wiem, co o tym sądzicie?
EL., wydaje mi się, że to "rozmienianie się rodziny na drobne", o którym piszesz, jest w ogóle głównym tematem całej sagi (i dlatego m. in. ona wychodzi poza schemat romansu). To jest bardzo pesymistyczny obraz. Tylko pamiętajmy, że pisarka stworzyła Whiteoaków od razu jako rodzinę, która roztrwoniła swój potencjał, tę ich wspaniałą przeszłość dopisała później. Wydaje mi się, że duże znaczenie dla odbioru całości ma kolejność czytania tomów.
Puzo, odnośnie do Twojego pytania: podobno postać Fincha to alter ego pisarki (właściwie to ta teza wydaje mi się prawdopodobna). Ale to, czy Mazo de la Roche znała, czy nie znała osobiście przedstawicieli tej sfery społecznej, którą opisuje, wydaje mi się mało owocną ścieżką krytyki. W końcu to fikcja.
Pyzo (nie Puzo) miałam na myśli 😉
Author
"Puzo" to kolejny w ostatnich dniach znak dla mnie, żeby zabrać się za "Ojca chrzestnego" ;-). A wracając do Mazo de la Roche: też tak sądzę. Natomiast to ciekawe, że akurat Finch — chociaż mogłam się domyślać, z racji ciągot do sztuki i niezrozumienia przez rodzinę.
Oczywiście, że dają się oddzielić. Wspomniałam o tym, ponieważ to ostatnio bardzo modne (w sensie negatywnym) grzebać w prywatnym życiu pisarzy i wyciągać na światło dzienne ich wady, złe nawyki, niechlubną przeszłość polityczną itd. Idąc tym tokiem myślenia należałoby wyrzucić z kultury 90% jej twórców… i to od zarania dziejów.
Zgadzam się z tym, że autorka za dużo opowiada, a za mało opisuje. Chociaż amatorki dawnej rzeczywistości (takie jak ja) znajdą wiele smaczków dla siebie. Chociażby opisy codziennego stroju, który musiała latem włożyć na siebie Meg jako dziewczynka lub babka w młodości; lubię wszelkie opisy potraw podawanych na co dzień i od święta.
Ale też prawdą jest, że warsztat pisarki nie był z najwyższej półki. Gdyby dokonać analizy pod tym kątem, to powstałaby spora lista uwag.
Tarnino – masz rację, że nie należy zapominać o kolejności powstawania poszczególnych tomów. Ale to że dopisała później wcześniejszą świetność (albo jej zapowiedzi) ma niewielkie znaczenie dla czytelnika, który nie zna historii powstawania całego cyklu.
Author
Myślę, że to też kwestia ciekawości, a że wiele rzeczy zostało odtabuizowanych, a pisarz nie jest już "kapłanem sztuki" (w takim znaczeniu, jak w XIX wieku na przykład), więc można mówić o różnych rzeczach go dotyczących. Ale zgadzam się, że niekoniecznie jest to istotne dla samej interpretacji ich dzieł (ale może może nam podpowiedzieć, czemu Whiteoakowie zachowują się niekiedy tak, jak się zachowują? Co o tym sądzicie?).
A mnie właśnie brakowało w samej "Jalnie" takich opisów (a bardzo je lubię, na przykład na przepis na ciasto znaleziony u Myśliwskiego zamierzam wypróbować ;-)).
El., jasne, chodziło mi o to, że odbiór cyklu bardzo się zmienia w zależności od kolejności czytania, a czytelnicy współcześnie autorce czytali je w kolejności powstawania. Kiedy się zacznie od "Budowy Jalny", to rzeczywiście można się spodziewać dużo przyjemniejszej historii, ale nie powiedziałabym, że lepszej w sensie literackim.
Pyzo, twórca i jego dzieło to temat jak rzeka. Wydaje mi się, że nie ma pisarzy, którzy by nie czerpali w jakiś sposób ze swojej biografii, to chyba jest niemożliwe. Tylko że to się nie odbywa tak wprost i nie zawsze interpretowanie tekstu przez biografię twórcy coś wnosi. A myślę, że "Jalnę" czyta się tak samo dobrze (lub źle ;)) niezależnie od znajomości życiorysu autorki.
Author
Tarnino, ależ jasne, to był raczej taki myślowy eksperyment: czy "Jalna" wyszła, jak wyszła, ponieważ krzyżują się w niej wyobrażenia autorki z rzeczywistością, czy to literacki plan i tym podobne. Ale zgadzam się bez dwóch zdań, że odbiór nie zależy od tego, czy znaliśmy wcześniej Mazo de la Roche i jej dzieje :-).
No i teraz nie wiem, czy uznać się za niedouczonego w temacie klasyki, czy zadumać się kolejny raz nad zapomnianymi powieściami, które sprzedają się w milionowych egzemplarzach. Wybiorę raczej tę drugą opcję i dorzucę dodatkowo refleksję nad statusem "klasyka" i definicją tegoż.
Sagi rodzinne to jednak nie ma bajka i nie widzę siebie sięgającego po tę serię, ale recenzja za to czytała się dobrze, a i za ukazanie nieznanego kawałka literatury podziękować wypada.
Author
Też obstawiałabym to drugie — temat zresztą jest interesujący bardzo, muszę sobie zapisać w notesie, bo pachnie mi tematem na wpis ;-).
Polecam(y) się, no i oczywiście dziękuję :-). Sagi rodzinne, chociaż mają sporo cech wspólnych, to myślę, że mają też sporo takich charakterystycznych tylko dla danego dzieła/autora, więc kto wie, może jest gdzieś tam taka, która przypadnie Ci do gustu?