Manderley nigdy nie istniało albo o „Rebece” D. du Maurier (Pikniki z Klasyką #20)

Czasami
zdarzają się takie powieści, które są napisane jak niewielkie,
ale bardzo precyzyjnie wykonane wyroby jubilerskie. Nie zachwycą,
kiedy przyjrzeć im się z oddali, bo mało widać (chociaż
błyszczą), ale przy studiowaniu detali olśniewają misterną
konstrukcją. „Rebeka” je przypomina: jest wypolerowana, z piękną
kulistą konstrukcją całości, niesamowitymi sposobami budowania
nastroju, inteligentną grą i z formą, i z gatunkami.

A
dalej to już tylko spojlery. Chociaż dość umiarkowane. Ale na
wszelki wypadek ostrzegam.
Ponieważ
można by powyciągać z niej wiele intrygujących interpretacji,
liczę, że będzie nam się dzisiaj bardzo ciekawie dyskutowało.
Ale ja nie będę się tutaj starała naświetlić jej z wielu stron
– wybrałam właściwie dwa zagadnienia, które mnie w „Rebece”
zaintrygowały najbardziej. Ale zanim przejdę do części nieco
bardziej merytorycznej, pozwólcie mi powiedzieć, jak bardzo
irytowała mnie główna bohaterka. I nie, nie chodzi mi o to nawet,
że definiowała się zawsze wobec kogoś, nie umiejąc się od tego
oderwać – nie, to bardzo ciekawy zabieg, nie znamy w końcu nawet
jej imienia, ona jest lustrem odbijającym to, co dzieje się
dookoła. Ale przez taką, a nie inną konstrukcję można mieć
czasami wrażenie znużenia. Mnie ogarniało ono tam, gdzie doskonale
jasne były dla wszystkich poza bohaterką intencje innych postaci.
Wątek z kostiumem na bal? Serio? No, ale dobrze, powiedziałam, już
mi lepiej, mogę przejść do konkretów poza „lubię” – „nie
lubię”.

Mimo wszystko
mąż nie różni się tak bardzo od ojca

Chociaż najprościej jest powiedzieć, że „Rebeka” jest
powieścią o miłości – tej toksycznej i tej spalającej aż do
końca – to miłość między małżonkami de Winter ma swoje dość
specyficzne odbicie w języku. Nasza narratorka poślubia Maxima jako
młoda, niedoświadczona dziewczyna, podczas gdy on zbliża się do
wieku lat czterdziestu trzech. W związek ten wkrada się więc
niebezpieczna i dość przewrotna gra dwóch motywów: narratorka
porównuje swoje przywiązanie do Maxima i jego nań reakcje do
relacji wiernego psa z ukochanym panem. To motyw spotykany, nie dziwi
więc za bardzo – autorka w końcu go zresztą dekonstruuje.
Drugi jednak motyw interpretacyjnie wydaje mi się ciekawszy. Otóż
w kilku miejscach i Maxim, i narratorka, dają upust tłumionemu w
sobie wrażeniu – upust bądź to w żartach, bądź całkiem serio
w scenach największych uniesień emocjonalnych, czyli za każdym
razem nie do końca wprost, w sytuacji czymś umotywowanej – że w
ich związku jest coś z relacji pokrewieństwa. Ma to kilka oblicz.
To, że mąż jest od młodziutkiej żony starszy wyraża się czasem
w ironicznych komentarzach (zobaczcie cytat, który jest też
podtytułem tej części wpisu), grając zresztą z konwencją
społeczną, do której niejako przypisani są bohaterowie, i z
wątkiem bliskości między narratorką a jej utraconym ojcem. Może
jednak pokazać i inną swoją twarz, na poły, nazwijmy to,
„rodzinną”, na poły nawet religijną. Gdy narratorka wyznaje,
że chciałaby, by Maxim był dla niej – czy że już nawet dla
niej jest, tak jak to widzi – „ojcem i bratem, i synem”, możemy
to czytać jako wyraz najwyższego, pełnego oddania drugiej osobie.
Ale kiedy podobny wątek znajdujemy nieco dalej (Chciałam być
jego żoną, matką. Chciałabym być starsza
) można już się
zastanowić: o co chodzi?

Żeby przywołać nastrój tajemnicy.

Czy to tylko gra z wiekiem bohaterów? Próba wyjścia poza pewną
granicę tabu, by pokazać, w jak wysokim stopniu bliskości chce
nasza bohaterka znaleźć się z – nieprzeniknionym jeszcze dla
niej wówczas – mężem? Ten nacisk na przekładanie miłości
tylko ze stosunku mąż-żona na rodzicielski czy taki, jaki zachodzi
między rodzeństwem, ma, zwłaszcza w ciężkiej, przesyconej
niesamowitością atmosferze Manderley, dworu Maxima, jakiś taki
trudny do uchwycenia posmak. Wiemy, że Rebeka raziła Maxima swoim
swobodnym sposobem życia, dwulicowością, przekraczaniem norm
społecznych – trudno jednak nie zauważyć, że jego druga żona
też te normy w języku właśnie przekracza. Nie wiem, czy wiecie, o
co mi chodzi: o to, że narratorka – choć oczywiście zachowuje
się nienagannie – to też w sposobie komentowania swojego związku
z Maximem używa czasami takich sformułowań, które wkraczają w
pewien sposób w szarą sferę tabu związków krwi i umowy
społecznej.

Marzenie
o byciu kimś innym

Wiąże
się z tym zresztą druga arcyciekawa kwestia. Czy narratorka
naprawdę stoi w opozycji do Rebeki? Zauważyliście, jak często
podkreśla się to w powieści? Ustami bohaterów, ale i opisami
sytuacji? Tymczasem otrzymujemy kilka znaków, że „bycie Rebeką”
to taki stan, w który druga żona Maxima może wejść. Kiedy
usiłuje wyobrazić sobie, co na jej miejscu zrobiłaby Rebeka,
zaczyna mężowi ją przypominać – wciela się w nią w pewien
sposób, w jej fizjonomii odbija się cień Rebeki. To, że
narratorka jest prześladowana przez obrazy Rebeki tylko częściowo
wynika z tego, że we dworze mieszka nadal demoniczna panna Danvers,
służąca poprzedniej pani de Winter. W dużym stopniu bowiem
okazuje się, że nowa pani na Manderley również wmawia w siebie ów
przestrach.
W
scenie, w której możemy wraz z nią obserwować statek, który
rozbił się na skałach w pobliżu włości de Winterów, pada
kolejna ciekawa kwestia: o chęci bycia kimś innym. Pada, gdy
narratorka obserwuje rodzinę, jaka również przyszła przyjrzeć
się katastrofie. Być kimś innym – bo swoją sytuację uważa się
za trudną, gorszą, najeżoną przeciwieństwami losu; bohaterka
uważa wówczas, że to już koniec jej małżeństwa. Ale weźmy ten
kontekst w nawias i popatrzmy na to pragnienie nieco szerzej.
Przecież narratorka pragnie być kimś innym przez cały czas –
świadomie lub nieświadomie aspiruje do nagłych odmian swojego
losu. Jest przezroczysta, historie przenikają przez nią, trafiając
do czytelnika, a równocześnie bardzo chce, by ta przezroczystość
znikła. Rozpływa się w wyobrażeniu – lub stara się sprostać
oczekiwaniom – tęskniąc za jakąś stałością. A równocześnie
nie może świecić własnym światłem, bo odbija inne.
I
tutaj pozwolę sobie zakończyć rozważania snute w pojedynkę
(przeczytajcie „Rebekę”, jeśli nie przeczytaliście jeszcze –
bardzo warto!) i serdecznie Was zaprosić do dyskusji. Dzisiaj na blogu Tarniny, gdzie znajdziecie także jej wpis. Macie ochotę
porozmawiać o poczynaniach narratorki, a może o tym, czy aby Rebeka
nie cierpi na syndrom żony pana Rochestera? To jest właśnie ten
moment! Zatem – zaczynamy!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.