Być
może pamiętacie, że pisałam kiedyś o tym, że samo rozmawianie o książkach może sprawić niejedną trudność.
Generalnie jednak uważam, że przynosi sporą ilość frajdy.
Niezależnie, czy zgadzamy się co do swoich
spostrzeżeń, czy się nie
zgadzamy – poznawać inne punkty widzenia jest interesująco
(chyba, że ten inny punkt
widzenia objawia się przez ganianie za rozmówcą z tłuczkiem do
ziemniaków i krzykami „Raskolnikow miał rację, ty taki
owaki!”).
Są jednak czasami sytuacje, z których po takiej rozmowie wychodzimy
poirytowani, spać nam ona nie
daje i w ogóle czujemy się dosyć nieszczęśliwi. Dlaczego?
może pamiętacie, że pisałam kiedyś o tym, że samo rozmawianie o książkach może sprawić niejedną trudność.
Generalnie jednak uważam, że przynosi sporą ilość frajdy.
Niezależnie, czy zgadzamy się co do swoich
spostrzeżeń, czy się nie
zgadzamy – poznawać inne punkty widzenia jest interesująco
(chyba, że ten inny punkt
widzenia objawia się przez ganianie za rozmówcą z tłuczkiem do
ziemniaków i krzykami „Raskolnikow miał rację, ty taki
owaki!”).
Są jednak czasami sytuacje, z których po takiej rozmowie wychodzimy
poirytowani, spać nam ona nie
daje i w ogóle czujemy się dosyć nieszczęśliwi. Dlaczego?
Wydaje
mi się, że – jak we wszystkim – tak i w przypadku rozmawiania o
książkach mamy do czynienia z pewnym (często niepisanym) zestawem
reguł, porządków i wykroczeń. Oho, zakrzykniecie, wykroczeń –
to brzmi groźnie. Odrobinę i brzmi, ale już tłumaczę, o co mi
chodzi: to znaczy bardzo łatwo się o książkę pokłócić –
jednostronnie lub dwustronnie (to znaczy albo faktycznie się
pokłócić, wiecie, obie strony wymachują ramionami i krzyczą do
siebie brzydkie rzeczy, wśród których okrzyki „a ten twój to
nawet Nobla nie dostał!” jest najłagodniejszym wariantem, albo
ktoś kłóci się z nami lub my z nim, podczas gdy druga strona jest
niczym sędzia piłkarski, który ciągle mówi „ale już dobrze,
już się proszę uspokoić” i nerwowo stara się nie gwizdać).
Ba, może się stać i tak, że zyskamy sobie adwersarza na całe
życie (na pewno znacie ten rodzaj członka rodziny, z którym kiedyś
dawno pokłóciliście się o
Sienkiewicza/Żeromskiego/„Trędowatą”/ostatni tom któregoś z
cyklów Kena Folleta i on od tego czasu uparcie odmawia Wam podawania
półmiska z pierogami w czasie Wigilii, depcze Wam po palcach na
rodzinnych weselach, jeśli ma okazję, a na pogrzebach udaje, że
Was nie widzi) albo staniemy się takim adwersarzem („On nam
pierogów nie? Niech się pożegna z karpiem!”). Jasne, to wszystko
żarty – czy może raczej ton żartobliwy, bo materia jednak
poważna.
mi się, że – jak we wszystkim – tak i w przypadku rozmawiania o
książkach mamy do czynienia z pewnym (często niepisanym) zestawem
reguł, porządków i wykroczeń. Oho, zakrzykniecie, wykroczeń –
to brzmi groźnie. Odrobinę i brzmi, ale już tłumaczę, o co mi
chodzi: to znaczy bardzo łatwo się o książkę pokłócić –
jednostronnie lub dwustronnie (to znaczy albo faktycznie się
pokłócić, wiecie, obie strony wymachują ramionami i krzyczą do
siebie brzydkie rzeczy, wśród których okrzyki „a ten twój to
nawet Nobla nie dostał!” jest najłagodniejszym wariantem, albo
ktoś kłóci się z nami lub my z nim, podczas gdy druga strona jest
niczym sędzia piłkarski, który ciągle mówi „ale już dobrze,
już się proszę uspokoić” i nerwowo stara się nie gwizdać).
Ba, może się stać i tak, że zyskamy sobie adwersarza na całe
życie (na pewno znacie ten rodzaj członka rodziny, z którym kiedyś
dawno pokłóciliście się o
Sienkiewicza/Żeromskiego/„Trędowatą”/ostatni tom któregoś z
cyklów Kena Folleta i on od tego czasu uparcie odmawia Wam podawania
półmiska z pierogami w czasie Wigilii, depcze Wam po palcach na
rodzinnych weselach, jeśli ma okazję, a na pogrzebach udaje, że
Was nie widzi) albo staniemy się takim adwersarzem („On nam
pierogów nie? Niech się pożegna z karpiem!”). Jasne, to wszystko
żarty – czy może raczej ton żartobliwy, bo materia jednak
poważna.
No
to jak rozmawiać, żeby się nie pokłócić? Myślę, że jest
kilka wskazówek, które konstruujemy sobie zresztą sami na
podstawie własnych doświadczeń. Owszem, może być tak, że to
zupełnie nie zadziała, bo w międzyczasie emocje wzięły górę i
przepadło albo zupełnie się nie zorientowaliśmy, że ktoś się z
nami kłóci tak na śmierć i życie (Nie mówcie, że Wam się nie
przytrafiło! Zwłaszcza w internecie, który jest medium z rodzaju
tych, które pozwala się czasami nie zorientować, co nasz rozmówca
tak naprawdę mówi i wziąć jego słowa za dobrą/złą monetę).
Ale zastanówmy się jednak, co może pomóc?
to jak rozmawiać, żeby się nie pokłócić? Myślę, że jest
kilka wskazówek, które konstruujemy sobie zresztą sami na
podstawie własnych doświadczeń. Owszem, może być tak, że to
zupełnie nie zadziała, bo w międzyczasie emocje wzięły górę i
przepadło albo zupełnie się nie zorientowaliśmy, że ktoś się z
nami kłóci tak na śmierć i życie (Nie mówcie, że Wam się nie
przytrafiło! Zwłaszcza w internecie, który jest medium z rodzaju
tych, które pozwala się czasami nie zorientować, co nasz rozmówca
tak naprawdę mówi i wziąć jego słowa za dobrą/złą monetę).
Ale zastanówmy się jednak, co może pomóc?
Jeśli Tobie książka się podobała, a mnie nie, to wcale nie znaczy, że uważam, że jesteś niemądry, a także że zaraz pobiegnę wykopywać z grobowców Twoich przodków, żeby bezcześcić ich pamięć.
Uff,
brzmi długo, ale na pewno już wiecie, o co mi chodzi. Bardzo łatwo
jest przełożyć czyjeś odmienne zdanie na zarzut wobec siebie. A
stąd już prosta droga ku temu, by pomyśleć, że człowiek z
odmiennym zdaniem jest dla nas przeciwnikiem absolutnie we wszystkim,
zagrożeniem, a rów nas dzielący rozświetlają tylko te dziwne,
głębinowe ryby żyjące na samym dnie morza. Ale sprawa ma się
zwykle tak, że nie, jeśli uważam, że zakończenie „Anny
Kareniny” to majstersztyk, a ktoś, z kim rozmawiam, jest zdania,
że co ta Anna z tym pociągiem i w ogóle Tołstoj okropnym pisarzem
był – to wcale nie znaczy, że trzeba chwytać za widelec i bić
się do pierwszej krwi. Z czym wiąże się zresztą kolejna
kwestia…
brzmi długo, ale na pewno już wiecie, o co mi chodzi. Bardzo łatwo
jest przełożyć czyjeś odmienne zdanie na zarzut wobec siebie. A
stąd już prosta droga ku temu, by pomyśleć, że człowiek z
odmiennym zdaniem jest dla nas przeciwnikiem absolutnie we wszystkim,
zagrożeniem, a rów nas dzielący rozświetlają tylko te dziwne,
głębinowe ryby żyjące na samym dnie morza. Ale sprawa ma się
zwykle tak, że nie, jeśli uważam, że zakończenie „Anny
Kareniny” to majstersztyk, a ktoś, z kim rozmawiam, jest zdania,
że co ta Anna z tym pociągiem i w ogóle Tołstoj okropnym pisarzem
był – to wcale nie znaczy, że trzeba chwytać za widelec i bić
się do pierwszej krwi. Z czym wiąże się zresztą kolejna
kwestia…
…giń,
o ty, który śmiałeś się ze mną nie zgodzić i w dodatku nadal
masz odmienne zdanie!
o ty, który śmiałeś się ze mną nie zgodzić i w dodatku nadal
masz odmienne zdanie!
No
właśnie, często, rozmawiając o wytworach kultury, mamy wrażenie,
że to my dysponujemy tą Najprawdziwszą Prawdą albo, co gorsza, że
to przy naszym boku tkwi ostrze Jedynej Słusznej Interpretacji. A
wiecie, siła literatury tkwi w tym, że może być ciągle na nowo
reinterpretowana (okej, to jedna z jej sił, ale i jedna z moich
ulubionych, dlatego ją przywołuję). Ileż przyjaźni, znajomości
i przygodnych kontaktów zostało przeciętych przez ostrze Jedynej
Słusznej Interpretacji! A
przecież, jeśli jesteśmy w stanie przekonująco udowodnić,
pokazując to w dodatku na tekście, że nasza interpretacja ma rację
bytu – to czemu nie? Nie krzywdzimy tym przecież nikogo. Chyba że
mamy do czynienia z przywiązaniem do bohaterów, które wskazuje na
dość niebezpieczny fenomen, omówiony pokrótce wyżej: czyli nie,
jeśli przedstawiam bohatera inaczej niż ty, to nie znaczy, że mamy
się bić. Nie wspominając o tym, że taka odmienna interpretacja
może nam fajnie oświetlić naszą własną, o ile damy jej ku temu
szansę (a że takie interpretacje mogą zmieniać punkty widzenia,
pisał jakiś czas temu Altti Anonim).
W
dodatku żyjemy czasem przekonaniem, które wynosimy, jak sądzę, ze
szkoły, że jeśli czytelnik A ma rację, to czytelnik B jej nie ma,
może ją mieć tylko wtedy, kiedy da się przekonać czytelnikowi A.
Podczas gdy ani oboje nie muszą się ze sobą zgodzić, ani nie
muszą dać się sobie nawzajem przekonać, ba, oboje mogą mieć
rację (zaskakujące, ale w świecie literackich interpretacji
możliwe – może dlatego fabuły
potrafią
być takie intrygujące?).
właśnie, często, rozmawiając o wytworach kultury, mamy wrażenie,
że to my dysponujemy tą Najprawdziwszą Prawdą albo, co gorsza, że
to przy naszym boku tkwi ostrze Jedynej Słusznej Interpretacji. A
wiecie, siła literatury tkwi w tym, że może być ciągle na nowo
reinterpretowana (okej, to jedna z jej sił, ale i jedna z moich
ulubionych, dlatego ją przywołuję). Ileż przyjaźni, znajomości
i przygodnych kontaktów zostało przeciętych przez ostrze Jedynej
Słusznej Interpretacji! A
przecież, jeśli jesteśmy w stanie przekonująco udowodnić,
pokazując to w dodatku na tekście, że nasza interpretacja ma rację
bytu – to czemu nie? Nie krzywdzimy tym przecież nikogo. Chyba że
mamy do czynienia z przywiązaniem do bohaterów, które wskazuje na
dość niebezpieczny fenomen, omówiony pokrótce wyżej: czyli nie,
jeśli przedstawiam bohatera inaczej niż ty, to nie znaczy, że mamy
się bić. Nie wspominając o tym, że taka odmienna interpretacja
może nam fajnie oświetlić naszą własną, o ile damy jej ku temu
szansę (a że takie interpretacje mogą zmieniać punkty widzenia,
pisał jakiś czas temu Altti Anonim).
W
dodatku żyjemy czasem przekonaniem, które wynosimy, jak sądzę, ze
szkoły, że jeśli czytelnik A ma rację, to czytelnik B jej nie ma,
może ją mieć tylko wtedy, kiedy da się przekonać czytelnikowi A.
Podczas gdy ani oboje nie muszą się ze sobą zgodzić, ani nie
muszą dać się sobie nawzajem przekonać, ba, oboje mogą mieć
rację (zaskakujące, ale w świecie literackich interpretacji
możliwe – może dlatego fabuły
potrafią
być takie intrygujące?).
Nie
zawsze tylko to, co mówisz, może prowadzić do smutku i rozpaczy –
ale też to, jak to mówisz.
zawsze tylko to, co mówisz, może prowadzić do smutku i rozpaczy –
ale też to, jak to mówisz.
Widzicie,
mam wrażenie, że często nie przywiązujemy uwagi do tego, jak
mówimy o danych fenomenach. To trochę taka obserwacja wynikająca z
mojej baśniowej czytelniczej natury: kojarzycie baśń o siedmiu
krukach albo o południcy (jeśli nie, zajrzyjcie do Luki)?
Obie opierają się na podobnym założeniu, że słowa wypowiedziane
w nieodpowiednim momencie mają moc sprawczą, której wcale sobie
nie życzymy. I trochę tak jest z tym, jak mówimy. Możemy kogoś
urazić przez to, że niespecjalnie się przejmujemy sposobem, w jaki
mówimy to, co mówimy. Widzicie, można tutaj założyć flagę i
krzyczeć coś w rodzaju „ale ja po prostu jestem szczery/a i
zawsze mówię to, co myślę”, ale nie zmienia to faktu, że „to”
i „jak” to dwie odrębne sprawy. Oczywistą oczywistością jest,
że miło by było, gdyby do rozmów o książkach – o ile nie
dyskutujemy z dobrze znanymi sobie ludźmi, którzy nie mają nic
przeciwko – nie angażować słów, które mogą zostać odebrane
jako obelżywe (zostawmy więc na inną okazję wykrzykniki
„Bołkoński to najwspanialszy bohater XIX wieku, idioto!”, „ty
głupku, co ty tam wiesz o Lewinie!” czy „patrzcie na niego, toto
się nawet nie orientuje, jak blisko symbolistów był Tołstoj!”).
Bo widzicie, są takie środki w języku, które nawet, jeśli
opuścimy coś brzydkiego powodują, że cała nasza wypowiedź jest
raczej… smutna.
mam wrażenie, że często nie przywiązujemy uwagi do tego, jak
mówimy o danych fenomenach. To trochę taka obserwacja wynikająca z
mojej baśniowej czytelniczej natury: kojarzycie baśń o siedmiu
krukach albo o południcy (jeśli nie, zajrzyjcie do Luki)?
Obie opierają się na podobnym założeniu, że słowa wypowiedziane
w nieodpowiednim momencie mają moc sprawczą, której wcale sobie
nie życzymy. I trochę tak jest z tym, jak mówimy. Możemy kogoś
urazić przez to, że niespecjalnie się przejmujemy sposobem, w jaki
mówimy to, co mówimy. Widzicie, można tutaj założyć flagę i
krzyczeć coś w rodzaju „ale ja po prostu jestem szczery/a i
zawsze mówię to, co myślę”, ale nie zmienia to faktu, że „to”
i „jak” to dwie odrębne sprawy. Oczywistą oczywistością jest,
że miło by było, gdyby do rozmów o książkach – o ile nie
dyskutujemy z dobrze znanymi sobie ludźmi, którzy nie mają nic
przeciwko – nie angażować słów, które mogą zostać odebrane
jako obelżywe (zostawmy więc na inną okazję wykrzykniki
„Bołkoński to najwspanialszy bohater XIX wieku, idioto!”, „ty
głupku, co ty tam wiesz o Lewinie!” czy „patrzcie na niego, toto
się nawet nie orientuje, jak blisko symbolistów był Tołstoj!”).
Bo widzicie, są takie środki w języku, które nawet, jeśli
opuścimy coś brzydkiego powodują, że cała nasza wypowiedź jest
raczej… smutna.
Zanim
wyciągniesz miecz, zapytaj, dlaczego!.
wyciągniesz miecz, zapytaj, dlaczego!.
Nawet
jeśli za żadne skarby świata nie damy się przekonać, by trzymać
ostrze Jedynej Słusznej Interpretacji schowane, to przynajmniej
dajmy sobie i naszemu rozmówcy chwilę czasu na powiedzenie swoich
racji. Skreślanie kogoś, bo ma odmienne zdanie, jest nie dość, że
nieeleganckie (kończy mi się powoli zasób eufemizmów, przyznaję,
ale wytrwam do końca wpisu, wytrwam!), to jeszcze może spowodować,
że będziemy siedzieć w naszej interpretacji zaimpregnowani na
wszystko inne, bo każdy czytelnik, który wymyślił jakąś inną,
nie jest w stanie podejść pod mury naszego zamczyska, bo jak tylko
pokaże się na horyzoncie, wskakujemy na koń i z tryumfalnym
okrzykiem jedziemy się bić. I,
co zaskakujące – a może wcale nie, zważywszy na naturę
interpretacji – to działa w dwie strony. To znaczy bardzo łatwo
uznać, że nie, ależ ja? Ja wcale nie jestem taki/a, to jest na
pewno o tych drugich czytelnikach. Widzicie, interpretacja to jest
takie koło, które działa w ciągłym ruchu:
patrzymy i interpretujemy, nawet mimo woli, i wywołujemy sobie w
głowie pewne określone obrazy. W ten sposób czytamy wszystko,
nawet ulotki od leków (zwłaszcza sekcję „możliwe działania
niepożądane”). Czasami zatem, zanim wsiadamy na koń, by udać
się z okrzykiem „hurra” w dowolnym kierunku, można dać koniowi
odpocząć,
niech się popasie, a my mamy czas się zastanowić.
jeśli za żadne skarby świata nie damy się przekonać, by trzymać
ostrze Jedynej Słusznej Interpretacji schowane, to przynajmniej
dajmy sobie i naszemu rozmówcy chwilę czasu na powiedzenie swoich
racji. Skreślanie kogoś, bo ma odmienne zdanie, jest nie dość, że
nieeleganckie (kończy mi się powoli zasób eufemizmów, przyznaję,
ale wytrwam do końca wpisu, wytrwam!), to jeszcze może spowodować,
że będziemy siedzieć w naszej interpretacji zaimpregnowani na
wszystko inne, bo każdy czytelnik, który wymyślił jakąś inną,
nie jest w stanie podejść pod mury naszego zamczyska, bo jak tylko
pokaże się na horyzoncie, wskakujemy na koń i z tryumfalnym
okrzykiem jedziemy się bić. I,
co zaskakujące – a może wcale nie, zważywszy na naturę
interpretacji – to działa w dwie strony. To znaczy bardzo łatwo
uznać, że nie, ależ ja? Ja wcale nie jestem taki/a, to jest na
pewno o tych drugich czytelnikach. Widzicie, interpretacja to jest
takie koło, które działa w ciągłym ruchu:
patrzymy i interpretujemy, nawet mimo woli, i wywołujemy sobie w
głowie pewne określone obrazy. W ten sposób czytamy wszystko,
nawet ulotki od leków (zwłaszcza sekcję „możliwe działania
niepożądane”). Czasami zatem, zanim wsiadamy na koń, by udać
się z okrzykiem „hurra” w dowolnym kierunku, można dać koniowi
odpocząć,
niech się popasie, a my mamy czas się zastanowić.
Przystań,
popatrz, a potem zapytaj sąsiada.
popatrz, a potem zapytaj sąsiada.
Z
książkami sprawa jest dość zabawna, bo mamy je od tak wielu
stuleci, że mamy też całe zastępy naukowców, którzy je badają:
a jakie są, a o czym są, a jak się nam jawią, a jak można je
jeszcze przeczytać i tak dalej. W związku z tym taki czytelnik może
poczuć się zagubiony, że naokoło niego krąży tyle „mądrych
myśli”, a on sobie po prostu chciał poczytać i pogadać. Sęk w
tym, że pisanie i rozmawianie o książkach też ma różne rejestry
(i obiecuję sobie wpis na ten temat jakoś w przyszłości), nie ma
więc nic złego w tym, że rozmawiając o książkach wcale nie
używamy teorii Bachtina, Gadamera i Ingardena. Ale jak już ich
przywołałam (czasami pośrednio, a czasami bezpośrednio), to ten
ostatni miał bardzo ciekawą myśl – którą tutaj strawestuję,
bo jak zauważyliście generalnie staram się tu pisać o książkach
bez poruszania takich kwestii. Otóż taka nasza lektura to tylko
jedno spojrzenie na dzieło, a nie to dzieło jako takie. Inaczej
mówiąc: kiedy piszę, że nie przepadam za „Anną Kareniną”,
nie znaczy to, że jest to książka niegodna uwagi (co zrozumiałe).
Opis tego dzieła tworzy się – jako taki – na podstawie wielu
spojrzeń, opinii, analiz i interpretacji – które się ze sobą
porównuje i zestawia. A zatem, żeby wyrobić sobie głębsze
spojrzenie na przeczytaną książkę, dobrze jest się skonfrontować
z kimś, kto myśli zupełnie inaczej i wyniósł z lektury inne
wrażenia (i bierzemy tu pod uwagę wszystko to, co napisane
powyżej). Pozwala to nam dojść do tego, czemu czytanie książek
może służyć: budowaniu jakiejś wspólnoty czy porozumienia
między ludźmi. Może to też oczywiście w jednej ze swoich wersji
służyć budowaniu wrogich obozów: w jednym przeważa
interpretacja A, w drugim B, w trzecim dadzą się pokroić za C. Ale
miejmy nadzieję, że finalnie jednak buduje się tę wspólnotę
porozumienia, bez podziału na A, B i C.
książkami sprawa jest dość zabawna, bo mamy je od tak wielu
stuleci, że mamy też całe zastępy naukowców, którzy je badają:
a jakie są, a o czym są, a jak się nam jawią, a jak można je
jeszcze przeczytać i tak dalej. W związku z tym taki czytelnik może
poczuć się zagubiony, że naokoło niego krąży tyle „mądrych
myśli”, a on sobie po prostu chciał poczytać i pogadać. Sęk w
tym, że pisanie i rozmawianie o książkach też ma różne rejestry
(i obiecuję sobie wpis na ten temat jakoś w przyszłości), nie ma
więc nic złego w tym, że rozmawiając o książkach wcale nie
używamy teorii Bachtina, Gadamera i Ingardena. Ale jak już ich
przywołałam (czasami pośrednio, a czasami bezpośrednio), to ten
ostatni miał bardzo ciekawą myśl – którą tutaj strawestuję,
bo jak zauważyliście generalnie staram się tu pisać o książkach
bez poruszania takich kwestii. Otóż taka nasza lektura to tylko
jedno spojrzenie na dzieło, a nie to dzieło jako takie. Inaczej
mówiąc: kiedy piszę, że nie przepadam za „Anną Kareniną”,
nie znaczy to, że jest to książka niegodna uwagi (co zrozumiałe).
Opis tego dzieła tworzy się – jako taki – na podstawie wielu
spojrzeń, opinii, analiz i interpretacji – które się ze sobą
porównuje i zestawia. A zatem, żeby wyrobić sobie głębsze
spojrzenie na przeczytaną książkę, dobrze jest się skonfrontować
z kimś, kto myśli zupełnie inaczej i wyniósł z lektury inne
wrażenia (i bierzemy tu pod uwagę wszystko to, co napisane
powyżej). Pozwala to nam dojść do tego, czemu czytanie książek
może służyć: budowaniu jakiejś wspólnoty czy porozumienia
między ludźmi. Może to też oczywiście w jednej ze swoich wersji
służyć budowaniu wrogich obozów: w jednym przeważa
interpretacja A, w drugim B, w trzecim dadzą się pokroić za C. Ale
miejmy nadzieję, że finalnie jednak buduje się tę wspólnotę
porozumienia, bez podziału na A, B i C.
Zobaczcie,
jest w książkach taka siła, która sprawia, że jesteśmy w stanie
się do upadłego kłócić, że to my mamy rację, a z tego a tego
bohatera to jest dopiero wspaniały bohater (albo podlec jakich
mało). Czemu więc nie przekuć tego w atut, zastanawiając się,
jak zbudować na tym fundament porozumienia? Jasne, jest to
trudniejsze, ale warto się starać. I kłócić się o książki,
ale nie odsądzając oponenta od czci, wiary i bycia człowiekiem. A
wtedy kto wie, jakie ciekawe wspólne interpretacje mogą się z tego
wyłonić?
jest w książkach taka siła, która sprawia, że jesteśmy w stanie
się do upadłego kłócić, że to my mamy rację, a z tego a tego
bohatera to jest dopiero wspaniały bohater (albo podlec jakich
mało). Czemu więc nie przekuć tego w atut, zastanawiając się,
jak zbudować na tym fundament porozumienia? Jasne, jest to
trudniejsze, ale warto się starać. I kłócić się o książki,
ale nie odsądzając oponenta od czci, wiary i bycia człowiekiem. A
wtedy kto wie, jakie ciekawe wspólne interpretacje mogą się z tego
wyłonić?
*Tekst
zawiera duże ilości hiperboli*.
zawiera duże ilości hiperboli*.
**Naprawdę
duże.
duże.
Comments
Ostrze Jedynej Słusznej Interpretacji każdemu z nas przyłożono do szyi w szkole, gdy stawaliśmy w obliczu hamletowskiego dylematu: być, albo nie być (promowanym do następnej klasy). Toteż nie dziwno, że się kilka osób zasymilowało z tym totalitarnym systemem, ewentualnie tworząc swoje systemy satelickie ("Wojaczek wielkim poetą był i basta").
Sorki. Zaczynam wpadać w Twój żargon. To zaraźliwa maniera ;-D (ten cytat z Sapkowskiego przypomniał mi inny fragment tego samego opowiadania ("Kraniec świata"), dotyczący Jedynej Słusznej Interpretacji:
– Objaśnijcie mi (…) jakim sposobem korzystacie z księgi, nie umiejąc czytać runów?
– Najstarsza babka zawżdy wie, co w księdze stoi (…)
Ot i co 😉
Author
A wiesz, coś w tym jest: że internalizuje się to na tyle mocno, że nawet przestaje się to dostrzegać? Z tym, że jednak wydaje mi się, że tu dochodzi kilka innych kwestii: taki pewien brak stałości, wynikający z tego, że interpretacji może być wiele (nie wszystkim to musi odpowiadać), poczucie, że jest się "robionym w konia" (jakie może dawać "po wierzchu" wiele nowych metod czytania tekstów), czy powiew anachronizmu spod znaku "ale to naprawdę tam jest, skoro wymyśliliśmy to dopiero 20 lat temu?". Myślę, że to się wszystko może na siebie nakładać, a mieszanka tak powstająca byłaby dość wybuchowa ;-).
Cytat — w punkt ;-).
Z tym Noblem to trafiłaś – gdy M. pragnie mi dogryźć (zwykle za moje nabijanie się z jego prostackich upodobań literackich), wytyka mi, że przecież mój ukochany Różewicz nawet Nobla nie dostał. Nie to co Miłosz (którego nie znoszę). Kłótnia gotowa. Na początku żartobliwa, ale czasem idziemy na noże i inne widelce. Z kolei rodzinne kłótnie literackie (nie kończące się raczej niepodawaniem pierogów) odbywałam głównie z babcią, żarliwą fanką Mickiewicza. I wytłumacz tu ukochanej babuni, że Gombrowicz liczy się dla Ciebie bardziej, niż jakiś tam wieszcz za dychę. Trudno jednak rozmawia się z kimś,kogo się szanuje, a u kogo widzi się mordercze wręcz zacietrzewienie.
Co do OJSI (Ostrza Jedynej Słusznej Inrerpretacji), zgadzam się z Alttim – ten problem pojawia się już w szkole i to w sposób najgorszy z możliwych: albo myślisz jak my, albo myślisz źle. Innymi słowy – moja racja jest mojsza niż twojsza, a moja jest najmojsza. I jak tu potem nie toczyć bojów na śmierć i życie, gdy ktoś zaprzecza świętym prawdom wkutym siłą do głowy w cudnych czasach szkolnych?
Author
*z offu* Daj szansę Miłoszowi-eseiście, warto! 🙂
Myślę, że w ogóle rozmawia się trudno, kiedy w grę wchodzi zacietrzewienie, bo wtedy nie ma, że druga strona ma też jakieś argumenty, tylko druga strona musi zostać przekabacona ;-). A to zawsze jest problem, bo gdzieś tam na takim podstawowym poziomie chyba wyłącza się możliwość, że prawda leży gdzieś pośrodku albo zupełnie gdzie indziej.
Jako osoba, która unika zarówno uczestniczenia we wszelkich konfliktach, jak i bycia ich świadkiem, powiem dość dziwną rzecz, ale mnie kłótnie o książki cieszą. Cieszą mnie, bo nikt się nie kłóci o to, co jest mu obojętne, więc skoro ktoś się kłóci o literaturę, to znaczy, że wbrew wszelkim badaniom czytelnictwa, są osoby, którym na książkach bardzo zależy.
Pamiętam, jak na studiach wykładowczyni opowiadała nam o "Bitwie o Hernaniego" (no, tu chodziło też o sztukę teatralną, ale cała afera toczyła się przecież wokół słów napisanych przez Hugo). Bardzo mnie to wtedy zaciekawiło i ucieszyło właśnie, że cokolwiek by nie mówić, literatura jednak porusza.
Author
Tak, w zasadzie się zgadzam, ale mimo wszystko (stąd też te hiperbole) cieszą mnie tam, gdzie nie dochodzi do rękoczynów (też tych słownych — hm, rękoczyn z definicji słowny być nie może, ale wiadomo, o co mi chodzi :-)). To znaczy ja bardzo lubię sprzeczać się o książki — tylko żeby nie przekładało się to na wszystko to, o czym wspomniałam w poście :-). Jeśli literatura nas porusza, to dobrze jakoś świadczy o naszym człowieczeństwie, zgadzam się. Jeśli jednak nas porusza tak, że nazywamy oponenta w brzydki sposób i imputujemy mu, że nie jest za dobrym człowiekiem/czytelnikiem/mieszkańcem Ziemi, no, wtedy już zaczynają się schody ;-).
Zgadzam się. Chodzi o ogólną kulturę dyskusji i czasem w kłótniach książkowych tego brakuje, podobne jak we wszystkich innych.
Author
Być może to jest sedno problemu i wystarczyłoby jako rekomendacja ;-). Tak, to prawda, kultura dyskusji (na którą składa się sporo różnych kwestii, wbrew pozorom) to w ogóle podstawa, żeby jakaś dyskusja była, zamiast monologu (nawet kiedy głosów jest kilka, i tak mogą być rodzajem monologu) albo zacietrzewienia się.
O,ja uwielbiam dyskutować o książkach, ale tylko z rozmówcami, którzy się nie zacietrzewiają i nie stosują zasady "skoro czytelnik A ma rację, to czytelnik B się myli". A czasami o takie osoby trudno, bo ludzie łatwo okopują się na swoich pozycjach i bronią swego zdania jak pierworodnego.
Author
Ano właśnie. Myślę, że tu sporo robi a) czy te osoby znamy z innych sytuacji, b) o jakim "gatunku" rozmawiamy (w przypadku gdy osoba A ma o nim raczej złe zdanie i kiepskie czytelnicze doświadczenia, a osoba B odwrotnie, oj, wtedy widelce mogą latać ;-)), c) czy w ogóle któraś strona żywi jakieś wielkie uczucia w stosunku do książki, o jakiej mowa. Muszę też przyznać, że nie przepadam, kiedy w dyskusji pojawia się argument "ależ to jest doskonale opisane, ja to przeżyłe/am i tak było!", bo trudno z nim polemizować (bo skoro czytelnik tak to odbiera?), a równocześnie on jest spoza tekstu tak bardzo, że co z tym zrobić.
A ja z nieco innej beczki (bo dziś pada i zimno, więc jestem marudna): jak ja bym chciała się o książkę pokłócić! Mam wrażenie, że trudno znaleźć partnera do porządnej literackiej kłótni 😉 Bo albo nie czytają wcale, albo z przymusu, albo inne książki niż ja, albo – co najczęstsze – nie przeżywają książek do takiego stopnia, żeby urządzać na ich rzecz gwałtowne dyskusje, głośne awantury, a potem kończyć to wszystko obrażaniem się na siebie 😀
Na blogach o taką – bardziej lub mniej – emocjonalną wymianę myśli łatwiej, ale wciąż nie tak łatwo, jak się spodziewałam. No bo jak się pokłócić z kimś, kto pisze w komentarzu: "Na pewno przeczytam" albo "Tego autora jeszcze nie znam", a potem zmyka w popłochu? No jak? 😀
A nieco poważniej – zacietrzewienie jest najgorsze. Głównie z tego powodu, że zazwyczaj… kończy dyskusję.
Author
Jak to przeczytałam, pomyślałam sobie, że powinniśmy założyć takie kółko osób, które chcą się kulturalnie kłócić o książki :-). Może taką akcję raz na kilka miesięcy: wybieramy jakąś książkę, miejsce i się kłócimy? Mówię serio :-). Chociaż oczywiście trzeba by starannie obymśliwać wybór lektury, żeby było się o co pokłócić :-).
To by było like a dream come true – i ja też mówię serio! Dobór książek może być najbardziej problematyczny… Najprościej byłoby zrobić listę tych, które podobały nam się najbardziej i tych, co najmniej. A do kłótni wybierać te z najbardziej rozbieżnymi ocenami. Pomysł jak najbardziej do przemyślenia 🙂
Author
Czyli byłby to zarazem klub powtórkowiczów? Bo książki musielibyśmy już znać wcześniej, żeby wiedzieć, co się podobało? Czy różnie, wybierać trochę na podstawie tego, co o książkach wiemy i prawdopodobieństwa, czy się nam spodobają, a potem porównywać i dopiero wybierać?
Fakt, to grozi powtórką z rozrywki, a chyba wolimy poznawać nowe? Potraktuj ten komentarz jako element burzy mózgów – i usuń z niego wszystkie 4 (!) "najbardziej" 😀 A może: książki kontrowersyjne? Czytać je trochę na przekór własnym gustom, żeby zwiększyć prawdopodobieństwo rozmaitych ocen? W każdym razie tytuł na ten cykl już mam, jeśli pomysł zaskoczy, to go zdradzę 😉
Author
Książki kontrowersyjne to jest dobry pomysł, ale teraz tak: co uznajemy za "kontrowersyjne"? Dysponujemy jakąś listą? 😉 W sensie: w jaki sposób uznamy je za kontrowersyjne? Czytanie na przekór gustowi to jest dobry pomysł, ale przynajmniej jednej osobie dana książka powinna się spodobać, żeby było o co się kłócić (żeby się nie okazało, że się wszyscy zgadzamy ;-)).
Dogadajmy to koniecznie i puśćmy wici! 😀
Bardzo ładna Wam wyszła dyskusja w komentarzach. Po przeczytaniu komentarza Leżę-i-czytam (tego z nr 5) poczułam jakby spisała prawie słowo w słowo coś, co kiedyś powiedziałam Pyzie. Jakby co, ja się mogę kłócić, więc dopiszcie mnie do listy.
P.S. Ostatnio odkryłam u siebie wręcz jakąś perwersyjną ochotę dyskutowania z ludźmi, o których wiem, że się ze mną nie zgodzą. Na przykład mój Nieślubny uważa Sienkiewicza za grafomana, więc wyłożenie mu dlaczego uważam "Quo Vadis" za dobrą książkę było fajnym ćwiczeniem. Oczywiście do niczego go nie przekonałam i dalej uważa, że mnie "pogięło". 😉
Author
Bo to temat, o którym myślę nieustająco, musiałam w końcu coś napisać ;-). Dopiszemy w takim razie, @Marta, widzisz, jest już kolejny chętny do klubu kłócących się o książki! 🙂
Bo chyba to też taka radość z tego typu rozmów: samo rozmawianie, myślowa ekwilibrystyka, a nie finalny okrzyk oponenta "dobrze, dobrze, masz rację, poddaję się!". Tak przynajmniej myślę ;-).
Dziewczyny, super! Szansa na porządną kłótnię rośnie 😉
Pyzo, żeby daleko nie szukać – "Pięćdziesiąt twarzy Greya" jest książką kontrowersyjną 😀 A na poważnie, oczywiście, że są listy takowych powieści, choćby ta z Lubimy Czytać: http://lubimyczytac.pl/ksiazki/polka/31227/kontrowersyjne. Myślę, że to powinny być książki wzbudzające emocje (kłótnia takowych wymaga) i dobrze znane, żeby jak najwięcej osób miało szansę się do awantury włączyć.
Albo – inny pomysł – książki złe. Literacko nieudane, typu horrory klasy "B", Greye itp. Z tym, że tu pojawia się problem… bo trzeba taką książkę przeczytać. A to raczej nie jest fajne.
Plan awaryjny? Zawsze ktoś może się wcielić w rolę adwokata diabła. Czyli nawet, jeśli książka się podoba, wymyślać argumenty przeciw. Minus jest taki, że kłótnia traci wtedy na autentyczności, a widelce nie latają tak wysoko jak wówczas, gdy emocje są prawdziwe 😀
Author
No właśnie, trzeba taką książkę przeczytać ;-). To znaczy z jednej strony to zawsze ciekawe, bo kurczę, przynajmniej jest człowiek na bieżąco i wie, o czym wszyscy mówią, z drugiej — nie zawsze się ma ochotę.
Czyli taki rodzaj dyskusji oksfordzkiej? To może być bardzo ciekawe, bo jednak można się przejąć takimi emocjami, jak się człowiek odpowiednio wcieli w rolę ;-).
A zdradzisz ten pomysł na nazwę :-D?
Nie jestem przekonany do tej listy "kontrowersyjnych" książek. Nie podoba mi się np. wrzucenie na listę książki, której główni bohaterowie nie są hetero (Tajemnica Brokeback Mountain) i tego, że to wystarczy, żeby to była kontrowersyjna książka. Niektórzy po prostu nie mogą się pogodzić z faktami. 😀 Tak naprawdę to nie te książki wzbudzają kontrowersje, a np. temat, którego one dotyczą w oczach osób z klapkami na oczach, narzucającym swoją wizję świata, wtórnym analfabetom, którzy książek zazwyczaj nie czytają, zwłaszcza tych o których się wypowiadali, że są takie be, albo myślą, że jak zakrzyczą i wyśmieją, to temat przestanie istnieć a ten temat nie pasuje im do wyładzonej lub czarno-białej rzeczywistości. Coś jak dzieci, które myślą, że jak one nie widzą, to są niewidoczne dla innych. 😉 Jedyna możliwość dla mnie, żeby książka była kontrowersyjna, to wtedy gdy autor manipuluje faktami, danymi, etc.
Pyzo, tak! – też mi się wydaje, że w ferworze kłótni można dobrze wczuć się w rolę i poczuć prawdziwe emocje. I dodatkowo – jaka gimnastyka dla umysłu, znaleźć argumenty "za", gdy jest się przeciw (albo na odwrót)!
Tytuł cyklu jest prosty: Awantura o książkę. Hmm?
Multikulturalny, to prawda, obecność niektórych pozycji na powyższej liście książek kontrowersyjnych jest nieco… kontrowersyjna.
Author
@Multikulturalny, hm, to jest bardzo dobra uwaga: kiedy książka jest kontrowersyjna — czy sama z siebie (i co by to wówczas mogło znaczyć? Wydaje mi się, że na przykład styl, jakim jest pisana, czy próba nowego podejścia do pisania w ogóle, już mogą wzbudzić kontrowersje; kontrowersyjny byłby wówczas na przykład, sam z siebie, "Ulisses"), czy raczej przez jakieś zewnętrzne okoliczności (tak jak piszesz — przez temat, ale też na przykład przez to, co się wokół książki dzieje).
@Lężę-i-czytam, to może sprokurujmy jakąś notkę z propozycją, tylko o takim pomyśle na akcję, co Ty na to? Albo możemy też zapytać na FB, zobaczymy, ilu będzie chętnych i dogadalibyśmy wtedy szczegóły takiej Awantury :-D. (Na marginesie: "Awantura o Basię" mnie swego czasu strasznie wymęczyła, ale nigdy też, z dziecięctwa wyszedłszy, do niej nie wróciłam ;-)).
Trzeba zarzucić sondę! Może i u mnie, i u Ciebie? Jutro?
PS Warto dać "Awanturze" drugą szansę. Ja jestem miłośniczką i książki, i filmu 🙂
Author
Dobra nasza! A możemy za tydzień? Bo to byłby 500. post u mnie i planuję jakąś atrakcję w związku z tym ;-). Zresztą już piszę Ci maila, dogadamy to :-).
O, to może, skoro rekomendujesz, skuszę się w końcu. Mając lat 7 czy 8 jednak patrzy się inaczej na książkę, druga szansa się jej należy :-).
Osobiście nie uważam, że się kłócę, ale lubię zażarte dyskusje. I mam wyraźne zdanie. 😛 Niestety nie lubię, jak ktoś mi próbuje wmówić, że książka w której są błędy logiczne, merytoryczne czy nieścisłości jest świetna. Albo nie lubię gdy ktoś jest głuchy na wysuwane przeze mnie argumenty. Wtedy po prostu macham ręką i wycofuję się z dyskusji. Rozmawianie (dyskutowanie) o czymkolwiek musi mieć wspólny grunt. Np. rozmawianie o książce, gdzie problemem jest np. przemoc domowa nie może opierać się na zasadzie, że jeden z rozmówców stwierdza "ten temat jest zbyt marginalny by się nim zajmować" albo "wymyśla sobie problemy" etc. Albo dyskutowanie z faktami. 😉 A tak niestety często wyglądają dyskusje.
Wracam niedługo na Dyskusyjny Klub Książki do biblioteki i mam nadzieję na ciekawe dyskusje.
Author
Wydaje mi się, że dobrym wspólnym gruntem jest w ogóle otwartość na dyskusję i nie skreślanie z góry tego, co nasz współdyskutant ma do powiedzenia :-). Wtedy bardzo ciekawe rzeczy można z takiej książki wyciągnąć. Dyskutowanie z faktami to rzecz częsta, kiedy pojawia się to, co sygnalizowałam wyżej — argumenty pozatekstowe, bazujące na prywatnym doświadczeniu, które jest, jakie jest (w końcu jest prywatne, ale i trudno je podnieść do rangi uniwersalium).
O, to życzę takich, oczywiście :-).
No dobrze, a co np. z dyskusją o książce, która dotyczy np. doświadczeń pokoleniowych albo np. jednostki z jakiejś mniejszości. Może być nawet książka fantastyczna, gdzie głównym bohaterem/bohaterką jest np. osoba LGBT, osoba wyraźnie pochodząca z mniejszości etnicznej czy osoba doświadczająca przemocy. Główny bohater wplątuje się w różne rzeczy i robi różne (obiektywnie) głupie rzeczy. Rozmawiają dwie osoby. O książce. Jedna osoba stwierdza, że bohater jest niewiarygodny, bo coś tam coś tam i nikt by się tak nie zachowywał. I cała książka kupy się nie trzyma. Druga osoba była np. świadkiem takiej sytuacji, jej samej to dotyczyło, albo ma wiedzę np. z lektury różnych książek albo od osoby, która doświadczała tego (np. Żywa Biblioteka) i dla tej osoby i książka i bohater są wiarygodni. Mimo że bohater zachowuje się jak skończony idiota, jest irytujący etc. Nie możesz postulować wycięcia argumentów pozatekstowych i doświadczenia prywatnego. Są różne wariacje nawet wśród grup dotyczące różnego doświadczenia (intersekcjonalność) ale są pewne schematy i prywatne doświadczenie może być częścią uniwersalnego.
Nie kojarzę Suicide Squad czy superbohaterów Harley Quinn i Jokera, ale podejrzewam, że osoby, które doświadczyły przemocy z rąk ukochanej osoby, zupełnie inaczej spojrzą na ten wątek. A dla innych może być "ale ona głupia i naiwna" i "to się kupy nie trzyma".
Dziękuję, mam nadzieję, że tak będzie 🙂
Author
Tak, ale to są dwie różne rzeczy: krytyka (w rozumieniu: rozmowa o książce, nie wytykanie błędów czy nieścisłości) wewnątrz tekstu czy na zewnątrz tekstu. Trudno podważyć czyjeś odczucia — to generalnie dobrze, jeśli odnajdujemy się w książce, ale inna sprawa, że rzutowanie siebie na książkę bez wzięcia tego w nawias (to znaczy inaczej: uświadomienia sobie, że to robimy), może nas "wygłuszyć" na to, co jest wewnątrz tekstu. Absolutnie się zgadzam, że tego doświadczenia jednak wyciąć się nie da :-).
Nie, Pyza. Chodzi o konkretną sytuację. Książka dotyczy tematu ABC. Czyta tę książkę osoba N (nie znająca tematu) i osoba Z (znająca temat). Osoba N krytykuje książkę (albo bohatera) jako niewiarygodną i kiepską, osoba Z mówi, że dokładnie z tych samych powodów uważa książkę (lub bohatera) za wiarygodną i dobrą. Rzutowanie siebie na książkę to jeszcze coś innego. 😉 Pozdrawiam.
Author
A i owszem: jeśli i osoba N i osoba Z wychodzą wyłącznie z pozycji pozaliterackich, to mamy do czynienia z rzutowaniem siebie na książkę, prawda? Chodzi o sytuację, w której mamy do czynienia tylko z takimi argumentami. Bo (nie)wiarygodność bohatera jest wynikiem nie tyle tego, czy taką osobę/sytuację znamy, ale też tego (a może, jak chciałby Nabokov, przede wszystkim tego), jak ją autor rozpisał w tak a nie inaczej przedstawionym świecie :-).
Całe szczęście nie mam takiego cżłonka rodziny, z którym bym toczyła jakieś szalone boje o powieści, a i ze znajomymi i przyjaciółmi raczej trzymamy sztamę i dążymy do harmonii i pokojowej wymiany, która może się co prawda zakończyć pokrzykiwaniem, ale nigdy na śmiertelnie poważnie;)
Author
Mnie się zdarza (ale się jednak godzimy, bo też i nie o to, by przelewać krew, tu chodzi ;-)). W rzeczywistości zresztą można się kłócić i bardziej widowiskowo, ale i trudniej się jakoś zażarcie pokłócić, też przez to, że wszystkie nasze emocje widać bardziej niż w "zimniejszych" mediach :-).
O książkę, czy autora, jeszcze nigdy się nie pokłóciłam. Wszystko przede mną. Za to na noże szło przy serialach i filmach.
Author
W ogóle chyba można to rozciągnąć na dyskutowanie o dziełach kultury, jak sądzę :-).
Jest dokładnie tak jak piszesz. To JAK mówimy często ma większe znaczenie niż to CO mówimy. Przecież komunikacja to nie tylko zapis dźwiękowy a i cała mowa ciała, ton głosu i zachowanie.
Poza tym rozmowy o książkach rządzą się takimi samymi prawami jak każde inne – trzeba zachować klasę w dyskusji.
Author
Ano właśnie (minus ewentualnie komunikacja pozawerbalna, jeśli mamy do czynienia z dyskusją "pisaną"). Wydaje mi się, że przy zachowaniu dystansu i takiej właśnie kultury dyskusji można się całkiem przyjemnie kłócić o książki :-).