Tylko jedna książka albo o pewnej zmienności

Czy zastanawialiście
się czasem, jaką książkę zabralibyście na bezludną wyspę? To
jedno z takich pytań, które sobie krąży i wcześniej czy później
pewnie je gdzieś przyuważyliście. Ale nie o tym chciałam pisać:
na podstawie takiego pytania chciałabym się zastanowić, jaka jest
moja „książka o wszystkim”. Bo wiecie: na bezludną wyspę
zabralibyśmy może coś, co bardzo lubimy, może coś, co można
czytać ciągle od nowa, może coś, co jest nam szczególnie
bliskie. Albo właśnie: jest w pewien sposób „o wszystkim”.

Co miałoby to
znaczyć? Pamiętacie może, jak niedawno pisałam, że przed lekturą Hrabalowskiego „Auteczka” znajomi uprzedzili mnie, że to jest taka książka „o wszystkim”?
No właśnie, w tamtym wypadku chodziło o mnogość możliwych dróg
odczytania tego, o czym właściwie „Auteczko” jest. Złożona
symbolika, misterna narracja, poplątane korzenie tej książki –
to wszystko sprawia, że można interpretować poszczególne wątki
na wiele sposobów. Jak wiecie, nie jestem zwolenniczką poglądu, że
wszystko ma tylko jedną interpretację – wręcz przeciwnie, bardzo
podoba mi się to, że z tekstu (cały czas pozostając blisko niego)
da się wyciągnąć mnóstwo rzeczy. Gdyby tekst był po prostu do
odczytania tylko raz, w jednym duchu, byłoby to, przyznajcie, dość
nudne. A tak, proszę, czasy się zmieniają, a my, jak mawiali
starożytni Rzymianie, wraz z nimi, to i odczytania się zmieniają.

Nie jest oczywiście
tak, że wszystkie książki da się odczytać na różne sposoby.
Chociaż, moim zdaniem, większość jednak poddaje się takiej
lekturze – nawet to, co przywykliśmy uważać za literaturę
lekką, łatwą i przyjemną. Kiedyś wygrzebywałam przeróżne
różności, przykładowo, z „Morderstwa w Orient Expressie” Agathy Christie – właśnie dlatego, że można (i że to znacznie
ciekawsze, niż kurczowe trzymanie się przy pewnych szufladach, do
których często-gęsto wkładamy książki, ich odczytania,
interpretacje, sądy o nich i tak dalej). Ale przejdźmy do clou
tego wpisu: takiej książki,
która, im dłużej o niej myślę, tym bardziej wydaje mi się takim
dziełem, w którym jest
„wszystko” (i przez „wszystko”, jak się już zdążyliście
zorientować, rozumiem tutaj nie, rzecz jasna, naprawdę wszystko,
ale dużo interesujących sensów, które ujawniają się przy
kolejnych lekturach – kiedy czasy są inne, kiedy ja jestem
starsza, kiedy świat wokół ulega zmianie, kiedy jestem po
przeczytaniu innych książek i tym podobne).
 
 
 
 A czemu tutaj jest „Krajobraz znad Rudawy” Stanisława Wyspiańskiego, o tym w kolejnym akapicie.


A
ponieważ sporo o tym
ostatnio myślę, to postanowiłam o tym, choć krótko, napisać.
Taką książką w ostatnim czasie wydaje mi się „Wesele”
Stanisława Wyspiańskiego. Być
może dlatego, że wszędzie się na nie natykam (przy czym tu jedno
wynika z drugiego: raz czy drugi przypadkiem gdzieś wyskoczy, a
potem wyskakuje, bo coraz więcej o nim myślę) – ba, nawet
wczoraj przy okazji rozgrywki w dodatek do „Wiedźmina” – a być
może dlatego, że to jest faktycznie taki dramat, który bardzo
wiele pokazuje i w tej swojej warstwie dosłownej, i w tej warstwie
symbolicznej. Jest bardzo dobrze rozegrany i zaplanowany: jasne, mamy
w nim właściwie figury czy typy – przez co łatwiej jest je
dopasować do danej sytuacji – mimo zaplecza historycznego, które
wszyscy znamy (bo wiemy, kto był pierwowzorem Pana Młodego, kim był
Dziennikarz i co to za Widmo), ale to wcale nie przeszkadza w tych
najróżniejszych odczytaniach. Oczywiście,
że warstwa dosłowna wydaje się starzeć – bo i wesela teraz
wyglądają nieco inaczej, a stosunki społeczne uległy zmianie –
ale tak naprawdę Wyspiański pokazuje całe mnóstwo kwestii, które
zmieniły się tylko z zewnątrz, a w środku zostały takie same.

I
to mnie frapuje: nie tylko możliwość istnienia takich właśnie
„książek o wszystkim”, ale też ich zmienność (dla nas samych
– ze wszystkich wymienionych wyżej powodów w danym momencie inna
książka może nas urzekać jako taka o „wszystkim”), jak
również to, że umieją na nas tak rozmaicie oddziaływać i
sprawiać, że napataczamy się na nie w rozmaitych okolicznościach
przyrody. Nie wyczerpuję tutaj tematu – raczej go sygnalizuję –
ani nie przeprowadzam szczegółowej analizy „Wesela” tak, jak mi
się dzisiaj ono jawi, bo też nie taki jest cel tego wpisu. Bardziej
chciałabym się Was zapytać: czy zdarza Wam się znaleźć takie
książki o „wszystkim”, Wasze własne? Macie bądź mieliście
takie?

________________
I jeszcze taka
mała uwaga na marginesie: jako że jest lato i wszyscy migrujemy,
nawet jeśli nie cieleśnie, to przynajmniej duchowo, w regiony od
internetu często dalekie – czy to się urlopując, czy łapiąc
Pokemony, czy wędrując z Pierścieniem do Góry Przeznaczenia w
trakcie powtórki ulubionej lektury – to i mnie częściej zdarza
się mieć nieco mniej czasu na pisanie. A że w tym roku podchodzę
do tego mniej rygorystycznie, dni bez notek mogą się zdarzać. Nie
powiem, przechodzenie „Wiedźmina” też ma tutaj swój udział, a
poza tym – letnia aura, sami rozumiecie, i mnie się udziela.

Comments

  1. aHa

    Dla mnie książka "o wszystkim" to też taka książka, do której wraca się na różnych etapach życia i odkrywa się zupełnie nowe rzeczy. Dla mnie takimi książkami są "Mistrz i Małgorzata" i z takich mniej oczywistych "Początek" Szczypiorskiego, który w każdej sytuacji geopolitycznej jest zawsze wyjątkowo aktualny. Takie książki bardzo przydają się również na wszelkich egzaminach na których wymagane są prace przekrojowe 😉

    1. Post
      Author
      admin

      Tak, to zdecydowanie jest taka książka — czasem się wraca celowo, czasem przypadkiem, czasami czyta się ją w całości, czasami tylko we fragmentach; i jest tak, jak piszesz. Pamiętam, żeby koniecznie przeczytać "Początek", bo pojawia się w naszych rozmowach co jakiś czas! 🙂

  2. Barbara P.

    Hm… Trochę podejrzliwie do takich "o wszystkim" podchodzę. Jak o wszystkim, to o niczym. Ale na bezludną wyspę to już wolałabym żadnej książki nie zabrać, niż musieć wybrać tę jedną jedyną, a potem ją znienawidzić:)
    Aura letna owszem, udziela się, to się czasem nazywa sezon ogórkowy, może więc coś w ten deseń następnym razem? Jakiś potwór z Loch Ness czy inny Pan Samochodzik?

    1. Post
      Author
      admin

      Ach, bo one są "o wszystkim" nie tak w ogóle, uniwersalnie (wtedy to zagrożenie, o którym piszesz, oczywiście jest realne, ba, dość spore), ale dla nas, dla ich czytelników. Dla mnie na przykład ostatnimi czasy takie "Wesele" jest komentarzem aktualnym do właściwie… hm, wszystkiego ;-).

      A wiesz, myślałam o tym wczoraj :-). Może, jeśli mnie znowu nie weźmie na nadrabianie czyjejś bibliografii (bo to jednak przyjemne!), przyszłe lato spędzę właśnie z lekturami dzieciństwa czy lekkimi powieściami, kto wie ;-).

  3. Karolina.ja

    Myślałam o lekturze na bezludną wyspę wiele razy i też poszłam tropem książki o wszystkim. No i przy okazji postanowiłam trochę pooszukiwać bo w zasadzie Biblia to zbiór wielu ksiąg, no ale przecież nie będziemy rozdzielać… 😉
    Pamiętam, że "Wesele" zupełnie mnie nie porwało, kiedy musiałam je czytać w liceum. W moim przypadku to nie był dobry moment na lekturę i szczerz mówiąc nie wiem, czy nawet pobyt na bezludnej wyspie skłoniły mnie do powtórki. A pewnie powinnam spróbować tego powrotu.

    1. Post
      Author
      admin

      No tak, w końcu zazwyczaj jest w jednym egzemplarzu ;-). Z "Weselem" też nie miałam od razu po drodze: kiedyś, w liceum właśnie (a może wcześniej?) wydawało mi się, że te sensy są dość oczywiste, dopiero później doszłam do wniosku, że coś w tym jest i okazało się, że jak dla mnie to jest tam wszystko :-). Kiedyś napiszę na pewno o tym "Weselu" więcej, może przy okazji kolejnej powtórki. Także polecam, przy okazji — tekst, ale i wystawienia!

  4. gnom

    Nie wiem, czy to książka o wszystkim, ale na tą bezludną musiałabym wziąć coś, co już czytałam wiele razy – a takie książki mogłabym policzyć na palcach i to pewnie jednej ręki.
    Dlatego byłaby to "Mała księżniczka" F.Burnetta. Zaczytana, lat temu trochę, do tego stopnia, że chyba wszystkie jej kartki są osobno. Nie napiszę jednak, że jest wzruszająca, ciepła i bla bla bla, bo, nie wiem dlaczego, mierzi mnie taka jej recenzja. Po prostu świetnie mi się ją czytało i wyjątkowo nie mam ochoty dociekać, dlaczego aż tak dobrze. Tak samo jak nie będę dociekać, dlaczego miałabym na tę bezludną wyspę pojechać 😉 Obawiam się, że tak jak Barbara P., mogłabym znienawidzić tam każdą książkę i nie tylko książkę, zresztą.

    1. Post
      Author
      admin

      A tak, bycie skazanym na jedną książkę musi być przykre — to raczej takie hipotetyczne dywagacje, w rzeczywistości macie rację, musiałoby to być dość okropne (ale czego się nie robi dla metafory ;-)). Och, a co do "Małej księżniczki": czytałam ją tylko raz, ale pamiętam dokładnie, że zaczęłam wieczorem i skończyłam rano, więc tak, moje doświadczenie to też i to, że czyta się ją dobrze :-).

  5. zarwane-noce

    Dla mnie taka ksiazka jest "W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta – mam wrazenie, ze tych siedem tomow mozna czytac w nieskonczonosc, przez cale zycie… i ciagle bedzie sie odkrywac cos nowego.
    (szczegolnie, ze przez te lata zmieniamy sie i my – i ksiazke odczytujemy z coraz to innej perspektywy)

    1. Post
      Author
      admin

      To prawda, ta nasza zmieniająca się perspektywa dużo tu robi. Sama mam wrażenie, że czytając Prousta w liceum nie zauważyłam jakiejś całej masy rzeczy — a niektóre wątki rozumiałam odwrotnie — niż obecnie :-).

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.