Jak wspominałam na
facebooku, podczas wymiany książek w bibliotece jakoś tak mnie
wzięło i wypożyczyłam sobie pliczek polskich kryminałów.
Przygotujcie się zatem, że – jeśli oczywiście nie poczuję się
znużona i pokonana przez gatunek – przez jakiś czas pokazywać
się tutaj będą wrażenia z lektury tychże. A na pierwszy ogień
poszła „Błyskawiczna wypłata” Ryszarda Ćwirleja. I wiecie
co…?
facebooku, podczas wymiany książek w bibliotece jakoś tak mnie
wzięło i wypożyczyłam sobie pliczek polskich kryminałów.
Przygotujcie się zatem, że – jeśli oczywiście nie poczuję się
znużona i pokonana przez gatunek – przez jakiś czas pokazywać
się tutaj będą wrażenia z lektury tychże. A na pierwszy ogień
poszła „Błyskawiczna wypłata” Ryszarda Ćwirleja. I wiecie
co…?
I powiem Wam, że
mam z tą książką problem. Do połowy miałam o niej zdanie raczej
złe, od połowy raczej dobre, generalnie zaś, gdybym miała w
jednym zdaniu powiedzieć, jak mi się podobała, to stwierdziłabym,
że ta powieść mi się równocześnie podoba i nie podoba.
Pozwólcie, że ujmę to w punktach, będzie prościej. Ale najpierw
może, o co w ogóle chodzi:
czerwiec 1982 roku, początek mistrzostw świata w piłce nożnej,
środek stanu wojennego i napad na policjantów, przewożących
wypłaty dla pracowników zakładów Cegielskiego. Sprawę dostaje
poznańska milicja, ale ślady prowadzą także do Piły, a wszystko
wskazuje na to, że zamieszana w sprawę jest także Służba
Bezpieczeństwa. O, to tak w skrócie.
mam z tą książką problem. Do połowy miałam o niej zdanie raczej
złe, od połowy raczej dobre, generalnie zaś, gdybym miała w
jednym zdaniu powiedzieć, jak mi się podobała, to stwierdziłabym,
że ta powieść mi się równocześnie podoba i nie podoba.
Pozwólcie, że ujmę to w punktach, będzie prościej. Ale najpierw
może, o co w ogóle chodzi:
czerwiec 1982 roku, początek mistrzostw świata w piłce nożnej,
środek stanu wojennego i napad na policjantów, przewożących
wypłaty dla pracowników zakładów Cegielskiego. Sprawę dostaje
poznańska milicja, ale ślady prowadzą także do Piły, a wszystko
wskazuje na to, że zamieszana w sprawę jest także Służba
Bezpieczeństwa. O, to tak w skrócie.
Piła. Zacznę
od tego, co podobało mi się najbardziej, czyli od miejsca akcji.
Widzicie, Poznań jak Poznań, nic złego nie mogę powiedzieć na
to, jak Ćwirlej opisuje to miasto. Wszystko jest na swoim miejscu:
dzielnice mają swoją specyfikę, postaci w dialogach używają słów
dialektalnych (gwarowych? Sama nie wiem, jak to powinnam nazwać),
wszyscy w końcu znajdą się w okolicach Kaponiery i tak dalej. Ale
ta Piła podoba mi się w „Błyskawicznej…” dużo bardziej. Bo
nie wiem, czy zdarzyło Wam się w Pile być. Jeśli nie, to niech za
punkt odniesienia posłuży to, że na okładce „Wanny z kolumnadą”
Filipa Springera, książce o polskim (nie)ładzie urbanistycznym i
nie tylko, jest właśnie zdjęcie z Piły. Miasto strasznie pechowe,
bo bardzo zniszczone pod koniec II wojny światowej i odbudowane w
strasznie dziwny sposób, właściwie bez rynku, z blokami w centrum,
generalnie: obraz typowego
miasta z trudną przeszłością, jednego z tych małych, kiedyś
wojewódzkich miast, które teraz nie bardzo wiedzą, co ze sobą
zrobić (estetycznie). I Ćwirlej cudownie to wykorzystuje. Jego Piła
z lat 80. co rusz przypomina tę z „Piły Tango” Pidżamy Porno
(ale myślę, że nawiązania są zupełnie świadome), ale to, co
gra tutaj najlepiej, to ta małomiasteczkowa nuda, która myśli, że
ani nie jest nudą, ani małomiasteczkową. Późny, rozpadający się
PRL, w którym niczego nie ma i ta Piła, z pomnikiem Staszica,
hotelem „Rodło”, jeziorem jako główną atrakcją i klapami od
studzienki z dawną, niemiecką nazwą miasta – to jest doskonała
mieszanka. W dodatku o ile główna linia fabularna zrobiona jest w
porządku, możemy śledzić sprawę i dedukować z bohaterami, o
tyle w Pile wątki poboczne robią się cudnie slapstickowe i
wpasowujące się w krajobraz miasta. Aż by się chciało więcej.
od tego, co podobało mi się najbardziej, czyli od miejsca akcji.
Widzicie, Poznań jak Poznań, nic złego nie mogę powiedzieć na
to, jak Ćwirlej opisuje to miasto. Wszystko jest na swoim miejscu:
dzielnice mają swoją specyfikę, postaci w dialogach używają słów
dialektalnych (gwarowych? Sama nie wiem, jak to powinnam nazwać),
wszyscy w końcu znajdą się w okolicach Kaponiery i tak dalej. Ale
ta Piła podoba mi się w „Błyskawicznej…” dużo bardziej. Bo
nie wiem, czy zdarzyło Wam się w Pile być. Jeśli nie, to niech za
punkt odniesienia posłuży to, że na okładce „Wanny z kolumnadą”
Filipa Springera, książce o polskim (nie)ładzie urbanistycznym i
nie tylko, jest właśnie zdjęcie z Piły. Miasto strasznie pechowe,
bo bardzo zniszczone pod koniec II wojny światowej i odbudowane w
strasznie dziwny sposób, właściwie bez rynku, z blokami w centrum,
generalnie: obraz typowego
miasta z trudną przeszłością, jednego z tych małych, kiedyś
wojewódzkich miast, które teraz nie bardzo wiedzą, co ze sobą
zrobić (estetycznie). I Ćwirlej cudownie to wykorzystuje. Jego Piła
z lat 80. co rusz przypomina tę z „Piły Tango” Pidżamy Porno
(ale myślę, że nawiązania są zupełnie świadome), ale to, co
gra tutaj najlepiej, to ta małomiasteczkowa nuda, która myśli, że
ani nie jest nudą, ani małomiasteczkową. Późny, rozpadający się
PRL, w którym niczego nie ma i ta Piła, z pomnikiem Staszica,
hotelem „Rodło”, jeziorem jako główną atrakcją i klapami od
studzienki z dawną, niemiecką nazwą miasta – to jest doskonała
mieszanka. W dodatku o ile główna linia fabularna zrobiona jest w
porządku, możemy śledzić sprawę i dedukować z bohaterami, o
tyle w Pile wątki poboczne robią się cudnie slapstickowe i
wpasowujące się w krajobraz miasta. Aż by się chciało więcej.
I panorama Piły. Zdj. TomaszEdytor.
Długość. To
teraz dla odmiany coś, co podobało mi się mniej. „Błyskawiczna…”
ma 500 stron i jednak czuć, że to ciut przydługo. Bohaterom zdarza
się nagle tłumaczyć nam coś, o czym wiemy, bo wspomniane było
wcześniej (narratorowi zresztą też się zdarza), dygresje służące
do opisu tła też mogłyby zostać tu i ówdzie ciachnięte i nic by
się nie stało. Ba, mam wrażenie, że zyskałaby na tym spójność
całej powieści – przede wszystkim zaś bardzo fajnie dobrana
klamra kompozycyjna, jaką są mistrzostwa świata. Bo trzeba
przyznać, że pod koniec ten wątek się rozmywa i traci na
znaczeniu, a szkoda (jeszcze
może ze dwa pomniejsze wątki domagałyby się domknięcia, tak przy
okazji). Ale do tła
wracając: pisząc coś osadzonego w historii (bo jednak lata 80. to
chcemy czy nie chcemy, historia) strasznie
trudno jest, mam wrażenie, tak balansować informacjami, żeby nie
zrobić na czytelniku wrażenia, że oto ten opis nie wynika z akcji,
ale z potrzeby poinformowania nas, że coś wyglądało tak a tak,
było takie a takie i tym podobne. A zupełnie niepotrzebnie, bo
widać, że autor wie, o czym pisze. Więc przycięcie tu i ówdzie
dość pokaźnej powieści nie wyrządziłoby jej krzywdy.
teraz dla odmiany coś, co podobało mi się mniej. „Błyskawiczna…”
ma 500 stron i jednak czuć, że to ciut przydługo. Bohaterom zdarza
się nagle tłumaczyć nam coś, o czym wiemy, bo wspomniane było
wcześniej (narratorowi zresztą też się zdarza), dygresje służące
do opisu tła też mogłyby zostać tu i ówdzie ciachnięte i nic by
się nie stało. Ba, mam wrażenie, że zyskałaby na tym spójność
całej powieści – przede wszystkim zaś bardzo fajnie dobrana
klamra kompozycyjna, jaką są mistrzostwa świata. Bo trzeba
przyznać, że pod koniec ten wątek się rozmywa i traci na
znaczeniu, a szkoda (jeszcze
może ze dwa pomniejsze wątki domagałyby się domknięcia, tak przy
okazji). Ale do tła
wracając: pisząc coś osadzonego w historii (bo jednak lata 80. to
chcemy czy nie chcemy, historia) strasznie
trudno jest, mam wrażenie, tak balansować informacjami, żeby nie
zrobić na czytelniku wrażenia, że oto ten opis nie wynika z akcji,
ale z potrzeby poinformowania nas, że coś wyglądało tak a tak,
było takie a takie i tym podobne. A zupełnie niepotrzebnie, bo
widać, że autor wie, o czym pisze. Więc przycięcie tu i ówdzie
dość pokaźnej powieści nie wyrządziłoby jej krzywdy.
Gra z konwencją:
to teraz znowu o zaletach.
Widzicie, nie jestem jakąś wielką znawczynią powieści
milicyjnej, po prawdzie miałam doświadczenia tylko z twórczością
Heleny Sekuły, więc ten fragment piszę bardziej na wyczucie. Otóż
wyczytałam z okładki, że „Błyskawiczna…” i wcześniejsze
powieści autora (jest to bowiem tom, jeśli się nie mylę, szósty
z cyklu) to rodzaj „powieści neomilicyjnej”. Nie wiem, co
miałoby to do końca znaczyć, bo traktowałabym je raczej jako
retellingi tych kryminałów milicyjnych: bo mamy cały sztafaż,
dzielnych oficerów, złych cinkciarzy, uroki Polski Ludowej, ale
wszystko jest na wpół poważnie. Bo dzielny oficer może się
okazać takim farciarzem, który mimo że ani specjalnie
inteligentny, ani jakoś szczególnie reprezentatywny, to sprawę
rozwiąże i jeszcze pochwałę dostanie. Esbecja to esbecja bez
lukru. Polska Ludowa to kraj, gdzie trzeba podkradać papier
toaletowy w pracy, wszyscy są raczej nietrzeźwi niż trzeźwi
(matko, ileż w tej powieści leje się wódki, wódka to tu remedium
na wszystko), a przeciętny
obywatel nie dość, że burkliwy, to jeszcze przy sprzyjającej
okazji wyjechałby, gdzie pieprz rośnie. Ćwirlej nawet te poważne
opisy podszywa ironią (rozważania jednego z głównych bohaterów,
tego posągowego oficera milicji, na temat kapitana Żbika), do tego
dochodzi całkiem zgrabny humor wynikający z nawiązań do naszej
teraźniejszości (marzenia o mistrzostwach w Poznaniu czy dywagacje
na temat pomników papieża). No i mamy też grę z konwencją
kryminału, nad którą się ostatnio trochę zastanawiałam:
bo i ten nasz rozwiedziony bohater, który powinien chodzić i
narzekać, narzeka, ale głównie na to, że żona zabrała wszystkie
meble, a o nową meblościankę trudno, a ten pijący na umór nie
zalewa żali, ale pije, bo lubi. Najsłabiej wypada tutaj postać
realizująca schemat „samotnego mściciela”, ale też dlatego, że
to jeden z tych wątków, który zyskałby na przycięciu powieści.
to teraz znowu o zaletach.
Widzicie, nie jestem jakąś wielką znawczynią powieści
milicyjnej, po prawdzie miałam doświadczenia tylko z twórczością
Heleny Sekuły, więc ten fragment piszę bardziej na wyczucie. Otóż
wyczytałam z okładki, że „Błyskawiczna…” i wcześniejsze
powieści autora (jest to bowiem tom, jeśli się nie mylę, szósty
z cyklu) to rodzaj „powieści neomilicyjnej”. Nie wiem, co
miałoby to do końca znaczyć, bo traktowałabym je raczej jako
retellingi tych kryminałów milicyjnych: bo mamy cały sztafaż,
dzielnych oficerów, złych cinkciarzy, uroki Polski Ludowej, ale
wszystko jest na wpół poważnie. Bo dzielny oficer może się
okazać takim farciarzem, który mimo że ani specjalnie
inteligentny, ani jakoś szczególnie reprezentatywny, to sprawę
rozwiąże i jeszcze pochwałę dostanie. Esbecja to esbecja bez
lukru. Polska Ludowa to kraj, gdzie trzeba podkradać papier
toaletowy w pracy, wszyscy są raczej nietrzeźwi niż trzeźwi
(matko, ileż w tej powieści leje się wódki, wódka to tu remedium
na wszystko), a przeciętny
obywatel nie dość, że burkliwy, to jeszcze przy sprzyjającej
okazji wyjechałby, gdzie pieprz rośnie. Ćwirlej nawet te poważne
opisy podszywa ironią (rozważania jednego z głównych bohaterów,
tego posągowego oficera milicji, na temat kapitana Żbika), do tego
dochodzi całkiem zgrabny humor wynikający z nawiązań do naszej
teraźniejszości (marzenia o mistrzostwach w Poznaniu czy dywagacje
na temat pomników papieża). No i mamy też grę z konwencją
kryminału, nad którą się ostatnio trochę zastanawiałam:
bo i ten nasz rozwiedziony bohater, który powinien chodzić i
narzekać, narzeka, ale głównie na to, że żona zabrała wszystkie
meble, a o nową meblościankę trudno, a ten pijący na umór nie
zalewa żali, ale pije, bo lubi. Najsłabiej wypada tutaj postać
realizująca schemat „samotnego mściciela”, ale też dlatego, że
to jeden z tych wątków, który zyskałby na przycięciu powieści.
I takie oto zdjęcie książki w konwencji, z odpowiednią lampą. Sami zobaczcie,
że okładka zachwyca.
Interpunkcja: i
jeszcze na koniec ponarzekam. Bo wiecie, co jest główną ofiarą
tej książki? Interpunkcja. To zadziwiające, ile jest przecinków w
miejscach, gdzie ich być nie powinno, a nie ma tam, gdzie być
powinny. Chyba nigdy jeszcze nie czytałam powieści, która miałaby
redakcję i korektę, i byłaby tak najeżona interpunkcyjnymi
dziwnościami (a i literówki się znajdą). Skąd
to się wzięło, nie mam pojęcia. Bo tak w ogóle, to wydanie ma
cudowną okładkę: świetny pomysł z komiksem, nawiązujący do
estetyki epoki. Ale nie powiem, że całe wydanie jest super, bo mord
na interpunkcji – straszny.
jeszcze na koniec ponarzekam. Bo wiecie, co jest główną ofiarą
tej książki? Interpunkcja. To zadziwiające, ile jest przecinków w
miejscach, gdzie ich być nie powinno, a nie ma tam, gdzie być
powinny. Chyba nigdy jeszcze nie czytałam powieści, która miałaby
redakcję i korektę, i byłaby tak najeżona interpunkcyjnymi
dziwnościami (a i literówki się znajdą). Skąd
to się wzięło, nie mam pojęcia. Bo tak w ogóle, to wydanie ma
cudowną okładkę: świetny pomysł z komiksem, nawiązujący do
estetyki epoki. Ale nie powiem, że całe wydanie jest super, bo mord
na interpunkcji – straszny.
Także,
podsumowując, pierwsza z przyniesionych z biblioteki powieści
będących polskim kryminałem nie była zła. Może nie do końca mi
się podobała, może wolałabym, żeby staranniej ją zredagowano,
może nie będę Wam mówić, że to arcydzieło i nigdy nic lepszego
nie przeczytacie, ale też – biorąc poprawkę
na wszystkie wady powieści
– całkiem nieźle się
bawiłam.
podsumowując, pierwsza z przyniesionych z biblioteki powieści
będących polskim kryminałem nie była zła. Może nie do końca mi
się podobała, może wolałabym, żeby staranniej ją zredagowano,
może nie będę Wam mówić, że to arcydzieło i nigdy nic lepszego
nie przeczytacie, ale też – biorąc poprawkę
na wszystkie wady powieści
– całkiem nieźle się
bawiłam.
Comments
Szkoda tej interpunkcji i nadmiernego streszczania już znanych faktów. Czasami warto ograniczyć liczbę stron, w zamian zyskując bardziej wartką akcję. Może kiedyś sama się przekonam. Pozdrawiam 🙂
Author
Jeśli lubisz kryminały i masz ochotę na wycieczkę w lata 80., możesz spokojnie kiedyś zajrzeć :).
Kryminały owszem, nawet bardzo lubię. Mam jedynie mieszane uczucia co do powrotu do lat 80-tych, choć może niepotrzebnie się zniechęcam 🙂
Author
Oczywiście to kwestia indywidualnych upodobań, ale do czytania dołączyłam sobie odpowiednią ścieżkę dźwiękową, czyli polską muzykę z lat 70. i 80., i naprawdę było sympatycznie ;).
To mogło odtworzyć właściwy klimat 🙂
Mimo wszystko mnie zachęciłaś. Mam w planach poczytać kiedyś Ćwirleja, tylko spróbuję zacząć od pierwszego tomu, bo ja mam takie zboczenie, że lubię po kolei ;)…
Choć te przecinki mnie niepokoją. Zdecydowanie. Mam nadzieję, że nie będą mnie za bardzo rozpraszać przy czytaniu.
Author
Mimo że to tom dalszy, to wcale nie czułam się zagubiona. Nie wiem, czy w związku z tym pewne informacje znane czytelnikom cyklu się nie powtarzają, ale nawet jak się zacznie tak od końca, jak ja, można się połapać :). To tak, gdybyś nie mogła się przyczaić na tom pierwszy ;).
Mnie trochę rozpraszały, ale głównie przez to, że w wydanej książce po redakcji zazwyczaj spodziewam się poprawnej interpunkcji ;).
A ja jestem troszkę grammar nazi (absolwenci polonistyki czasem tak mają), więc… Na dwoje babka wróżyła: albo mnie akcja wciągnie i jakoś to zdzierżę, albo mi się za bardzo nie spodoba i wtedy każdy przecinek będzie kłuć w oczy 🙂
Author
A, to musisz w takim razie uzbroić się w cierpliwość: najgorzej jest na początku, potem jest trochę lepiej i terror przecinkowy powraca pod koniec. Lojalnie ostrzegam :).