Snarky Knightley does not approve albo o „Emma Approved”

Nie wiem, czy
pamiętacie, ale jakiś czas temu zachwycałam się youtubowym dziennikiem Lizzie Bennet.
Zostałam wielką fanką, przekonywało mnie, jak autorzy pomyśleli
o tym, żeby opowiedzieć na nowo historię sióstr Bennet, sama
forma vlogowego dziennika była ciekawa, w dodatku obsada została
dobrana idealnie. Kiedy odkryłam, że Pemberley Digital, czyli ci
sami ludzie, zrobili również retelling Emmy, zatarłam ręce z
radości. Co prawda ostrzegano mnie, że nie jest tak dobrze, jak w
przypadku „TLBD”, ale pomyślałam: na pewno nie jest tak
najgorzej…

albo i nie…
 
 
…i najgorzej
nie jest, ale nie jest też aż tak pysznie.
Przyznam się Wam
szczerze, że brnęłam przez serial dość opornie i nie zostawił
mnie on specjalnie zachwyconą (i przyznaję, że zdarzyło mi się
przewijać odcinki). Nie jest oczywiście tak, że ma on same wady,
nie, nie. Ale zalet ma też nie jakoś wiele. Innymi słowy, gdybym
miała określić swój stosunek do całej produkcji, powiedziałabym,
że jest mi raczej obojętna. A to nie wróży za dobrze, prawda?
Autorzy przede wszystkim przemontowali węzły dramatyczne, a im
dłużej myślę o „Emmie”, tym bardziej mam wrażenie, że one
są przez Austen poukładane tak sprytnie, że naprawdę trzeba do
ich przerabiania przystępować bardzo ostrożnie. Tutaj przede
wszystkim wykoszono pana Woodhouse’a, który co prawda jest obecny duchem – ale
też część rzeczy, które bezpośrednio są sprowokowane przez
niego, zmienia kierunek. Najlepszym przykładem jest akcja z wyjazdem
na wakacje rodziny Johna Knightleya: w książce dostajemy krótką
rozmowę, w której pan Woodhouse narzeka, że pojechali tam, gdzie
pojechali. W serialu – Izzie kłóci się z mężem, że ten jej w
ogóle nie słucha i ciągle oszczędza, w wyniku czego dochodzi do
niej, że powinna się nieco bardziej skupić dla odmiany na sobie. A przy okazji charakter Johna pozostawia wiele do życzenia.

Niby nic, ale
jednak.
W tym sensie, że to jest interesujące, ale pojawia się
pytanie, na ile odejście od wyjściowych pomysłów wiele wnosi do
samej fabuły i do rozwoju postaci? Oczywiście tak jak w przypadku
„TLBD”, tak i przy „EA” twórcy stanęli przed trudnym
zadaniem wyciągnięcia postaci drugoplanowych i przedstawienia ich
nam nieco bardziej dokładnie niż w książce (jestem wielką fanką tego, co w
„EA” dzieje się z Robertem Martinem – który zostaje
informatykiem w firmie Emmy, noszącej oczywiście nazwę Hartfield;
cudowna jest również panna Bates jako księgowa, której się nie
wiedzie, aczkolwiek dopisany jej wątek konfitur wypada mocno
średnio). Do tego dochodzi i to, że akcja dzieje się współcześnie:
dlatego Izzie nie jest po prostu żoną i matką dzieciom, ale
dostaje własny wątek. Wydaje mi się jednak, że o ile bardzo
ładnie to wypracowano w „TLBD”, o tyle tutaj pozostaje pewien
niedosyt – mało wyciąga się z oryginału, z tych Austenowskich
półsłówek , a dużo do fabuły dopisuje.

Ściągamy głównych bohaterów przed obiektyw. Źródło.

Sama Emma z
córki-dziedziczki zmienia się w „lajfstajlowego coucha”

(czy jest polski odpowiednik?), zajmuje się zawodowo
swataniem par i ulepszaniem cudzych żyć. Przy czym za pieniądze
ojca zakłada firmę, wypracowuje markę i zostaje dyrektorem
kreatywnym. Dyrektorem od całego boring stuff jest
zaś oczywiście pan Knightley, tutaj noszący imię Alex (czy George
kojarzy się tak bardzo arystokratycznie? Bo przyznaję, że nie do
końca rozumiem powód tej zmiany, bo o ile wiadomo, że imię
Fitzwilliam u Darcy’ego było kłopotliwe, to co jest nie tak z
Georgem?). Knightley jest zdroworozsądkowy, lubi arkusze
kalkulacyjne, generalnie nie jest ponurakiem, ale trzyma się ziemi –
to on zresztą namawia Emmę do zatrudnienia asystentki, którą
zostaje, tak, tak, Harriet Smith. Co w sumie znowu przestawia akcenty
(w oryginale pan Knightley stopniowo przekonuje się do Harriet i to jest bardzo ciekawy proces, bo wpływa też na jego patrzenie na Emmę) i
właściwie nie wiem, czy wnosi tu coś ciekawego. Postacie mają
więc między sobą inne relacje, ale czy coś z tego wynika? Trudno
stwierdzić.

Miałam też
przez cały czas wrażenie mniejszej naturalności:
i to tak w
grze aktorów (co jest dość dziwne, bo ogólnie ponownie podziwiam
bardzo fajny dobór odtwórców poszczególnych ról – i Emma, i
Knightley, i Frank Churchill wiedzą generalnie, co i jak grają),
jak i w reakcjach postaci w ogóle. Harriet jest cała przerażona
propozycją Martina, chociaż on ją zaprasza na randkę, a nie prosi
o rękę (chociaż przyznaję, że zakończenie ich wątku podobało
mi się bardziej może nawet niż w książce, czy raczej zostało mu
poświęcone więcej miejsca i dość naturalnie wszystko się po
sobie wydarza). Traci tu także wątek pana Eltona – o,
przepraszam: senatora Eltona – właśnie dlatego, że twórcy
zmieniają Harriet w rozsądną dziewczynę po studiach, która w
senatorze zakochuje się właściwie, bo tak każe imperatyw
narracyjny, a nie że tak wynika wskutek ciągu pomyłek i Emminej
inspiracji. A jak już przy senatorze jesteśmy: w ogóle w „EA”
poodwracano proporcje i stosunki władzy. Emma jest wyżej w
hierarchii firmowej niż Knightley, Elton jest od nich obu dużo
lepiej ustosunkowany. W dodatku wycięto oryginalną panią Elton na
rzecz crossoveru z „TLBD”
(senator za żonę obiera sobie ostatecznie Caroline Lee, czyli
siostrę Binga Lee, chłopaka Jane Bennet). I o ile sam zabieg jest
jakoś interesujący, o tyle u mnie wywołał jęk zawodu, bo
strasznie szkoda mi pani Elton jako interesującej postaci, a
Caroline Lee niespecjalnie mnie zainteresowała już w „TLBD”.
 
 

Problematyczna
jest też kwestia łamania czwartej ściany.

W „TLBD” też nie zawsze to problematyzowano, ale jednak: Lizzie
Bennet po prostu nagrywa swój dziennik i prowadzi vloga. Emma
natomiast… nagrywa swoje życie w firmie dla potomności, bo a nuż
ktoś będzie chciał zrobić o niej dokument. No, niestety, jest tak
słabo jak brzmi: trudniej się do tego przekonać, trudniej też
zaangażować w rozwój fabuły inne social media. No bo skoro to są
nagrania „na kiedyś” i nikt ma ich póki co nie oglądać, to co
potem robią na blogu Emmy? Sami widzicie, jest tu coś jakby nie do
końca chwytającego. Ponownie też format
„nagrywam to, tak, ciebie
też, czy to problem?” nie
zostaje sproblematyzowany: niby Knightley się oburza, ale szybko mu
przechodzi. Ot, kolejny dziwny pomysł Emmy. Przy czym dla mnie
największą wadą było to, że odcinki były bardzo jednostajne.

Podsumowując:
za dużo tutaj dodatków, za mało bezpośrednich reinterpretacji,
które tak chwyciły mnie za serce w pierwszym dziele Pemberley
Digital. Jest tutaj mało zróżnicowania, zabrakło jakby pomysłu
na to, co takiego może robić Emma (Lizzie cudownie naśladowała
inne postaci, Emma co najwyżej mruga). Nie padłam z zachwytu i nie
będę Wam tego retellingu gorąco polecać, ale najlepiej zobaczcie sami. Na zachętę powiem, że bardzo miło ogląda się to, co jest
sednem „Emmy” w ogóle: czyli dojrzewanie głównej bohaterki. A
przy tym to, co dzieje się między Emmą a Harriet jest naprawdę
sympatyczne. 
 
 
Pamiętajcie, żeby zobaczyć, co dzisiaj jeszcze 
 

Comments

  1. Tarnina

    Czyli niekoniecznie. Chyba sobie odpuszczę, bo oglądanie w pojedynkę raczej nie będzie zabawne, a nie widzę nikogo, kto chciałby mi potowarzyszyć.
    Co do Emmy nagrywającej materiał o sobie dla potomności to wydaje mi się, że to się nieźle wpisuje w jej charakter, tylko nasz rację, wykonanie tego pomysłu jest mniej przekonujące.

    1. Post
      Author
      admin

      No niekoniecznie — chociaż w towarzystwie to i ja bym obejrzała raz jeszcze, bo w towarzystwie zawsze raźniej, a i pewne niedociągnięcia wytyka się jakby lżej. Sam pomysł, czemu Emma nagrywa, jest faktycznie przekonujący i leży w charakterze postaci, gdyby jeszcze jakoś bardziej przemyślano strategię pokazywania tego, nie byłoby się czego czepiać. A tak wyszło jak wyszło.

  2. Karolina/Dobry Film Zły Film

    Bardzo dobrze określiłaś i moje problemt z tą adaptacją. Mi się ona ogólnie podobała, ale samo osadzenie tego jako coś w stylu "workplace comedy" zbytnio ograniczyło tą adaptację.

    Czytałam wywiad z twórcami tej adaptacji, gdzie tłumaczyli się, że zmienili Knightleyowi imię, żeby nie kojarzyło się z Wickhamem:)

    1. Post
      Author
      admin

      Masz rację — przy czym jak się oglądało "TLBD", to to przerabianie wielkich posiadłości po prostu na kolejne firmy (Pemberley, Hartfield, Richmond i tak dalej) wydaje się jednak pomysłem wtórnym. Tu w ogóle chyba zabrakło trochę powiewu świeżości — niby oprawa inna, ale nie do końca. No i, mimo że w firmie, to strasznie pusto jest w "Emma Approved", w ogóle niemal nie widać tej małej społeczności, jaką w powieści jest Highbury.

      Żartujesz! No, teraz to mi mina zrzedła… 😉

    1. Post
      Author
      admin

      Jeśli nie widziałaś "The Lizzie Bennet Diaries", to polecam to zdecydowanie na rozpoczęcie przygody z twórczością Pemberley Digital. A "Emma Approved" raczej jako ciekawostkę ;).

  3. Anna Flasza-Szydlik

    Porzuciłam EA po trzech odcinkach bez większego żalu. Nie przekonało mnie i nie czułam "ducha Austen", jeśli można to tak nazwać. Zwłaszcza, że jednocześnie trafiłam na doskonałą Jane Eyre.
    A widziałaś trzecią produkcję PD ze świata Jane Austen, Sanditon? Moim zdaniem, jest sympatyczniejsza, chociaż bardzo odeszli od fabuły.

    1. Post
      Author
      admin

      Ten początek jest naprawdę trudny do przebrnięcia. Możesz spróbować na przykład dotrzeć do momentu pojawienia się senatora Eltona i spróbować dać "EA" szansę. Chociaż nie będę Cię gorąco namawiała, bo moje odczucia widać, że gorące nie są ;). O, a o której Jane Eyre mówisz? Bo nie widziałam jeszcze żadnej!

      Na "Sandition" się oczywiście czaję, ale w przyszłości. Chciałabym najpierw zajrzeć do książki ;). Chociaż już się boję, skoro odeszli — moim zdaniem "TLBD" były takie dobre, bo wbrew pozorom naprawdę były blisko ducha powieści właśnie.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.