Prawie konno przez Szwecję albo o „Podróży z rondlem” E. Unnerstad

Chcę wam opowiedzieć o pewnej rodzinie, która wyrosła ze swojego mieszkania i wyruszyła na wędrówkę, oraz o pewnym wynalazku, który był naprawdę niezwykły, chociaż z początku ludzie nie bardzo w to wierzyli.
„Podróż z rondlem”, Wydanie Naszej Księgarni z 1979 roku, s. 5 
Oj, zalegała mi ta książka na sumieniu od dłuższego czasu (dlatego została moją „książką z dołu listy czytelniczej”). Dawno temu mój Domownik przyznał się, że to jego ulubiona lektura z czasów dzieciństwa, a chociaż wydawało mi się, że nieźle obczytałam się w skandynawskiej prozie dla dzieci, to nie dość, że „Podróży z rondlem” nie miałam w rękach, to jeszcze nigdy wcześniej nawet nie słyszałam o autorce. I tak jakoś schodziło, aż wreszcie pomyślałam, że basta, trzeba sprawdzić, co go tak oczarowało.

O co właściwie chodzi? Mieszkająca w Sztokholmie rodzina musi wyprowadzić się z domu. Na świat przyszło właśnie siódme dziecko i w małym wynajmowanym mieszkaniu absolutnie nie ma już gdzie siedzieć, a przede wszystkim: gdzie spać. Kiedy bogaty wuj zapisuje im w spadku po sobie dwa perszerony z browarnianego zaprzęgu, a ojciec wynajduje cudowny rondel, pozwalający gotować kilka potraw na raz i nigdy nie przypalający jedzenia, matka wpada na pomysł, żeby ruszyć w czasie wakacji na wyprawę, żeby sprzedawać rondel po wsiach i miasteczkach. Ojciec-wynalazca konstruuje dwa wspaniałe wozy, dzieci używają swoich talentów, żeby je ozdobić, i tak rodzina Larssonów (a właściwie: Pip-Larssonów, ale to osobna historia) wytacza się ze stolicy, prowadząc przy okazji handel obwoźny. Jest koniec lat 40. (powieść ukazała się w 1949), samochodów nadal jest mało, ale i tak wóz konny budzi pewne zdumienie. Dla handlu jednak — tym lepiej!
Jak widzicie, opis fabuły nie jest może jakoś wyjątkowo zachęcający. Chyba, że czytaliście Otę Pavla — wtedy wszystko wyda się Wam znacznie bardziej znajome. To fascynujące, jak motywy z czeskiej prozy się tutaj odnajdują: ojciec, który chce robić karierę jako wynalazca, ale pracuje jako komiwojażer handlujący pasmanterią. Bogaty właściciel browaru (no, browar jest bardziej Hrabalowski). Podróż przez kraj z dużym naciskiem na „wykąpiemy się w każdym jeziorze”. Ale u Unnerstad wszystko jest bardziej na serio: w tym sensie, że ojciec faktycznie okazuje się być genialnym wynalazcą, podróż nie przynosi może milionów, ale pozwala jakoś żyć i tak dalej. To nie tyle przenośnia, ojciec nie urasta tutaj do rangi Wzoru-Który-Zawodzi; oczywiście można by doszukiwać się w „Podróży…” metafory, a jakże, ale to nie jest to, co w powieści najciekawsze. Przynajmniej moim zdaniem.
Co w takim razie jest najciekawsze? Zdecydowanie właśnie to podejście serio. Bo sam początek wskazywałby, że jednak mamy do czynienia z nieco groteskowym wykrzywieniem rzeczywistości: w mieszkaniu Larssonów jest tak mało miejsca, że dzieci śpią w szufladach, pod stołem albo na skrzynkach z nogami w łazience. A jednak okazuje się, że to nie żadne przerysowanie rzeczywistości, tylko próba opisu faktycznych trudności. Narratorem zostaje Lasse, średnie dziecko w rodzinie. Wiąże się z tym oczywiście trochę obowiązkowych uwag w rodzaju „te dziewczyny to są”, ale generalnie, ponieważ Unnerstad wyposaża swojego bohatera w ambicje dziennikarskie, Lasse stara się zachować pewien dystans do tego, o czym nas informuje. Nie doczekamy się w powieści żadnych rozklejających serce obrazów: nie, konie bywają narowiste, wóz się psuje, przygarnięty na chwilę staruszek nie okazuje się być cudownym kompanem, a uratowany włóczęga raczej nie jest typem, z którym wszyscy chcą zjeść kolację. Mimo to można pomyśleć sobie po lekturze, że świat wcale nie jest zły — ale do tego Unnerstad prowadzi nas wcale nie takimi prostymi środkami.
Poza tym: rodzina! Larssonowie muszą zmagać się ze słabościami wewnątrz swojej familii (opieka nad najmłodszymi dziećmi, jeden z synów, który przepada za pożeraniem wszystkiego, co jest w zasięgu jego wzroku, braki mieszkaniowe) i na zewnątrz (opinia, że siedmioro dzieci to już patologia). Nie ma tu żadnego cukrowania — może oprócz postaci matki, która wydaje się nigdy nie być specjalnie zmęczona. Do tego dochodzi jeszcze właśnie ta postać: aktorka amatorskiego teatru w młodości, z zamiłowaniem do teatralnych efektów (znowu Hrabal!), więc jeśli dzieci coś nabrojąalbo przyjdzie rodzinie zjadać wyjątkowo żylaste kurczę — zwykle wzdycha cytatami z Szekspira, a wszystkie córki nazwała imionami bohaterek Barda. Mamy więc Desdemonę (pieszczotliwie nazywaną Dessi), Mirandę (Mirre), Rozalindę i Małą O, czyli Ofelię. Chłopców nazywał ojciec, więc tam mamy Lassego, Knuttego i Patryka zwanego Pyszczkiem. Dzieci dostają swoje pięć minut i wyraźną charakterystykę — jeśli miałabym się czegoś czepiać, to tego, że Knutte robi tutaj za Shirleya z cyklu o Ani L. M. Montgomery: teoretycznie jest, ale jakby go nie było, to pewnie byśmy się nie zorientowali (podobieństw jest więcej: obaj chłopcy kochają samoloty).
Także — sięgnijcie koniecznie, jeśli wpadnie Wam w ręce! Jest to książka zupełnie inna niż można się spodziewać na pierwszy rzut oka. Bawi, trochę smuci, ale jest w niej coś takiego, że w przygody Larssonów się po prostu wierzy — a czasami miło jest uwierzyć w coś takiego. Powieść ma kolejne części, ale z tego, co wyszukałam, nie zostały one przełożone na polski (za to istnieją tłumaczenia angielskie).

Comments

  1. Miłka Kołakowska

    Chciałabym mieć taki magiczny garnek 🙂 Bardzo mnie zachęciłaś, rzeczywiście wygląda mi to inną niż do tej pory czytane, książkę. Szkoda, że kolejne części nie zostały przełożone na polski, ale postaram się znaleźć tę pierwszą część. Pozdrawiam 🙂

    1. Post
      Author
      admin

      On nawet nie jest specjalnie magiczny — mnie z opisu przypominał naczynia z Zeptera i a la zepterowskie, coś też jakby takie garnki z sitkiem, gdzie gotuje się na parze, no, tych odnośników można by znaleźć kilka. W tym sensie to naprawdę jest bardzo realistyczna książka ;).

    2. Post
      Author
      admin

      Wbrew pozorom (duża rodzina podróżująca wozem-samoróbką po Szwecji) to jednak jest dość realistyczna powieść ;). Sama była zaskoczona, nie powiem.

  2. Anonimowy

    Ach, pamiętam tę książkę z dzieciństwa! Chyba przeczytałam ją kilka razy 🙂 Lars Larsson – Pip i jego siostry o imionach szekspirowskich bohaterek 🙂 Pamiętam też, że bardzo podobała mi się wesoła narracja i atmosfera przygody. Byłoby miło sobie tę książkę przypomnieć ^^

    Karmena

    1. Post
      Author
      admin

      Tak! Polecam — mnie się ona w dzieciństwie nie trafiła, a bawiłam się na niej przednio. Myślę, że trafia bez względu na wiek też dzięki takiemu prowadzeniu narracji i temu realizmowi, mimo wszystko. Zapewne też inaczej się ją odbiera w zależności od wieku :).

  3. Mysza

    Brzmi szalenie sympatycznie. Będę musiała wyszukać *dodaję do Goodreads*
    Czy słusznie odbieram z opisu takie trochę "Dzieci z Bullerbyn" vibes?

    1. Post
      Author
      admin

      Dodaj koniecznie! 🙂 Tak, jest w tym coś z "Dzieci…" faktycznie: podobne "jest świetnie, bo patrzymy na to w ten sposób", chociaż spod spodu wyziera, że może nie do końca jest tak cudownie. Może nawet jest to jeszcze bardziej widoczne.

    2. Post
      Author

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.