Z mnogości znaczących wydarzeń dla
świata, jakie miały miejsce piątego listopada (a zaskakująco dużo
się tego dnia wydarzyło!) umyśliłam jednak pójść za anglosaską
tradycją. Chciałam napisać o książkach, które w moim przypadku
jakoś nie wypaliły, spaliły na panewce albo coś zdmuchnęło
lont, zanim nastąpił wybuch (zachwytu, rzecz jasna). I chociaż mój
Domownik złośliwie stwierdził, że on to ma wrażenie, że ja
ciągle narzekam na książki, to podsumowawszy moje największe
rozczarowania uznałam, że aż tak znowu wiele ich nie było. I
jeszcze taka uwaga: to nie są jednoznacznie książki „złe”,
bynajmniej – to są po prostu książki, które z jakiegoś powodu
mi „nie zagrały”
świata, jakie miały miejsce piątego listopada (a zaskakująco dużo
się tego dnia wydarzyło!) umyśliłam jednak pójść za anglosaską
tradycją. Chciałam napisać o książkach, które w moim przypadku
jakoś nie wypaliły, spaliły na panewce albo coś zdmuchnęło
lont, zanim nastąpił wybuch (zachwytu, rzecz jasna). I chociaż mój
Domownik złośliwie stwierdził, że on to ma wrażenie, że ja
ciągle narzekam na książki, to podsumowawszy moje największe
rozczarowania uznałam, że aż tak znowu wiele ich nie było. I
jeszcze taka uwaga: to nie są jednoznacznie książki „złe”,
bynajmniej – to są po prostu książki, które z jakiegoś powodu
mi „nie zagrały”
Wszystko co lśni:
ponieważ czytałam powieść w tym roku, to jest nawet blogowa notka
o niej. Muszę przyznać, że bardzo się nastawiałam, że będzie
to wspaniała przygoda: bo i stylizacja na wielką powieść w stylu
Dickensa, i tajemnica, i Nowa Zelandia, i okres gorączki złota, i
inspiracje mapami nieba i horoskopami… Co mogło nie zagrać?
Okazało się, że właściwie wszystko i że Catton postawiła na
formę, zapominając, jak istotna jest treść. A tej treści
zwyczajnie właściwie nie wystarczyło. Z
czego zatem wynikło moje rozczarowanie?
Głównie ze zderzenia entuzjastycznych opinii krytyków oraz sławy
najmłodszej zdobywczyni Bookera z tym, jak rzeczywiście czytało mi
się tę powieść (a jak się czytało, możecie zobaczyć tutaj).
Innymi słowy: więcej obiecywała ta powieść, niż faktycznie
dała.
ponieważ czytałam powieść w tym roku, to jest nawet blogowa notka
o niej. Muszę przyznać, że bardzo się nastawiałam, że będzie
to wspaniała przygoda: bo i stylizacja na wielką powieść w stylu
Dickensa, i tajemnica, i Nowa Zelandia, i okres gorączki złota, i
inspiracje mapami nieba i horoskopami… Co mogło nie zagrać?
Okazało się, że właściwie wszystko i że Catton postawiła na
formę, zapominając, jak istotna jest treść. A tej treści
zwyczajnie właściwie nie wystarczyło. Z
czego zatem wynikło moje rozczarowanie?
Głównie ze zderzenia entuzjastycznych opinii krytyków oraz sławy
najmłodszej zdobywczyni Bookera z tym, jak rzeczywiście czytało mi
się tę powieść (a jak się czytało, możecie zobaczyć tutaj).
Innymi słowy: więcej obiecywała ta powieść, niż faktycznie
dała.
A dla ilustracji — pandy. Pandy nigdy nie rozczarowują (chyba, że
czasami naukowców, jak sądzę). Źródło.
Wszystko jest iluminacją:
może powinnam trzymać się z daleka od powieści mających
„wszystko” w tytule? Przyznam, że tutaj z kolei znowu
rozczarowała mnie forma, bo treść jest świetna. Jak zwykle, kiedy
autor babra się w trudnej pamięci, Pyza jest zadowolona. I tutaj
tak właśnie jest. Jeśli nie mieliście okazji przeczytać –
polecam, bo warto. Ale jednak twierdzę, że niewypał – dlaczego?
Głównie
dlatego, że mam wrażenie, że Foer przekombinował: z
tragikomicznej historii próby odnalezienia zagubionej tożsamości
wypełzły wątki poboczne, które zdają się dominować,
równocześnie nie będąc aż tak istotnymi. Denerwował mnie bardzo
sposób, jaki autor wybrał, by pisać o Trachimbrod (chociaż
ponownie: rozumiem zamiar, jak najbardziej, i wiem, że to podatne na
interpretacje fragmenty – mimo to, moim zdaniem, za dużo w nich
formalnych sztuczek). W dodatku na to rozczarowanie miało też
niewątpliwie wpływ tło: książkę pożyczono mi nie szczędząc
zachwytów, jaka jest dobra, a ja sama wcześniej obejrzałam film,
który – mimo zmian w stosunku do oryginału i drobnych przesunięć
– nadrabia stroną wizualną i cudowną ścieżką dźwiękową.
może powinnam trzymać się z daleka od powieści mających
„wszystko” w tytule? Przyznam, że tutaj z kolei znowu
rozczarowała mnie forma, bo treść jest świetna. Jak zwykle, kiedy
autor babra się w trudnej pamięci, Pyza jest zadowolona. I tutaj
tak właśnie jest. Jeśli nie mieliście okazji przeczytać –
polecam, bo warto. Ale jednak twierdzę, że niewypał – dlaczego?
Głównie
dlatego, że mam wrażenie, że Foer przekombinował: z
tragikomicznej historii próby odnalezienia zagubionej tożsamości
wypełzły wątki poboczne, które zdają się dominować,
równocześnie nie będąc aż tak istotnymi. Denerwował mnie bardzo
sposób, jaki autor wybrał, by pisać o Trachimbrod (chociaż
ponownie: rozumiem zamiar, jak najbardziej, i wiem, że to podatne na
interpretacje fragmenty – mimo to, moim zdaniem, za dużo w nich
formalnych sztuczek). W dodatku na to rozczarowanie miało też
niewątpliwie wpływ tło: książkę pożyczono mi nie szczędząc
zachwytów, jaka jest dobra, a ja sama wcześniej obejrzałam film,
który – mimo zmian w stosunku do oryginału i drobnych przesunięć
– nadrabia stroną wizualną i cudowną ścieżką dźwiękową.
Słodki srebrny blues:
moje pierwsze i, jak na razie, jedyne zetknięcie z prozą Glena
Cooka. Trudno powiedzieć,
co aż tak mi w tej książce nie podeszło,
bo znowu: byłam do niej nastawiona szalenie pozytywnie, a skończyłam
ją wielkim wysiłkiem woli. Mam wrażenie, że serio nic mnie w niej
nie zainteresowało – ani historia, ani bohaterowie, ani sam
koncept. Myślę, że gdyby była obszerniejsza, to nie doczłapałabym
do końca. I tak zostałam z nie najpochlebniejszą opinią o autorze
i strachem przed wypożyczeniem kolejnych jego książek (zakładam,
że nie na stałe, bo strasznie bym chciała zobaczyć, czy to
jednorazowa wpadka, czy nie). Ale po pisarzu znajdującym się w
niemal każdym wyliczeniu wartych poznania autorów fantastyki
spodziewałam się więcej.
moje pierwsze i, jak na razie, jedyne zetknięcie z prozą Glena
Cooka. Trudno powiedzieć,
co aż tak mi w tej książce nie podeszło,
bo znowu: byłam do niej nastawiona szalenie pozytywnie, a skończyłam
ją wielkim wysiłkiem woli. Mam wrażenie, że serio nic mnie w niej
nie zainteresowało – ani historia, ani bohaterowie, ani sam
koncept. Myślę, że gdyby była obszerniejsza, to nie doczłapałabym
do końca. I tak zostałam z nie najpochlebniejszą opinią o autorze
i strachem przed wypożyczeniem kolejnych jego książek (zakładam,
że nie na stałe, bo strasznie bym chciała zobaczyć, czy to
jednorazowa wpadka, czy nie). Ale po pisarzu znajdującym się w
niemal każdym wyliczeniu wartych poznania autorów fantastyki
spodziewałam się więcej.
Mistrz Zagadek z Hed:
tu, ponownie jak w przypadku Cooka, nastawiłam się na obcowanie z
ważnym tekstem kultury, natomiast moje rozczarowanie rosło wraz z
kolejnymi tomami (przy zakończeniu owocując okrzykiem zgrozy z
gatunku „…?!”). Tu
zdecydowanie wiem, z czego wynika rozczarowanie:
z mojego rozminięcia się z tym, co „Mistrz…” oferuje –
nie przemawia do mnie poetyckość i granie na symbolach, kiedy są
poprowadzone w taki sposób. Miałam wrażenie, że nie do końca
konsekwentnie, piętrzyły się bardziej niż było to możliwe w
dość oszczędnie stronicowych powieściach, bohaterowie snuli się
po mapie to idąc naprzód, to zawracając, przybywały potężne
moce, żeby okazać się wcale nie takimi znowu potężnymi… No, a
zakończeniu już wspomniałam. Mam ochotę sięgnąć po „Zapomniane
Bestie z Eldu”, żeby zobaczyć McKillip w innej wersji, ale
„Mistrz…” to jedno z moich największych „kanonicznych”
rozczarowań, to z pewnością.
tu, ponownie jak w przypadku Cooka, nastawiłam się na obcowanie z
ważnym tekstem kultury, natomiast moje rozczarowanie rosło wraz z
kolejnymi tomami (przy zakończeniu owocując okrzykiem zgrozy z
gatunku „…?!”). Tu
zdecydowanie wiem, z czego wynika rozczarowanie:
z mojego rozminięcia się z tym, co „Mistrz…” oferuje –
nie przemawia do mnie poetyckość i granie na symbolach, kiedy są
poprowadzone w taki sposób. Miałam wrażenie, że nie do końca
konsekwentnie, piętrzyły się bardziej niż było to możliwe w
dość oszczędnie stronicowych powieściach, bohaterowie snuli się
po mapie to idąc naprzód, to zawracając, przybywały potężne
moce, żeby okazać się wcale nie takimi znowu potężnymi… No, a
zakończeniu już wspomniałam. Mam ochotę sięgnąć po „Zapomniane
Bestie z Eldu”, żeby zobaczyć McKillip w innej wersji, ale
„Mistrz…” to jedno z moich największych „kanonicznych”
rozczarowań, to z pewnością.
Zabójcza chmura:
szukając powieści o Sherlocku Holmesie pióra następców Conan
Doyle’a (gdyż taką akurat miałam fantazję, właściwie niczym
poza czytelniczym kaprysem nie uzasadnioną) przetrząsnęłam kilka
różnych list i wytrząsnęłam wówczas całkiem nieźle ocenianą
„Zabójczą chmurę” (a było to lat temu, hm, pięć?).
Miała to być opowieść o młodym Sherlocku, rzucająca co nieco
światła na młodość bohatera i tego typu sprawy. Okazała się
natomiast, no cóż, powieścią detektywistyczną dla młodzieży z
bohaterem udającym, że jest jakim dalekim literackim krewnym
Sherlocka. Serio, autor chyba nie miał do końca pomysłu, jak
zbliżyć się do pomysłów Doyle’a, poza nazwaniem swoich bohaterów
imionami jego postaci. Powieść zdaje się, że została uznana
przez spadkobierców Conan Doyle’a, co
jednak jak się okazuje nie chroni przed rozczarowaniem.
Co
jest właściwie smutne, bo podobno są nawet kolejne części, ale
nie sądzę, żebym w tym przypadku się skusiła (sięgnę raczej po
„Moriarty’ego” i „Dom Jedwabny”, zapowiadające
się lepiej, a pozostające w temacie).
szukając powieści o Sherlocku Holmesie pióra następców Conan
Doyle’a (gdyż taką akurat miałam fantazję, właściwie niczym
poza czytelniczym kaprysem nie uzasadnioną) przetrząsnęłam kilka
różnych list i wytrząsnęłam wówczas całkiem nieźle ocenianą
„Zabójczą chmurę” (a było to lat temu, hm, pięć?).
Miała to być opowieść o młodym Sherlocku, rzucająca co nieco
światła na młodość bohatera i tego typu sprawy. Okazała się
natomiast, no cóż, powieścią detektywistyczną dla młodzieży z
bohaterem udającym, że jest jakim dalekim literackim krewnym
Sherlocka. Serio, autor chyba nie miał do końca pomysłu, jak
zbliżyć się do pomysłów Doyle’a, poza nazwaniem swoich bohaterów
imionami jego postaci. Powieść zdaje się, że została uznana
przez spadkobierców Conan Doyle’a, co
jednak jak się okazuje nie chroni przed rozczarowaniem.
Co
jest właściwie smutne, bo podobno są nawet kolejne części, ale
nie sądzę, żebym w tym przypadku się skusiła (sięgnę raczej po
„Moriarty’ego” i „Dom Jedwabny”, zapowiadające
się lepiej, a pozostające w temacie).
Wychodzi
na to, że takie książki niewypały zdarzają mi się wtedy, kiedy
oczekuję po książce wielkich rzeczy, a wychodzi średnio. Staram
się co prawda nie sugerować entuzjastycznymi opiniami i nagrodami,
nie wywodząc z tego automatycznie wniosków, że oto będę obcować
z Dziełem. Ale jeśli wyczytam, że powieść zawiera elementy,
które na oko wyglądają ciekawie, a do tego ma wszystkie
przesłanki, by mi się spodobać – trudno potem się nie zawieść,
jeśli faktycznie całość jest „na oko”. Bywa, że
rozczaruje mnie powieść uznana z jakiegoś powodu za klasykę czy
część różnie rozumianego kanonu. Oczywiście zdarzają się też
po prostu nietrafione wybory czytelnicze. A
Wy? Pamiętacie swoje największe książkowe rozczarowania i ich
przyczyny (inne niż to, że książka okazała się po prostu
„zła”)?
na to, że takie książki niewypały zdarzają mi się wtedy, kiedy
oczekuję po książce wielkich rzeczy, a wychodzi średnio. Staram
się co prawda nie sugerować entuzjastycznymi opiniami i nagrodami,
nie wywodząc z tego automatycznie wniosków, że oto będę obcować
z Dziełem. Ale jeśli wyczytam, że powieść zawiera elementy,
które na oko wyglądają ciekawie, a do tego ma wszystkie
przesłanki, by mi się spodobać – trudno potem się nie zawieść,
jeśli faktycznie całość jest „na oko”. Bywa, że
rozczaruje mnie powieść uznana z jakiegoś powodu za klasykę czy
część różnie rozumianego kanonu. Oczywiście zdarzają się też
po prostu nietrafione wybory czytelnicze. A
Wy? Pamiętacie swoje największe książkowe rozczarowania i ich
przyczyny (inne niż to, że książka okazała się po prostu
„zła”)?
Comments
"Mistrza zagadek…" porzuciłam w pierwszym tomie, i miło słyszeć, że nie była to niesłuszna decyzja 🙂
Author
Nie będę Cię namawiała do powrotu, ale wiesz — nigdy nie wiadomo, może akurat do Ciebie taka forma opowiadania by przemówiła (ja mam ciarki, jak pomyślę, jak się autorka każe bohaterom snuć po planszy ;)).
Boję się podobnego rozczarowania "Wszystkim co lśni". Już zaczynałam czytać, już mi coś tam błyszczało (lśniło) i nagle straciłam zainteresowanie – zupełnie bez powodu.
Własne rozczarowania? Chyba sobie na nie nie pozwalam, bo gdy tylko uznaję, że takowe może się pojawić, zamykam książkę. Ale w takim razie to też jest przykład rozczarowania (choć trwa krótko). Takich książek byłoby u mnie mnóstwo, niestety.
Author
Bo tam jest w pewnym momencie spory spadek, taki schodek napięcia powiedziałabym. Nie wiem, czy to nie kwestia dość akademickiej formy (bo ta powieść jest mam wrażenie mocno przeformalizowana). Ale strasznie jestem ciekawa, co napiszesz, jeśli przeczytasz :).
Szczęśliwym człowiekiem jesteś ;). Ale wiesz, czasami książka potrafi zawieść czytelnika na ostatniej stronie, wtedy nie da się wdrożyć takiego mechanizmu obronnego ;).
"Zderzenie entuzjastycznych opinii krytyków oraz sławy zdobywczyni Pulitzera z tym, jak rzeczywiście czytało mi się tę powieść" – to moje rozczarowanie "Szczygłem", największe w tym roku. Choć w zasadzie powinnam pisać o "entuzjastycznych opiniach blogerów", bo opinie krytyków były bardziej stonowane i podobne do mojej
Author
Tak, też czasami mam takie poczucie, że chociaż się nawet staram, to nie wiem, czemu wszystkich tak dana książka "bierze", podczas gdy ku mnie wyzierają głównie jej wady.
Patrz, jaki zbieg okoliczności: ja właśnie skończyłam czytać "Dom Jedwabny" i "Moriarty'ego", i stwierdzam, że jeśli w ogóle pisać kontynuacje przygód Sherlocka Holmesa, to tylko w taki sposób. Toteż polecam. Bardzo. Polecam również "Zapomniane bestie…", bo tutaj jednowątkowość oraz kameralność przedstawionych wydarzeń świetnie się komponują z owym słynnym poetycko-metaforycznym stylem autorki. Nie ma takiego chaosu, jak w "Mistrzu Zagadek…", który i dla mnie był takim czytelniczym niewypałem: niejasnym, pełnym irytujących niedopowiedzeń i do tego opowiadającym o bohaterach, którzy przynajmniej mnie wydali się psychologicznie niewiarygodni (Raederle szczególnie). Nie wiem, może po prostu nie da się sensownie połączyć epickiej fantasy z baśnią. A szkoda, bo cały ten koncept świata bez Boga, w którym mity zdegradowały się do zagadek, miał spory potencjał.
Natomiast odnośnie do Twojego pytania: mnie najbardziej rozczarowują te książki, które "obiecują" coś innego, niż dają. Zwykle winne są niestety reklamy i teksty z tyłu okładek, które polecają książki poprzez skojarzenia z całymi nurtami czy innymi popularnymi pisarzami. Tak przeczytałam całą masę "następców George'a R. R. Martina", którzy nie mają z nim nic wspólnego poza tym, że też piszą fantasy i wprowadzają do swoich powieści polityczne intrygi. I – jak piszesz – nie chodzi o to, że te powieści są złe, tylko że zawodzą oczekiwania. To oczywiście niesprawiedliwe odrzucać coś z powodu niespełnionych oczekiwań, ale cóż począć?
Author
Właśnie tak po cichu liczę, że w "Zapomnianych…" to się sprawdzi lepiej niż w "Mistrzu…", który jednocześnie stara się być chyba opisem epickiej wyprawy (?). Bo tam po prostu wychodzi często tak, jakby autorka zgubiła część notatek, więc ci bohaterowie tak chodzą, chodzą, zakręcają, znowu idą, potem jednak nie i cofają się… I tak w kółko. Bo co do samego pomysłu na świat — zgadzam się, jest bombowy, ale wkomponowana w niego historia, hm, cóż (za "Dom…" wezmę się, jak tylko gdzieś znajdę :)).
Dokładnie! Nawet nie zrzucałabym całej winy na reklamę, czasami wydaje się, że książka ma wszystko to, co lubimy, ale poustawiane w taki sposób, że niewiele z tego wynika albo konfiguracja nie wyszła wcale tak nęcąco, jak jej części składowe. Mnie się zresztą wydaje, że to nawet nie tyle niesprawiedliwe — bo przecież doceniamy książkę, po prostu wiemy, z jakiego powodu nie chcemy do niej wracać na przykład :).
Moje największe rozczarowanie w tym roku to ,,Pod mocnym aniołem" Pilcha.
Author
Z Pilchem mam kłopot, pisałam nawet o tym jakoś w styczniu :). Akurat "Pod mocnym…" nie udało mi się skończyć, ale obiecuję sobie kiedyś zrobić drugie podejście :).
"Wszystko co lśni" czeka grzecznie na półce od zeszłej gwiazdki głównie z powodu gabarytów (nijak zabrać do autobusu), do tego po angielsku, więc po cichu nadal liczę na przyjemną lekturę 😉 Co do moich rozczarowań to Sarah Waters i "Pod osłoną nocy". Na początku wszystkie postacie kobiece zlewały mi się w jedno i musiałam co chwilę sprawdzać o kim czytam. O ile zabieg odwróconej chronologii był udany to już z sympatią do bohaterów gorzej i jakoś tak, jak to się mówi "bez szału".
Author
Waters mam na swojej liście od dawna i bardzo chcę w końcu zacząć czytać, opinie do tej pory słyszałam od umiarkowanych do entuzjastycznych — ale wypowiem się, jak przeczytam, to na pewno :). Zresztą tak sobie myślę, że sympatia do bohaterów to jest taka skomplikowana sprawa: niektórych lubimy wbrew autorskim intencjom, innych odwrotnie, poza tym problematyczne jest zawsze, kiedy autor celowo pisze tak, żeby nikogo nie dało się polubić, a jednak to wzmacnia poczucie przywiązania do lektury, więc wywiązuje się w czytelniku taka wewnętrzna walka.
Rozczarowanie bodaj zeszłoroczne, ale złamało mi serce. Wiesz jak to jest, gdy wszyscy się czymś zachwycają, uznając za cudowne i wybitne, a potem Tobie to spływa jako po kaczce i w sumie nie wiesz dlaczego tak jest, ale i tak czujesz się wyrzucona poza nawias?… Ja tak miałam z "Rivers of London" Aaronovitcha. Niby brytyjskie urban fantasy z humorem, magią, popkulturowymi i mitologicznymi twistami, ale nijak mnie nie ruszyło. Czytało mi się to topornie, długo i nudno, a fakt, że nikt wokół nie rozumiał, czemu książka mi się nie spodobała, tylko całą sprawę pogarszał. Od tego czasu podchodzę nieco sceptyczniej do rzeczy, którymi wszyscy wokół się zachwycają 😉
Author
Napisałam jakiś czas temu notkę, w której podsumowałam dużą część mojej znajomości z Peterem Grantem ;). Bo doskonale Cię rozumiem (zwłaszcza, że mnie bardzo często zupełnie nie bierze coś, czym wiele osób wokół mnie się zachwyca, ale podejrzewam, że w dużej mierze to kwestia tego, jak odbieram dzieła). Ale wracając do "Rzek Londynu" (nie znam przekładu, ale podejrzewam, że też korzystałaś z oryginału, więc to nie kwestia tłumaczenia): miałam bardzo podobnie. Zupełnie mnie nie zachwyciły, wręcz wkurzyły, więc czytałam dalej — i tak się jakoś niepozornie wkręciłam, aczkolwiek mam strasznie dużo zastrzeżeń i do samego bohatera, i do sposobu prowadzenia akcji, często też do dość prostych schematów.
O, widzisz, that is important information! Przeczytam sobie do śniadaniowej kawy :3
Wiesz, najgorsze w takiej sytuacji jest często to, że potrafię usłyszeć "ee, nie podobało ci się tylko dlatego, że wszyscy się zachwycają, a Ty chcesz być -wbrew-". Co nie jest prawdą. Wszyscy się zachwycali Pacific Rim i mimo iż byłam bardzo sceptycznie nastawiona, też się w filmie zakochałam. Choć prawdą jest, że jeśli o czymś jest zbyt głośno (tzw. hype) to często odkładam to na później, aż pianie ucichnie (tak zrobiłam z czytaniem/obejrzeniem "Gone Girl" i nie żałuję 🙂 ).
Och tak, wkurzenie też się u mnie pojawiło (przy czym ja ostatnio b. rzadko czytam przekłady – zbyt często się nacinam na polskie tłumaczenia i korektę, czy też jej brak) – wkurzał mnie bohater i jego charakter, wspomniany przez Ciebie sposób prowadzenia akcji, a także sposób podawania informacji (ja to nazywam "sposób inteligencki" – "zakładam, że czytelnik ma to samo obycie kulturowe i życiowe co ja, więc nic nie będę mu tłumaczył"; jasne, nie-traktowanie czytelnika jak idioty jest ważne, ale nie wolno też przesadzać w drugą stronę). Nie wiem czy też miałaś momentami takie wrażenie, że Aaronovitch używa zbyt wielkich "skrótów myślowych" by przekazać pewne istotne dla fabuły informacje. A zresztą, co ja się pytam–zaraz przeczytam Twój tekst, to się dowiem, jakie masz przemyślenia odnośnie jego książek 😉
Author
Hm, widzisz, mnie się właściwie nie zdarza podejść do dzieła "o, wszyscy się zachwycają, na pewno będzie kiepskie". Zwykle się przejeżdżam na odwrotnej sytuacji: wszyscy chwalą, jestem dobrej myśli, a potem w trakcie czytania czy oglądania twarz mi się coraz bardziej wydłuża (a przy okazji cichutko się przyznam, że "Pacific Rim" mnie strasznie zawiódł).
I jak, zgadzamy się chyba, mam wrażenie ;). Bo charakter Petera, jego niezdolność do zadawania pytań (czy też właśnie te skróty myślowe, wynikające trochę z takiego a nie innego prowadzenia bohatera) — tu na pewno mamy punkty wspólne. Natomiast ja kibicuję Leslie. Nie wiem, co będzie dalej, ale wierzę w tę postać i liczę, że nie zostanie popsuta. I mam też wrażenie, że ten "inteligencki sposób" prowadzenia narracji się trochę uspokaja po pierwszym tomie. Albo może człowiek się przyzwyczaja?
Ale ja też nie podchodzę do dzieła z nastawieniem, że będzie złe – wiem jednak, że hype znacznie zwiększa moje wymagania (nawet nieświadomie) i kilka razy się już przez to nacięłam, zbyt surowo oceniając dzieło, które w mojej wyobraźni urosło do jakichś nieosiągalnych rozmiarów. Stąd wolę przeczekać falę cudzych emocji i "na chłodno" potem do takiego dzieła zasiąść – wówczas moje oczekiwania są w miarę obiektywne. Chociaż będę szczera, raz czy dwa zdarzyła mi się sytuacja odwrotna – ja się zachwycam, a wszyscy krytykują. Ze Zwierzem nazywamy to "casusem Winter's Tale" – filmu który mi się podobał, a Zwierz go doszczętnie zjechała.
(A z ciekawości czym cię PR zawiódł?)
Hm, być może. Niemniej jakoś nie czuję ani wielkiej presji ani potrzeby by sięgnąć po kolejne części. Jeśli mam czytać kryminały, zostanę przy mojej ukochanej Sharon Bolton :3
Author
Mnie też się zdarza, że pałam dzikim zachwytem, jestem przekonana, że wszyscy widzą, że oto obcujemy z Dziełem, a potem się okazuje, że opinie innych są raczej… średnie ;). Ale to z książkami zdarza się dość rzadko, tutaj raczej w drugą stronę — wśród zachwytów siedzę i marudzę ;).
Och, "Pacific Rim"… Właściwie to najbardziej mnie zawiodło niewykorzystanie potencjału: postaci drugiego planu ledwo zarysowane, główny bohater jak dla mnie w ogóle nie charyzmatyczny, pamiętam, że kilka zbyt oczywistych rozwiązań fabularnych (takich w rodzaju "czekacie na to? proszę bardzo, macie") i to, że to była taka mocna inspiracja "Evangelionem", z którego nic tam nie zostało poza wielkie roboty — wielkie potwory (nie, żeby "Evangelion" był zawsze szalenie logiczny, ale mimo wszystko). Ale szczegółami nie będę sypać, bo musiałabym sobie powtórzyć cały film, bo to jednak jakiś czas temu było :). Pamiętam takie poczucie narastającego rozczarowania w czasie seansu i tego, że uznałam film — mimo "dziania się" — za nudny. I czytałam recenzje i opinie, i właściwie wszystko w moim odczuciu było odwrotnie.
W takim razie cieszę się, że możemy razem pomarudzić nad "Rzekami Londynu" 😉
Hm, to w sumie ciekawe. To znaczy mi się film podobał i pałałam do niego niegdyś silnym uczuciem, ale ta "pasja" zdążyła opaść i teraz, na chłodno, jestem w stanie rozumieć co masz na myśli. Film rzeczywiście pewne rzeczy jedynie zarysowuje, i jest dziełem z gatunku "dużo się dzieje, a jakby nie działo się nic". Interesujące jest dla mnie także to, że podobną krytykę zdarzyło mi się słyszeć pod adresem "Mad Max: Fury Road". Co z kolei dla mnie jest absolutnie niepojęte, bo ja wszystkie te rzeczy, które wielu moim znajomym się nie podobały (np. prosta jak drut, właściwie nieistniejąca, pretekstowa fabuła; pobieżnie zarysowane postaci; szczątkowe dialogi), uważam za największe zalety filmu – właśnie DLATEGO, że wykorzystując takie środki George Miller był w stanie nakręcić film, który od pierwszej do ostatniej minuty trzyma (mnie!) w napięciu, a jednocześnie ze względu na swoją prostotę i niedopowiedzenia, pozostawia ogromne pole do interpretacji i dopowiedzeń dla odbiorców.
/tl;dr – moja miłość do MM:FR jest wszechogarniająca :3
Nie wiem jak dla Ciebie, ale dla mnie, jako (powiedzmy) krytyka czy też recenzenta popkultury fascynuje to, jak dwie osoby mogą -te same elementy- dzieła uznawać za przekreślające jego jakość wady, albo niezaprzeczalne zalety 🙂
Author
(Jeszcze nie widziałam "Mad Max: Fury Road", wszystko przede mną :D!)
Dokładnie tak: bo ja się nawet jakoś umiem wczuć w sytuację tej drugiej strony, to znaczy kogoś, komu się podobało — nie podobało, odwrotnie do mnie, ale to nie oznacza, że do końca rozumiem, jaki proces tu zachodzi. I na jednym poziomie mam takie "no jasne", a na drugim (tym, gdzie już pojawia się fanowanie) "ale jak to, przecież to ewidentne!").
Och, w takim razie jestem BARDZO ciekawa Twojej opinii, bo IMHO "Pacific Rim" i MM:FR mają wiele wspólnych motywów. Mam o Mad Maksie ogromną (bardzo entuzjastyczno-analityczną) recenzję na blogu–to tak jakbyś po seansie chciała o filmie pogadać 😉 #bezwstydnareklama
O to to, właśnie. Pięknie to ujęłaś. Zwłaszcza z tym "masz rację"/"ejże, ejże, chwileczkę!" 😀
Author
Wiem :D. Ale przywędruję przeczytać i pogadać dopiero, jak zobaczę — a to może potrwać zgodnie z zasadą, którą się posługuję, czyli nadganianie nowości, kiedy już nie są nowościami i same przychodzą, bo ktoś kupił na DVD i bardzo chce pożyczyć, albo nawet tak bardzo nie chce, ale daje się uprosić ;). Chociaż oczywiście są wyjątki, czasami zdarza mi się być na bieżąco :).