Jak odczarować rzeczywistość albo o „Moc truchleje” J. Głowackiego

Od nowa porozłaziliśmy się męcząc 
po terenie w oczekiwaniu na nową epokę.
[cytuję z wydania Bellony i Volumenu 2009, s. 90] 

Wiecie co, planuję już od kilku dni, że napiszę Wam o tej książce, co to mnie doprowadziła do łez, ale jakoś tak… nie mam ochoty. Wiem, że jest coś przyjemnego w pisaniu o tego typu lekturach, ale jakoś tak im dłużej o tej książce myślę, tym bardziej moje uczucia spadają do poziomu obojętności. Ale napiszę jeszcze, napiszę, może w tygodniu. A dzisiaj zamiast tego się pozachwycam, bo zdarzyło mi się przeczytać książkę naprawdę bardzo dobrą.

Moje dotychczasowe doświadczenia z prozami Janusza Głowackiego są, hm, mikre. Właściwie oprócz fragmentu „Antygony w Nowym Jorku”, jaki czytałam w liceum oraz „Przyszłem”, przeczytanego z ciekawości po premierze filmu Wajdy o Lechu Wałęsie, nie czytałam nic. Nie dlatego, że nie podobało mi się to, co czytałam, ale jakoś tak brakowało mi impulsu, który sprawiłby, że sięgnęłabym po coś kolejnego. Do „Moc truchleje” zachęcił mnie mój Domownik, cytując pierwsze zdanie — i pomyślałam, że właściwie czemu nie. I dobrze zrobiłam.
Jeśli widzieliście Wajdowskiego „Człowieka z nadziei” albo czytaliście „Przyszłem”, to może kojarzycie postać stoczniowca, który donosi na kolegów i generalnie bliżej mu do klasycznego kolaboranta niż do bohatera. Ale kiedy inni, odkrywszy jego machlojki, idą go pobić, okazuje się, że mieszka w ruderze, nie ma czym jej ogrzać, w budzie żyje razem z dziećmi i starymi rodzicami i generalnie to, że poszedł na współpracę z władzami nie wynika z tego, że jest złym człowiekiem, ale z biedy i obiecanych dóbr. No to właśnie tego człowieka Głowacki czyni bohaterem „Moc truchleje”. Wiemy, że zasadniczo będzie o strajku 1980 roku, ale nie ma tak łatwo: właśnie przez to, że bohater musi do tego, żeby stać się bohaterem, dojrzeć.
Gdyby więc szukać dla niego jakichś podobnych tropów w literaturze, postawiłabym na „Jak obsługiwałem angielskiego króla” Hrabala (powieść wcześniejszą, z 1971 roku, ale nie sądzę, żeby Głowacki ją znał w 1980, chociaż kto wie) — tyle że Głowacki inaczej prowadzi swojego bohatera. Ufnala i Jana Dzięcię łączy co prawda pochodzenie, łączy też i pewna naiwność i nieumiejętność wyczucia „ducha dziejów”, ale tylko do pewnego momentu. Bo Głowacki okazuje się być ostatecznie dużo większym optymistą niż Hrabal: Ufnal, uwikłany w relację z władzami i służbami, w pewnym momencie otrzeźwieje, chociaż nadal będzie, no cóż, ufny — nie do końca rozumiejąc wszystko, co się wydarzyło, bo nie wszystko może mu się pomieścić w głowie (jak ja go rozumiem!). Dlatego tak dobra jest z „Moc truchleje” powieść-niepowieść o Sierpniu, bo jest bardzo nieheroiczna. Ufnal jako narrator nawet nie używa nazwisk, jest zupełnie nieoficjalny, kolegów, których zna, tytułuje z przezwisk — jest więc Słoniu czy Misiak — innych, z którymi czasem rozmawia, nazywa od jakiejś cechy charakterystycznej — mamy Okularnicę, Czarniawego, Chudziaskę — no i jest jeszcze ta garstka, z którą jest po imieniu — Jurek — i ci, którzy pojawiają się w stoczni, a on ich nie kojarzy, więc nazywa ich na modłę drugiej grupy: mamy Wąsatego, jest brodaty, są przygarbieni, chudzi, noszący okulary eksperci. Ufnal się nie do końca orientuje w tym, gdzie się znalazł: stąd opisuje to co widzi i to co czuje, zamiast tego, by brzmiało to „historycznie” i „poważnie”. Jedyną bodaj postacią wymienioną z imienia i nazwiska, jest Edward Gierek, bo nawet Ufnal wie przecież, kim Gierek jest.
Zresztą to, co mnie najbardziej uwiodło w „Moc truchleje”, to styl. Głowacki oddaje głos bohaterowi — stylizując całość na zapiski w pamiętniku robotniczym. Nie wiem, czy kojarzycie takie zjawisko, ale ja bardzo lubię czytać tego typu rzeczy: kiedyś ogłaszano konkursy na pamiętniki, czy to robotnicze, czy chłopskie, czy nauczycielskie, czy jeszcze jakieś inne, a najlepsze szły do druku; można znaleźć tego typu antologie, czasami też da się je poczytać w starych numerach czasopism. I „Moc truchleje” tak jest właśnie napisana: z tym bohaterem, które pisze, co widzi i tak, jak myśli, ale jednocześnie starając się jakoś tam wchodzić w ramy poprawnej polszczyzny, więc styl jest zbitką kolokwializmów i słów, jakie się bohaterowi wydadzą odpowiednie, plus oczywiście mieszanka partyjnej nowomowy, która rzeczywistości absolutnie nie opisuje, ale się pałęta z racji tego, że słychać ją wszędzie, gdzie zagłusza rzeczywistość. A przy tym jest to wszystko jakby trochę z pamiętników Paska, szalenie rytmiczne, doskonale napisane. Sami posłuchajcie fragmentu mowy Wysokiego Towarzysza (oczywiście te personalia są tajne, ale na zasadzie „wszyscy wiedzą”):

Nawiązując ogólnie do przyszłości ta komórka, w której aktualnie jesteście, jest stworzona jakby specjalnie dla waszego dobra, krótko mówiąc, podpadacie pod podwyższenie warunków, widzę was w bloku, dzieci widzę w szkole. A jeżeli w wieku przedszkolnym, widzę w przedszkolu, a żonę widzę w kuchni. Trudno, jeśli nie żyje, to w jakiej innej formie pomoc otrzymacie. Ale potem twarz mu się zrobiła pochmurna, oczy cisnęły błyskawice i zapytał, czy chciałbym sobie żyć bez wrogów?

[s. 11]

Jasne, taki styl mógłby nużyć, ale powieść jest króciutka, więc nawet się nie obejrzycie, jak się skończy. Nie uważam, żeby taki styl negatywnie wpływał na czytanie, czy je utrudniał, ale to już może zależeć od indywidualnych preferencji. Mnie uwiódł.
Zastrzeżenia mam natomiast do samego wydania, opartego na oryginale z 1980 roku. Jest w nim masa literówek, a posłowie zamiast opowiedzieć coś o samej książce (w końcu ciekawie by było się dowiedzieć, która postać jest którą, bo nie wszystkich odszyfrowałam) opowiada o samym Głowackim. I to niewiele więcej niż można znaleźć za pomocą dwóch kliknięć w internecie. Zawsze się wtedy zastanawiam, po co takie posłowie, nie lepiej już dać po prostu notę o autorze? A nie wątpię przecież, że są jacyś literaturoznawcy od literatury okołosolidarnościowej, którzy by coś ciekawego o samej książce mogli napisać.
No właśnie, bo to jest cudny, tragikomiczny, niekiedy farsowy, a niekiedy — mimo stylu — szalenie poważny zapis pewnego zjawiska. A że wokół niego narosła fala mitów, legend, uprzedzeń, hagiografii, złości i radości, wszystkiego po trochu — to ten styl i ten bohater, które wybrał Głowacki, jeszcze lepiej się chyba dzisiaj czytają niż wtedy. Ale może się mylę. Nie wiem. Dla mnie „Moc truchleje” jest książką świetną — i z czystym sumieniem wszystkim ją polecam.
(A na mojej liście będzie to „książka zakazana”, oczywiście — to nowe wydanie wyszło w serii „Kanon literatury podziemnej”, tak a propos). 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.