Nie mam pojęcia, czy to był kiedyś u nas
bestseller ani czy była to książka w Polsce popularna. Wydaje mi się, że
na fali klimatów okołopotteriańskich powinna, ale sama nigdy o
niej nie słyszałam, póki nie odkryłam jej kiedyś przypadkiem w
internecie – nie pamiętam już, gdzie ani kto pisał o niej bardzo
optymistycznie (ale była to chyba jakaś lista czegoś, znając
mnie), ale zanotowałam sobie, że może by tak kiedyś przeczytać.
I znalazłam ostatnio w bibliotece, to przyniosłam. Przeczytałam
szybko, bo wydanie ma dość duże litery, więc mimo objętości
lektura poszła sprawnie. Tylko że uczucia mam mieszane i powiem
Wam: nie wiem, co sądzić.
bestseller ani czy była to książka w Polsce popularna. Wydaje mi się, że
na fali klimatów okołopotteriańskich powinna, ale sama nigdy o
niej nie słyszałam, póki nie odkryłam jej kiedyś przypadkiem w
internecie – nie pamiętam już, gdzie ani kto pisał o niej bardzo
optymistycznie (ale była to chyba jakaś lista czegoś, znając
mnie), ale zanotowałam sobie, że może by tak kiedyś przeczytać.
I znalazłam ostatnio w bibliotece, to przyniosłam. Przeczytałam
szybko, bo wydanie ma dość duże litery, więc mimo objętości
lektura poszła sprawnie. Tylko że uczucia mam mieszane i powiem
Wam: nie wiem, co sądzić.
Pamiętacie może taki wpis o książkach i pisarzach, o których nie wiem, czy były dobre?
Mogłabym tam teraz dopisać
„Czarodziejów”. Może na początek, o co w ogóle
chodzi. Brooklyński nastolatek
Quentin Coldwater w tajemniczych okolicznościach znajduje się nagle
w Brakebills, dziwnej magicznej szkole na północy stanu Nowy Jork i
przystępuje do egzaminów wstępnych. Dostaje się, ale nie wie, czy
to dobrze, czy źle. Marzył o tym, żeby okazało się, że jest
stworzony do rzeczy wielkich, żeby znaleźć magiczną krainę w
rodzaju Fillory z fantastycznej powieści dziecięcej, ale kiedy już
ją znalazł, nadal nie jest zadowolony.
Mogłabym tam teraz dopisać
„Czarodziejów”. Może na początek, o co w ogóle
chodzi. Brooklyński nastolatek
Quentin Coldwater w tajemniczych okolicznościach znajduje się nagle
w Brakebills, dziwnej magicznej szkole na północy stanu Nowy Jork i
przystępuje do egzaminów wstępnych. Dostaje się, ale nie wie, czy
to dobrze, czy źle. Marzył o tym, żeby okazało się, że jest
stworzony do rzeczy wielkich, żeby znaleźć magiczną krainę w
rodzaju Fillory z fantastycznej powieści dziecięcej, ale kiedy już
ją znalazł, nadal nie jest zadowolony.
Wiem,
że to streszczenie brzmi dość dziwacznie, ale zdałam sobie
sprawę, że trudno z tej książki wyciągnąć takie streszczenie,
co wynika trochę z przyjętej narracji, a trochę z tego, co się w
książce dzieje.
że to streszczenie brzmi dość dziwacznie, ale zdałam sobie
sprawę, że trudno z tej książki wyciągnąć takie streszczenie,
co wynika trochę z przyjętej narracji, a trochę z tego, co się w
książce dzieje.
Zdecydowanie jeśli
ktoś szuka w niej klimatów potteriańskich, to się rozczaruje –
i jak przejrzałam, jakie książka ma oceny w różnych serwisach,
to zawód na tym tle dominował. Bo widzicie, punkt wyjścia jest
podobny: nastolatek zagubiony w życiu trafia do magicznej szkoły.
Ale Grossman zadaje sobie zupełnie inne pytanie – co by było,
gdyby to był college? Co magia, poczucie, że można tak wiele, robi
z człowiekiem? Jak funkcjonują dyplomowani czarodzieje? A co, gdyby
dać bohaterom życie seksualne, pozwolić im pić alkohol i zażywać
używki? A gdyby ci, którzy nie dostali zaproszenia, jednak byli na tyle uparci, żeby sami znaleźć magiczną szkołę? A gdyby magia była bardziej jak matematyka i językoznawstwo w dziwnym combo? To wszystko jest szalenie interesujące, choć miejscami,
szczerze przyznam, odpowiedzi jakie daje autor zawodzą. Sam główny
bohater, Quentin, jest typkiem potwornie antypatycznym, chociaż
wcale taki być nie musiał – Grossman bowiem, opisując szkołę
czarodziejów, stawia przed bohaterami warunek: to są zwykle
najmądrzejsze dzieci w szkole, mają najlepsze oceny i tak dalej.
Przybywają do Brakebills i okazuje się, że teraz nie będzie im
łatwo błyszczeć, bo wszyscy są superzdolni. Tyle że Quentin to
nie tylko bardzo zdolny nastolatek, ale okropny egoista, a wraz z
upływem czasu wcale nie dorasta: kuriozalna scena zdrady i
późniejszego oczekiwania na to, aż zdradzona dziewczyna go
przeprosi, ponieważ po zdradzie z jego strony sama przespała się z
kolegą, to tylko jeden z wątków, które stawiają zachowanie
bohatera pod znakiem zapytania.
ktoś szuka w niej klimatów potteriańskich, to się rozczaruje –
i jak przejrzałam, jakie książka ma oceny w różnych serwisach,
to zawód na tym tle dominował. Bo widzicie, punkt wyjścia jest
podobny: nastolatek zagubiony w życiu trafia do magicznej szkoły.
Ale Grossman zadaje sobie zupełnie inne pytanie – co by było,
gdyby to był college? Co magia, poczucie, że można tak wiele, robi
z człowiekiem? Jak funkcjonują dyplomowani czarodzieje? A co, gdyby
dać bohaterom życie seksualne, pozwolić im pić alkohol i zażywać
używki? A gdyby ci, którzy nie dostali zaproszenia, jednak byli na tyle uparci, żeby sami znaleźć magiczną szkołę? A gdyby magia była bardziej jak matematyka i językoznawstwo w dziwnym combo? To wszystko jest szalenie interesujące, choć miejscami,
szczerze przyznam, odpowiedzi jakie daje autor zawodzą. Sam główny
bohater, Quentin, jest typkiem potwornie antypatycznym, chociaż
wcale taki być nie musiał – Grossman bowiem, opisując szkołę
czarodziejów, stawia przed bohaterami warunek: to są zwykle
najmądrzejsze dzieci w szkole, mają najlepsze oceny i tak dalej.
Przybywają do Brakebills i okazuje się, że teraz nie będzie im
łatwo błyszczeć, bo wszyscy są superzdolni. Tyle że Quentin to
nie tylko bardzo zdolny nastolatek, ale okropny egoista, a wraz z
upływem czasu wcale nie dorasta: kuriozalna scena zdrady i
późniejszego oczekiwania na to, aż zdradzona dziewczyna go
przeprosi, ponieważ po zdradzie z jego strony sama przespała się z
kolegą, to tylko jeden z wątków, które stawiają zachowanie
bohatera pod znakiem zapytania.
Poza tym od połowy
w książce zaczynają pojawiać się nieścisłości albo fakty
nabierają nieoczekiwanie (chyba także dla autora) innych znaczeń.
Przez pierwszą połowę książki zachodziłam w głowę, czemu
Quentin tak pogardliwie traktuje rodziców, po czym dostałam
informację, że to dlatego, że nie zwracali na niego uwagi – nie
jest to ani osadzone w fabule, ani tego nie widzimy, ani o tym
wcześniej nie wspomina. Nagle pojawia się ni stąd, ni zowąd
wspomnienie o tym, że do Brakebills uczęszczają głównie dzieci z
rodzin czarodziejów. Część wątków jest poprowadzona naprawdę
mocno schematycznie – nie chodzi mi o to, że jakoś odwołuje się
tu autor do tego, co znamy z innych książek o czarodziejach, ale do
schematów wyższego rzędu. Widać to najbardziej tam, gdzie dotyka
to bohaterów pierwszego planu: cały wątek Alice poprowadzony jest
w bardzo przewidywalny sposób; szczerze mówiąc nie sądziłam, że
wszystko zakończy się naprawdę w taki sposób, bo to trochę tak,
jakby Jaś i Małgosia nie rzucali okruszków, żeby oznaczyć drogę,
ale jakby ustawili jeden menhir na jej początku i drugi na końcu.
Podobnie ma się rzecz z Eliotem – postacią, która na początku
była tajemniczo intrygująca, a w ostatecznym rozrachunku została
mocno zaniedbana gdzieś tak od połowy książki – i z Julią,
która właściwie ma zaciekawić czytelnika, żeby sięgnął po
następny tom („Czarodzieje” to tom pierwszy trylogii).
w książce zaczynają pojawiać się nieścisłości albo fakty
nabierają nieoczekiwanie (chyba także dla autora) innych znaczeń.
Przez pierwszą połowę książki zachodziłam w głowę, czemu
Quentin tak pogardliwie traktuje rodziców, po czym dostałam
informację, że to dlatego, że nie zwracali na niego uwagi – nie
jest to ani osadzone w fabule, ani tego nie widzimy, ani o tym
wcześniej nie wspomina. Nagle pojawia się ni stąd, ni zowąd
wspomnienie o tym, że do Brakebills uczęszczają głównie dzieci z
rodzin czarodziejów. Część wątków jest poprowadzona naprawdę
mocno schematycznie – nie chodzi mi o to, że jakoś odwołuje się
tu autor do tego, co znamy z innych książek o czarodziejach, ale do
schematów wyższego rzędu. Widać to najbardziej tam, gdzie dotyka
to bohaterów pierwszego planu: cały wątek Alice poprowadzony jest
w bardzo przewidywalny sposób; szczerze mówiąc nie sądziłam, że
wszystko zakończy się naprawdę w taki sposób, bo to trochę tak,
jakby Jaś i Małgosia nie rzucali okruszków, żeby oznaczyć drogę,
ale jakby ustawili jeden menhir na jej początku i drugi na końcu.
Podobnie ma się rzecz z Eliotem – postacią, która na początku
była tajemniczo intrygująca, a w ostatecznym rozrachunku została
mocno zaniedbana gdzieś tak od połowy książki – i z Julią,
która właściwie ma zaciekawić czytelnika, żeby sięgnął po
następny tom („Czarodzieje” to tom pierwszy trylogii).
Herb Brakebills. Źródło.
Grossman czasami
umie świetnie zbudować nastrój, zwłaszcza takiej melancholii, w
jakiej głównie poruszają się nasi nieszczęśliwi i wiecznie
niespełnieni adepci magii, ale od czasu do czasu pisze coś, co na
prywatny użytek nazwałam „sceną WTF”. Mam wrażenie, że
częściowo wynika to z tego, że chce nadbudować na tej melancholii
większy dramat, pokazać jeszcze bardziej, że magia jest
niezbadana, niebezpieczna i bywa psychotyczna tak samo jak jej
użytkownicy (sceny między studentami podczas szkolenia na
Antarktydzie) albo po to, żeby przerwać napięcie żarcikiem
(serio, to nie jest zły pomysł – ale tutaj zdecydowanie zamiast
wybuchu śmiechu miałam minę w rodzaju „ale że co?”,
zwłaszcza w scenie bitwy).
umie świetnie zbudować nastrój, zwłaszcza takiej melancholii, w
jakiej głównie poruszają się nasi nieszczęśliwi i wiecznie
niespełnieni adepci magii, ale od czasu do czasu pisze coś, co na
prywatny użytek nazwałam „sceną WTF”. Mam wrażenie, że
częściowo wynika to z tego, że chce nadbudować na tej melancholii
większy dramat, pokazać jeszcze bardziej, że magia jest
niezbadana, niebezpieczna i bywa psychotyczna tak samo jak jej
użytkownicy (sceny między studentami podczas szkolenia na
Antarktydzie) albo po to, żeby przerwać napięcie żarcikiem
(serio, to nie jest zły pomysł – ale tutaj zdecydowanie zamiast
wybuchu śmiechu miałam minę w rodzaju „ale że co?”,
zwłaszcza w scenie bitwy).
No
dobrze, na razie narzekam, ale jednak powiedziałam, że nie mam
przekonania, żeby to była zła książka. Co w niej mnie zatem
urzekło? Zdecydowanie creepy
klimat.
Wspominałam, że ta magia u Grossmana to jest magia paskudna, sami
jej użytkownicy nie wiedzą, skąd się wzięła. Nauczono się nią
władać, ale nadal pozostaje pytanie, czym właściwie jest i jak
może wpłynąć na człowieka. Sceny z potworem (który wygląda jak z obrazu Magritte’a, zresztą ładnie nawiązując też do narnijskiej nomenklatury) są naprawdę creepy
i
to jest to dobre słowo, żeby określić całą akcję. Z drugiej
strony autor robi co może, żeby faktycznie Brakebills było
równocześnie collegem, a nie szkołą średnią: przy czym
bohaterowie jednak nie zawsze dorastają do tego, bo Grossman wyrywa
ich dość wcześnie ze „zwykłego” życia i rzuca w świat
magii, gdzie okazuje się, że mogą niemal wszystko (problem pojawia
się wtedy, kiedy Grossman po połowie książki informuje nas, że
to w większości dzieci czarodziejów, co taką strategię pisania
stawia pod znakiem zapytania). Poza tym mamy w „Czarodziejach”
retelling „Kronik Narnii”. Fillory, jak nazywa się
tutejsza Narnia, to Narnia mroczniejsza, w punkcie wyjścia nie
mająca zbyt wielu konotacji chrześcijańskich (choć religijne a i
owszem), Narnia, w której nie można zamieszkać na stałe, bo do
niczego dobrego to nie doprowadzi. Grossman z jednej strony testuje
tu możliwość „co by było, gdybyś naprawdę mógł przenieść
się do ukochanej krainy z dzieciństwa?”, z drugiej podąża
ścieżką przetartą już przez autorów mrocznych retellingów
baśni. Mimo to – sceny z Fillory są moim zdaniem jednymi z
lepszych w całej książce.
dobrze, na razie narzekam, ale jednak powiedziałam, że nie mam
przekonania, żeby to była zła książka. Co w niej mnie zatem
urzekło? Zdecydowanie creepy
klimat.
Wspominałam, że ta magia u Grossmana to jest magia paskudna, sami
jej użytkownicy nie wiedzą, skąd się wzięła. Nauczono się nią
władać, ale nadal pozostaje pytanie, czym właściwie jest i jak
może wpłynąć na człowieka. Sceny z potworem (który wygląda jak z obrazu Magritte’a, zresztą ładnie nawiązując też do narnijskiej nomenklatury) są naprawdę creepy
i
to jest to dobre słowo, żeby określić całą akcję. Z drugiej
strony autor robi co może, żeby faktycznie Brakebills było
równocześnie collegem, a nie szkołą średnią: przy czym
bohaterowie jednak nie zawsze dorastają do tego, bo Grossman wyrywa
ich dość wcześnie ze „zwykłego” życia i rzuca w świat
magii, gdzie okazuje się, że mogą niemal wszystko (problem pojawia
się wtedy, kiedy Grossman po połowie książki informuje nas, że
to w większości dzieci czarodziejów, co taką strategię pisania
stawia pod znakiem zapytania). Poza tym mamy w „Czarodziejach”
retelling „Kronik Narnii”. Fillory, jak nazywa się
tutejsza Narnia, to Narnia mroczniejsza, w punkcie wyjścia nie
mająca zbyt wielu konotacji chrześcijańskich (choć religijne a i
owszem), Narnia, w której nie można zamieszkać na stałe, bo do
niczego dobrego to nie doprowadzi. Grossman z jednej strony testuje
tu możliwość „co by było, gdybyś naprawdę mógł przenieść
się do ukochanej krainy z dzieciństwa?”, z drugiej podąża
ścieżką przetartą już przez autorów mrocznych retellingów
baśni. Mimo to – sceny z Fillory są moim zdaniem jednymi z
lepszych w całej książce.
Czy
zatem polecam „Czarodziejów”? Może inaczej: nie uważam,
żeby tak książka zasługiwała na tak srogie oceny, jakim została
poddana, przynajmniej u nas (bo jednak skoro ma fandom, to musiała się komuś w Stanach spodobać). Nie jest wybitna i przydałby się dobry redaktor, który
zwróciłby autorowi uwagę na niekonsekwencje wynikające z
dopisywania w pewnym momencie kolejnych znaczeń, które mogą
zachwiać podstawami świata przedstawionego. Ale z chęcią sięgnę
po tom drugi za czas jakiś. Tom trzeci jeszcze po polsku nie
wyszedł, ale myślę, że wydawnictwo (Sonia Draga) zdecyduje się
jednak zakończyć serię (albo znajdę go po angielsku). Przy okazji
odkryłam, że w styczniu na SyFy ma zadebiutować serial nakręcony
w oparciu o książki Grossmana (trailer zdradza, że co nieco
zmieniono). A Wy mieliście może okazję czytać „Czarodziejów”?
zatem polecam „Czarodziejów”? Może inaczej: nie uważam,
żeby tak książka zasługiwała na tak srogie oceny, jakim została
poddana, przynajmniej u nas (bo jednak skoro ma fandom, to musiała się komuś w Stanach spodobać). Nie jest wybitna i przydałby się dobry redaktor, który
zwróciłby autorowi uwagę na niekonsekwencje wynikające z
dopisywania w pewnym momencie kolejnych znaczeń, które mogą
zachwiać podstawami świata przedstawionego. Ale z chęcią sięgnę
po tom drugi za czas jakiś. Tom trzeci jeszcze po polsku nie
wyszedł, ale myślę, że wydawnictwo (Sonia Draga) zdecyduje się
jednak zakończyć serię (albo znajdę go po angielsku). Przy okazji
odkryłam, że w styczniu na SyFy ma zadebiutować serial nakręcony
w oparciu o książki Grossmana (trailer zdradza, że co nieco
zmieniono). A Wy mieliście może okazję czytać „Czarodziejów”?
A
książka ląduje w kategorii, no cóż, „książki o magii”.
książka ląduje w kategorii, no cóż, „książki o magii”.
Comments
Jeszcze nie, bo chodzę wokół tej książki jak koło jeża. Tematyka mnie ciekawi, ale recenzje zniechęcaly. No i jestem czytelnikiem "probohaterskim" więc antypatyczny protagonista to dla mnie trudny orzech do zgryzienia.
Author
Bardzo bym była ciekawa Twojej opinii. To prawda, że recenzje są raczej zniechęcające (sama odkryłam je już post factum, i dobrze, bo też bym pewnie machnęła na książkę ręką, a nie do końca słusznie). Przy czym niestety takiego bohatera-bohatera to właściwie w "Czarodziejach" nie ma. Chociaż jest całkiem zacna bohaterka, trzeba tylko przeboleć obecność Quentina ;).
"Zdecydowanie jeśli ktoś szuka w niej klimatów potteriańskich, to się rozczaruje – i jak przejrzałam, jakie książka ma oceny w różnych serwisach, to zawód na tym tle dominował."
Bo zasadniczo jest tak, że lubimy te melodie, które już znamy.
Inżynier Mamoń drzemie w każdym z nas. Kwestia tylko uświadomienia sobie i okiełznania tego wewnętrznego Maklakiewicza 😉
Author
Jasne, myślę, że przysłużyła się też temu reklama (ach, blurby! ;)), czyli pisanie o "Czarodziejach" jako o takim "Harrym Potterze dla dorosłych". W gruncie rzeczy Grossman w ogóle sięga do różnych książek tego typu, coś wybiera, coś parodiuje, coś stara się przepowiedzieć (zretellingować?), nie zawsze mu to wychodzi, a czasami — no właśnie — staje w poprzek oczekiwaniom czytelników ;). I chyba stąd też tak oberwał.
To pa.
Ten troll to musi być jakiś krewny Pawła Kamińskiego. TEGO Pawła Kamińskiego 😉
Author
Słuchajcie, skasuję tę dyskusję, bo wydaje mi się, że nie ma sensu jej zostawiać: lubię to, że w komentarzach jest miejsce do dyskusji, ale chyba tu akurat nie bardzo jest o czym rozmawiać. Komentujący sam usunął swój komentarz, więc tym bardziej.
Dotarłam do "Czarodziejów" właśnie od zwiastunu, choć nie przeczytałam po odkryciu. Słyszałam od znajomego, że sam koncept antypatycznych i realistycznych nastolarków jako czarodziejów jest spoko, ale książka raczej przeciętna. Może choć na jeden odcinek serialu się skuszę, jak będzie;)
Author
Nie jest to arcydzieło, ale też muszę powiedzieć, że zupełnie źle się nie czyta. Problemem dla mnie — zdecydowanie największym — był główny bohater, co więcej końcówka wskazuje na to, że w dwóch kolejnych tomach raczej nie przejdzie zdecydowanej przemiany, a tylko bardziej się, hm, "wyskilluje". Natomiast zwiastun zrobił na mnie wrażenie dość specyficznego — sporo rzeczy tam, jak widzę już, poprzestawiano, z chęcią zobaczę efekt :).