stworzony jest raczej do
spożywania lodów niż do odszukiwania
starych tekstów.
z wydania Książki i Wiedzy z 1982 roku, s. 45]
szukacie u France’a mrocznego kryminału z lat 60. XIX wieku, to się
rozczarujecie (a mówi Wam to osoba, która nie miała pojęcia, o czym „Zbrodnia Sylwestra Bonnard” jest przed przeczytaniem). Nie jest specjalnie mrocznie, chociaż są lata 60., a
nawet 70. i 80. XIX wieku, są francuscy akademicy, młode panienki,
podróż na Sycylię, rosyjska hrabina i niemal Dickensowski spisek w
celu usidlenia kawalera. A do tego jest i refleksyjnie, i dowcipnie.
A te dwie rzeczy naraz wcale nie tak łatwo osiągnąć.
Muszę
powiedzieć, że początki moje ze „Zbrodnią…” wcale nie były
za dobre. „Co za bufon” – myślałam sobie o Bogu ducha winnym
panu Sylwestrze Bonnard, członku Akademii Francuskiej, paleografie
badającym opactwa benedyktyńskie z XVII wieku. Pan Bonnard żyje
sobie razem z gosposią Teresą, od ukończenia lat pięćdziesięciu
głównie narzekając na to, że jest już stary, sarkając na
gosposię, że za wolno wszystko robi i szykując sporą pracę o
świętych opactwa Saint-Germain. France podaje nam staruszka (no,
staruszka w jego własnym uznaniu) na tacy: narracja jest prowadzona
w pierwszej osobie i kwieciste, pełne odniesień do klasyków
zdania, jakimi się nam pan Bonnard nieumyślnie (zamiaruje bowiem
dziennik spalić) przedstawia są na początku zupełnie nieznośne.
jeśli rzucicie tę powieść
przed stroną pięćdziesiątą, to możecie nie zauważyć, że to,
co robi France, to zabieg bardzo precyzyjny i celowy. Dostajemy
bowiem staruszka miłego, ale nie przesłodzonego. Więcej
nawet: postać, która choć narzeka na starość, to się rozwija i
ewoluuje od kogoś, kto radzi nieznajomej, żeby miała dziecko, to
będzie miała się czym zająć po kogoś, kto jest gotów się
dopuścić tytułowej „zbrodni”, bo ma dość ludzkiej podłości, której nie umie pojąć i przejrzeć.
Zresztą w tym niezrozumieniu niecnych celów, jakie przyświecają
niektórym bohaterom „Zbrodni…” jest mi główny bohater bardzo
bliski – cudownie zresztą to France opisuje i choć tu i ówdzie w
rozwiązaniach fabularnych sięga po rozwiązanie prostsze (każąc
na przykład bohaterowi zapaść w chorobę, by minął czas i
dokonały się pewne procesy), to generalnie trzyma całość na bardzo
wysokim poziomie.
Dodatkowymi
smaczkami w „Zbrodni…” są: wgląd w przemiany historyczne
francuskiego społeczeństwa i opisy świata nauki. Zacznijmy od tego
społeczeństwa. Bo kusi nas zwykle, żeby widzieć historię jako
jaki-taki monolit z wyrwami w postaci przewrotów zbrojnych. Albo na
znanej i lubianej zasadzie „kiedyś było lepiej”. To znaczy,
innymi słowy, mamy taką pewną właściwość, żeby nie widzieć
dłuższych perspektyw tudzież nie dostrzegać podobnych zjawisk w
przeszłości (albo dostrzegać je wybiórczo). Popatrzcie sami, jak bohater France’a kwituje
narzekanie, że teraz to jest okropnie, a kiedyś było wspaniale:
– […]
Wszystko bardzo zmieniło się obecnie i dzisiejsza epoka niewarta
poprzednich.– Dowodem moje
schody, mój panie […]. Przed dwudziestu pięciu laty najłatwiej w
świecie było po nich wchodzić, a teraz już przy pierwszych
stopniach zawsze się zadyszę i kolana mam jak podcięte. Popsuły
się schody. Albo gazety i książki, które niegdyś bez trudu
pochłaniałem przy świetle księżyca, dziś przy najpiękniejszym
słońcu szydzą z mej ciekawości i jeśli nie mam okularów,
ukazują mi tylko coś białego z czarnym. Podagra nurtuje moje
członki. I to także jest jedna ze złośliwości dzisiejszych
czasów.[s. 175]
wszystko. France raz, że zajmuje się tym, co się działo z fracuskimi żołnierzami Napoleona po upadku cesarza (a to w sumie dla mnie pewne nowe
spojrzenie, bo przecież ci ludzie musieli się odnaleźć w nowym społeczeństwie, ba, w społeczeństwie, które było antytezą takiego, o jakie długo walczyli — i byli to ludzie często mocno wojną uszkodzeni, także psychicznie, nie zawsze w jasny sposób, ale postać wuja Wiktora dobrze to obrazuje: niby stary wiarus, ale czemu zachowywał się tak, a nie inaczej?), a dwa, że pokazuje, że nie znikło tak od razu to, co
wypracowały długie przecież lata rewolucji i cesarstwa. Ot,
chociażby kwestia przyzwyczajeń społecznych: cudowna jest scena, w
której okazuje się, że całowanie w rękę to coś, do czego
dziewczęta wyrosłe w czasach po rewolucji nie były przyzwyczajone,
kiedy nastała restauracja i wszyscy znowu chcieli się po tych
rękach całować.
Druga sprawa to
ironiczne spojrzenie na społeczność naukową. Bonnard czuje się
urażony, kiedy młody student – nie wiedząc, że bohater to
słyszy – nazywa go głupcem i nie ceni jego dzieł. Jeszcze chwilę
wcześniej Bonnard zachwycał się jego nowoczesnym podejściem do
rzeczy – teraz cieszy się, że student może trafić na egzaminach
na kogoś, kto utrze mu nosa. Bonnard ewoluuje zresztą od człowieka
zakopanego w swojej pracy i stereotypu
badacza-marzyciela-nie-wiem-co-się-wokół-mnie-dzieje (włącznie z
tym, że nazywa swój gabinet dość pretensjonalnie „grodem
książek”) po kogoś, kto jest w stanie skonstatować, że jego
koledzy dużo wprawdzie nadal piszą, ale już nie czytają.
zatem najpierw opowieść zupełnie jak z Dickensa (w części
pierwszej, „Polano”), a potem zabiera w dość szaloną podróż
po moralności pana Bonnard – i to czyta się trochę jak powieść dla
młodzieży, a trochę jakby się oglądało taką szaloną komedię
z elementami slapsticku. To przejście pozwala pokazać, że bohater
się zmienia – i to mi się w „Zbrodni…” bardzo podobało. No i właśnie ta cięta ironia, jaka pączkuje w zapiskach
bohatera. I chociaż pan Bonnard bywa pompatyczny, to wynagradza to
czytelnikowi tym, co się z nim dzieje później.
szansę na spotkanie z prozą France’a? Koniecznie przeczytajcie, co ma do powiedzenia na temat „Zbrodni…” Tarnina i chodźcie,
włączcie się do naszego wrześniowego piknikowania! Dyskusja tym
razem tutaj, na Pierogach.
Comments
Author
Pozwolę sobie zacząć :). Bo zauważyłam bardzo ciekawą rzecz, której nie wyłapałam, a o której, @Tarnino, piszesz. Ten cytat: "Przepędziłem zimę przykładnie jak mędrzec […] i oto jaskółki […] po powrocie zastają mnie takim mniej więcej, jakim mniej opuściły. Kto mało żyje, mało się zmienia, a prawie nie jest życiem trawienie dni nad starymi tekstami" bardzo ładnie pokazuje, że Bonnard trochę chce być mizantropem, bo to mu bardziej zdaje się licuje z byciem paleografem, a okazuje się, że żadne tam "takim jakim mnie opuściły", ale ze zmianami, zachodzącymi powolnie, ale za to z jakim skutkiem!
Pyzo, przyznaję, że Twój świetny analityczny wpis nieco mnie zawstydził, bo ja w porównaniu z nim zamieściłam zaledwie ogólnikowa wzmiankę. Ale – tu pewna nowość w naszych dyskusjach – nie do końca się z Tobą zgadzam, w każdym razie jeśli chodzi o ocenę tytułowego bohatera. Sylwester Bonnard nie jest ani bufonem, ani mizantropem. Ja polubiłam go od pierwszych zdań jego dziennika – a już na pewno od wzmianki o Hamilkarze. Kwiecisty styl tegoż dziennika jest po prostu jednym z elementów uroku osobistego starszego pana. Nie dochodziłam jak na razie dokładnie jego wieku, no ale nawet pięćdziesiątka w połowie ubiegłego wieku znaczyła więcej niż dzisiaj. (Za chwilę będę kontynuować, ale teraz mój pies domaga się spaceru ;))
Author
(To tak wskoczę teraz odpowiedzieć, korzystając, że pies Cię wyciągnął na spacer ;)).
Ojej, cieszę się, że Ci się podoba :). Mnie najbardziej właśnie w "Zbrodni…" przyciągnęła bardzo nowoczesna przecież wizja historii (France zjada Haydena White'a na śniadanie ;)) — za to po przeczytaniu Twojego wpisu doszłam do wniosku, że za mało napisałam o samej fabule ;).
Super, wreszcie mamy rozbieżne opinie :D! Muszę powiedzieć, że mnie naprawdę Bonnard denerwował tą pozą "jestem staruszkiem zakopanym w książkach, Tereso, ruszże się wreszcie". Dopiero potem dotarło do mnie, że to jest poza, za którą skrywa się naprawdę porządny facet. Trochę za bardzo ukrywający się za konwenansami (na początku), ale przecież porządny: i to narzekanie na Teresę było chyba raczej takim przekomarzaniem się (zapewne Teresa nie pozostawała dłużna ;)). I pięknie się to zresztą rozwinęło do momentu, w którym Bonnard zdaje sobie sprawę z tego, jak żył, co go otacza — i że znaczenie tego wszystkiego się u niego zmieniło.
France fajnie to rozbija: w scenie, w której bohater prawi ogólnikowe mądrości, które okazują się bzdurą (to, co mówi Joasi w zakładzie pani Prefere) albo ta mądrość o dziecku do hrabiny Trepow, którą też trafia jak kulą w płot ;).
Wróciłam. Sylwester Bonnard jest osoba pełną dobroci i współczucia. Owszem, daje się zauważyć, że czasem lubi sobie ponarzekać i pozrzędzić, (któż z nas nie lubi?) ale nie czyni go to wcale starym zrzędą. Nawet jeśli zdarza mu się w pierwszym odruchu źle o kimś pomyśleć (jak w Neapolu o nieznajomej, która uraziła go uwagą o przygarbionych plecach), to zaraz gotów jest się przyznać do błędu, bo w gruncie rzeczy woli o ludziach myśleć dobrze (niestety nie zawsze jest to możliwe). Tam, gdzie jego sąsiedzi widzą kobietę lekkich obyczajów, on widzi kochającą i troskliwą matkę. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego wyrzucasz mu tę uwagę o dziecku zaadresowaną do księżnej. Była po prostu wyrazem jego troski i zawierała bardzo życiową prawdę. (Swoją drogą, ten motyw znudzonych arystokratów jeżdżących po świecie w poszukiwaniu pudełek od zapałek do kolekcji jest świetny, jak zresztą te inne "smaczki", które przytaczasz w swoim wpisie). Jeśli Sylwester Bonnard ma pewne słabostki czy wady (a ma oczywiście), to czynią go one tylko bardziej ludzkim, ale nie mniej sympatycznym. Choć zgadzam się, że nie jest takim całkiem słodkim staruszkiem, ale to tym lepiej.
Tak, masz rację, że jest to bohater, który się zmienia, ale moim zdaniem ta zmiana dotyczy głównie powrotu z dobrowolnego wygnania w świat starych książek i dokumentów do prawdziwego życia. A zdanie, które przytoczyłam w swoim wpisie pokazuje przede wszystkim to, że bohater, pomimo przyjmowanej pozy uczonego obojętnego na błahe sprawy tego świata, odczuwa jednak tęsknotę za życiem. Plus świetnie brzmi, jak najbardziej zasługując na zapisanie w kajeciku złotych myśli 😉
Author
Jasne, jest, ale to jest mam wrażenie trochę zrobione tak, że w miarę czytania dopiero się w tym orientujemy — jak z ludźmi, których spotykamy, nie zawsze da się po pierwszym wrażeniu kogoś ocenić. Mnie w każdym razie się pana Bonnarda ocenić nie udało i dobrze, bo lubię, jak pisarz tak sobie ze mną pogrywa ;).
Z tą sugestią Bonnarda do księżnej to w pierwszej chwili byłam dość zaskoczona, bo spotyka kobietę, rozmawia z nią piętnaście minut i nagle ni w pięć, ni w dziewięć sugeruje, że powinna mieć dziecko, to miałaby dopiero cel w życiu — a wiemy, że na tym etapie sam nie myśli o sobie jako o żyjącym bez celu, France chyba specjalnie tę scenę pisze, żebyśmy o niej sobie przypomnieli w trakcie drugiej części (poza tym jakoś tak nie wiem, zobacz, że księciu — on w końcu zbiera te pudełka, to jest świetny motyw, zgadzam się — nic podobnego nie zasugerował, a przecież mógł). I właśnie dlatego go przywołałam: że okazuje się u France'a, że te mądrości pana Bonnarda bywają frazesami i musi się z nich jakoś ratować — czy w scenie z Joasią, czy właśnie z księżną, która pokazuje mu, że a jakże, ma syna, ale to niewiele zmienia w jej sytuacji, bo nadal się nudzi ;).
Może, tak mnie teraz naszła refleksja, pan Bonnard tak się zakopał w tych książkach przez tę nieszczęśliwą miłość — i z nich się wydobył ku innemu rodzajowi miłości? Bo do tej pory wydawało mi się, że się zakopał, bo po prostu lubił. Ale może nie tylko, jak sądzisz?
Ależ tak, zdecydowanie, zakopanie Bonnarda w książkach było ucieczką przed życiem, niosącym rozczarowanie i cierpienie. Potem on przyjmuje taką pozę ukontentowanego uczonego, ale od czasu do czasu sobie westchnie za tymi niezabudkowymi oczami. Uczucie, już innego rodzaju, wobec Joasi, pozwoliło mu wrócić do prawdziwego życia.
Ale zauważ, że wszystko co czytamy, jest relacją z pierwszej ręki Bonnarda o sobie samym. Dla mnie takim najwyraźniejszym rysem jego dziennika jest autoironia. Nawet w tym fragmencie, kiedy nie tyle doradza, co współczuje (owszem, wykazując brak taktu) nieposiadania potomstwa, a chwile później okazuje się że wykazał się właśnie brakiem przenikliwości. On się śmieje sam z siebie, także w tej scenie, kiedy przypadkowo podsłuchuje rozmowę studentów.
Author
Jasne, chociaż powiem Ci, że na początku samiuśkim się nie zorientowałam w tej autoironii. Później — jak najbardziej i wtedy się zupełnie inaczej patrzy na to, co Bonnard pisze :). Właściwie patrząc na to od tej strony można nawet bohatera podziwiać — że się niekiedy ośmiesza, a jednak skrzętnie to notuje i stara się wydobyć komizm sceny. Przy czym miałam też wrażenie, że jego podejście do samego dziennika się zmienia. To znaczy, że pod koniec już nie jest wcale taki pewny, że go spali (może dlatego, że już nie jest sam i ma go komu zostawić?). Nie umiałabym pokazać jednej sceny o tym świadczącej — ale jak uważasz?
Wiesz, ja w ogóle niezbyt uwierzyłam tym deklaracjom, że dziennik przeznaczony jest do spalenia. Raczej wzięłam to za krygowanie się (przed samym sobą lub przed ewentualnym czytelnikiem), za rodzaj zwyczajowego ubezpieczenia się autorów dzienników przed ewentualna krytyką. W ostatniej scenie Bonnard mówi, że jest już gotów na śmierć, ale czy to znaczy, że zrelacjonowaszy te słowa napalił porządnie w kominku i rzucił dziennik w ogień?
A wracając jeszcze do przyczyn zagrzebania się Bonnarda w książkach: zawód miłosny to jedna rzecz, ale intryguje mnie jeszcze historia z lalką, której chęć posiadania jego wuj tak wyśmiał. Ta historia jest przytoczona w kontekście późniejszego pożądania manuskryptu "Złotej legendy", ale był to też ten pierwszy moment, w którym Sylwester nauczył się, że należy ukrywać przed światem swoje pragnienia, schować się w jakimś kącie i nie przyznawać do tego, o czym się naprawdę marzy. Taką kryjówką stała się potem biblioteka, a obiekt namiętności w późniejszym życiu obrał sobie bardzo bezpieczny, już nie tak łatwy do wyśmiania.
Author
Uwierzyłam, bo nie od początku, jak pisałam, wyczułam autoironię, więc pan Bonnard mnie nabrał ;). Ale oczywiście zgadzam się z Tobą: to taki element autokreacji, trochę przez skromność, a trochę przez tę pozę "kącikowego uczonego", który skrobie sobie cicho swoje dzieła, nikomu nie wadząc. Myślę zresztą, że mogło być jeszcze inaczej: może decyzja o niepaleniu rosła w nim, odkąd miał już — że tak to ujmę — dla kogo żyć i dla kogo dziennik zachować?
Oj, motyw z lalką jest w ogóle niesamowity! Świetnie, że przypomniałaś o tej scenie! Bo możemy ten wątek interpretować na osi "co wypada" w kategoriach męskie-żeńskie (reprymenda wuja jest przecież za ostra z dzisiejszego punktu widzenia) i dorzucić na jego podstawie co nieco do charakteru postaci wuja Wiktora również. Zresztą, jak się okazuje, Bonnard bywa wyśmiewany nawet w tym stosunkowo bezpiecznym naukowym światku (czego dowodzi pierwsze spotkanie z Gelisem). A jak myślisz, jak to z tą lalką jest? W sensie — czy ta historia służy tylko jako kontrapunkt do opowiedzenia historii Bonnarda-bibliofila, czy może jeszcze do czegoś innego? I tym razem pytam bez tezy i podtekstu ;).
Postać Gelisa wprowadza nam do dyskusji jeszcze jeden wątek: młodość kontra starość. To jest świetnie pokazane, ale też daje mi jeszcze jeden powód do sympatii dla Bonnarda: co prawda w pierwszym odruchu się oburza, ale jest w stanie przypomnieć sobie siebie samego z młodości, a co więcej, potrafi też spojrzeć na siebie starego oczami młodych.
Ale wracając do lalki: wydaje mi się, że jedną z interpretacji może być właśnie ta, którą podałam w poprzednim komentarzu. Oczywiście wprowadza też postać wuja Wiktora, która się potem przyda. Ale jeśli w miejsce lalki podstawimy kobietę, co zresztą robi wuj Wiktor, pozwalając sobie na gruby żart, to mamy zapowiedź późniejszego niepowodzenia Bonnarda. Bonnard pisze o tym tak: "Tego dnia poznałem surową słodycz ofiary. […] dałeś [mi, wuju] lekcję honoru i wyrzeczenia się, której nie zapomnę nigdy!". A więc zdaje się, że bohater uważa to za lekcję pozytywną, choć według mnie była to lekcja negatywna. Ciekawe jest jeszcze jeden, wcześniejszy fragment: "Niewyrozumowany, lecz nieprzeparty wstyd nie pozwalał mi wyjawić przed matką, co było przedmiotem mej miłości. Stąd moje cierpienia".
Author
To prawda, ja bym tu jeszcze narzuciła jedną warstwę: bo nie chodzi wyłącznie o starość i młodość, ale i o tę płaszczyznę naukową. Bonnard bardzo fajnie odnajduje się w tej "przemianie pokoleń" i umie sobie przypomnieć, że sam kiedyś był studentem i co się z tym wiązało. Co nie oznacza jednak, moim zdaniem, że nie poczuł się jednak urażony tym, co o nim powiedział Gelis ;).
Czyli myślisz, że lalka jest jak gdyby symbolem kobiety — miłości Bonnarda — w ogóle? Bo to jest ciekawe, ale może i być niebezpieczne (bo czemu on się tak wstydzi wyznać matce tego zauroczenia? Czy dlatego, że matka była zaborcza — innych przesłanek po temu nie mamy). Wuj Wiktor pełni tutaj w takim układzie rolę tego "wprowadzającego" w zakazany świat — z jednej strony przekierowuje pragnienia Sylwestra, wyśmiewając je, z drugiej ten "honor" jest bardzo, powiedziałabym, dwuznaczny (swoją drogą nie umiem już czytać o żołnierzach napoleońskich bez podejrzeń po "Popiołach").
Tak, starość i młodość w nauce, w której przecież postęp dokonuje się tylko dzięki temu, że młodzi podchodzą bez szacunku do dokonań starych. Urocza jest ta historyjka Bonnarda o profesorze, który za jego młodych lat opublikował spis kochanków Heleny trojańskiej, i jego obawa, czy aby on sam nie popełnił jakiegoś naukowego głupstwa. No tak, poczuł się urażony, ale umiał to przetrawić i spojrzeć na sprawę z szerszej perspektywy 🙂
No tak, wiesz, nie mam tego wszystkiego tak szczegółowo przemyślanego, ale wydaje mi się, że coś takiego jest na rzeczy. To znaczy lalka z jednej strony symbolizuje każde silne pragnienie (namiętność), a historia jest przecież opowiadana w kontekście żądzy posiadania manuskryptu "Złotej legendy", ale wydaje mi się, że może symbolizować te pragnienia, powiedzmy sobie, "natury romantycznej". Ha, mały Sylwek mógł rzeczywiście te swoje pragnienia odbierać jako pewnego rodzaju zdradę wobec matki, niekoniecznie oznacza to, że była zaborcza. I tu się nam kłaniają wszystkie interpretacje freudowskie – rzeczywiście robi się niebezpiecznie 😉
Ech, raz człowiek przeczyta "Popioły" i już do końca życia ma wdrukowany ten określony obraz żołnierza napoleońskiego… ja mam to samo.
Author
W ogóle historia spisu kochanków Heleny Trojańskiej jest w punkt — France ustami Bonnarda nie ma litości dla naukowców. Zresztą — ten spis Bonnard z przymrużeniem oka traktuje jako może dzisiaj (znaczy: wówczas) rzecz błahą, ale jednak jakiś tam kamień w rozwoju nauki, bo jednak tego typu rzeczy się czasem przydają, choć brzmią, hm, niepoważnie. W każdym razie tak to odczytałam.
Jednak to prawda, że można się nie dowiedzieć, ale odwiedzieć się nie można (piję do "Popiołów"). Ale ostatecznie — podejrzewam, że bardziej Żeromski miał tu rację, a podziwiany wuj przecież przez innych domowników niż zakochany w nim siostrzeniec postrzegany był mniej przyjaźnie. No i to on przecież pośrednio zaprzepaszcza szanse Bonnarda u Klementyny! Taka przeszłość, która nieprzepracowana ciągnie się i wpływa ujemnie na teraźniejszość.
A we freudowskie odczytania lepiej czasami nie wnikać (chociaż to jakaś kusząca opcja, bo może nam wywrócić nieco spokojne odczytanie "Zbrodni…" — w końcu to jest trochę zbrodnia z id, które wymknęło się superego mieszczańskości spod kontroli ;)).
O, widzisz! Wuj pokrzyżował plany Sylwestra z Klementyną! Właśnie! Scena z lalka była zapowiedzią tej sytuacji.
Co do naukowców: tam jest też historia bardzo głupiego kolegi, którego wszyscy w środowisku uniwersyteckim wspierali, bo był wspaniałym synem. Potem matka umarła, ale on wtedy był już profesorem i piastował najwyższe funkcje 😉
Author
Taaak. France nie pozostawia nam złudzeń — nauka to nie tylko przestrzeń dla pasjonatów, sympatycznych dziwaków i kolekcjonerów staroci z żyłką do wyjaśniania tajemnic historii ;).
Chcę to przeczytać, ale jakoś brak czasu.
Author
Warto, a — jak słusznie napisała Tarnina — przeczytanie "Zbrodni…" idzie szybko, bo napisane to jest bardzo żywo, a stron miało, w moim wydaniu (format raczej kieszonkowy) 266: marginesy spore, druk zacnej wielkości, oczu nie męczy :).
Przypomniało mi się, że mam tę książkę na półce i, dziwna rzecz, nigdy się nią nie zainteresowałam ; ) Wygląda na to, że muszę to nadrobić. Dzięki za zachęcający wpis 🙂
Karmena
Author
Tak czasem jest — mnie się zdarza odkryć, że na przykład w domu mym rodzinnym stoi sobie książka i nagle się gdzieś dowiem, że bardzo dobra to rzecz, a ja ją mijałam nieuważnie latami :). Jeśli przeczytasz, zachęcamy do dyskusji, w którą dzięki dobrościom blogowania można się włączyć zawsze i po upływie miesięcy ;).
A mnie ta książka strasznie drażniła. Niby taka cienka – 160 stron, wydana przez Towarzystwo Upowszechniania Czytelnictwa w 1996r. – ale kompletnie nie mogłam przekonać się ani do bohatera, ani do fabuły (na to ostatnie mogło mieć wpływ to, że wydawnictwo w połowie książki zgubiło kilka kartek, na których Joasia chyba pojawiła się po raz pierwszy, więc straciłam ważną część akcji). Jak dla mnie to, że biedna mieszkanka poddasza, której Bonnard pomaga w biedzie, okazuje się księżną, jest zbyt baśniowe (podobnie jak to, że Joasia jest wnuczką dawnej miłości Bonnarda – zbiegi okoliczności rodem z "Nędzników", których zresztą bardzo lubię). I ta okropna karykatura służącej Teresy!
Author
Myślę, że faktycznie pojawienie się Joasi to jest pewien słup milowy, ale nie samo pojawienie się jest istotne, ale to, w jaki sposób bohater uczy się do niej podchodzić — i tu widać dobrze, jak się przekłada część pierwsza na drugą ;). Przy czym w sumie to nie jest tak, że żona biednego sprzedawcy okazuje się księżną — ale nią zostaje (bo nie jest "porządna", jak mówią kumoszki — to jest chyba w ogóle aluzja do tego typu rozwiązań u klasyków: Hugo czy nawet Zoli, bo to jest trochę taka Nana, która doczekała się dobrego rozwiązania swoich wątków przecież). A zbiegi okoliczności — oczywiście, są, ale to jest moim zdaniem celowe, to znaczy France gra z naszymi przyzwyczajeniami narracyjnymi. Czekamy na bajkę opowiadaną przez dziadka — i dostajemy bajkę. Chociaż powiem, że trochę się bałam, że przewrotnie do tytułu, pan Bonnard wyląduje za kratkami ;).
No i nie wiem co do Teresy: tak jak pisałam wyżej, na początku mnie to drażniło, ale Bonnard pisze z taką manierą, a w gruncie rzeczy przecież broni jej czci (po posądzeniach Preferki) i nie rozstaje się z nią do samego końca. Owszem, ma świadomość, że to jego służąca, ale to kwestia mentalności epoki. Przy czym mam też wrażenie, że to, jak opisuje Teresę, to próba takiego "odbicia się" w tej postaci — bo im więcej pisze o niej, tym bardziej pisze o sobie.
A raczej księżna okazuje się byłą biedną mieszkanką poddasza ;). Cóż, prawie cała wielka literatura (oczywiście ta całkiem mizerna też), teatr i kinematografia opiera się na zbiegach okoliczności. To bywa drażniące, zgadzam się, ale akurat tutaj wcale mi nie przeszkadzało. Bo też cała ta książka jest napisana trochę w konwencji baśniowej, do czego autor robi w pewnym momencie wyraźną aluzję, wprowadzając sen Bonnarda o wróżce. A postać Teresy wcale nie wydala mi się karykaturalna. Przeciwnie, ona jest opisana z wyraźną dozą komizmu, ale moim zdaniem daje się wyczuć duże przywiązanie i Bonnarda do jego gospodyni, i gospodyni do pracodawcy.
Bonnarda interesował okres znacznie wcześniejszy niż wiek XVII w dziejach opactwa Saint-Germain-des-Pres, "szalał" przecież na punkcie "Złotej legendy" :-). Dla mnie "Zbrodnia…" jest przede wszystkim książką a właściwie książeczką o ludzkiej naturze, z gruntu dobrej i życzliwej, i oczywiście pasji, dla innych będących apoteozą nudy, ale która nadaje koloryt życiu. Bardzo urokliwa powiastka.
Author
Jasne, św. Doktoweriusz i te sprawy — ale praca, o której za jego plecami rozmawiają studenci dotyczy stanu opactwa w 1660, stąd napisałam o wieku XVII :).
No właśnie — ale z tą pasją jest tak, że jednak ona nadaje życiu Bonnarda koloryt tylko do czasu i tylko w niektórych aspektach. Bo nie dość, że w pewnym momencie stwierdza, że może jednak zajmie się pszczołami (taki Sherlock trochę ;)), to jeszcze dochodzi do tego cała sprawa z Joasią. No i to jest pasja, jak doszłyśmy wyżej w rozmowie z @Tarniną, o podłożu nie do końca radosnym.
To już jest w "Joasi…", w "Zbrodni…" pisze "od czterdziestu lat pracuje nad badaniem Galii chrześcijańskiej a specjalnie nad sławnym opactwem Saint-Germain-des-Pres" 🙂 Ośmielam się być zdania, że pasja jednak nie opuszcza Bonnarda do końca (choć zdaje sobie sprawę, że to jednak nie wszystko w życiu) i to z jej powodu popełnia powtórną "zbrodnię" :-).
Miłość do książek rzeczywiście nigdy go nie opuszcza i rzeczywiście pcha do tej drugiej "zbrodni". Ale przesłanie "Zbrodni Sylwestra Bonnard" jest w gruncie rzeczy takie (dzisiaj powiedzielibyśmy pewnie, że żenująco trywialne): najważniejsze w życiu to kochać i być kochanym. A historię opactwa można spisać albo i nie, ale to nie ona nadaje sens życiu. Co ciekawe, Bonnard chyba porzucił myśl o dokończeniu monografii opactwa i zajął się inną dziedziną nauki, co znaczące, nauką o ŻYCIU – dziś nazywamy ją ekologią ewolucyjną 🙂 No i nie wtedy poczuł się gotowy na śmierć, kiedy czegoś dokonał w badaniach, już nieważne, w jakiej dziedzinie, ale kiedy dowiedział się, że Joasia powtórnie spodziewa się dziecka.
Cud! Cud! Zdaje się, że tym razem się zgadzamy 🙂 Mnie w "Zbrodni… " zainteresował jeszcze jeden motyw – relacja Teresy i Sylwestra, który potem twórczo został rozwinięty przez Canettiego w "Auto da fe" 🙂
A zgadzamy się? To chyba rzeczywiście cud 😉
Co do Teresy i Bonnarda: nie czytałam "Auto da fe", ale trochę poszperałam w sieci… czy ta Teresa z "Auto da fe" nie była przypadkiem jakimś strasznym potworem? Bo jeśli tak, to nie wiem, czy można tu mówić o jakimś twórczym rozwinięciu motywu ze "Zbrodni…". A na jakiej podstawie w ogóle łączysz te książki? W "Zbrodni…" relacja Teresy i Bonnarda jest ciepła i urocza. Oni są jak stare małżeństwo, może tam jedno za plecami drugiego trochę utyskuje, może różne rzeczy sobie wytykają, ale w rzeczywistości oboje są do siebie bardzo przywiązani i darzą się nawzajem prawdziwą troską.
Oczywiście, nie ma prostego przełożenia, raczej "twórcze rozwinięcie". W obu przypadkach mamy do czynienia z bibliofilami, którzy mają dosyć egzotyczne zajęcie, obaj mają niepociągające fizycznie służące (Teresy!), które podbechtane mają jednak pretensje do powodzenia u panów i które bezdyskusyjnie, niepodzielnie panują w swoim "królestwie garów", co każdy z panów respektuje. Dalej rzeczywiście następuje już rozjazd. Chociaż można powiedzieć, że zakończenie też jest w pewnym sensie zbliżone bo w jednym i w drugim przypadku panowie tracą to co było namiętnością ich życia – swoje biblioteki, z własnej woli ale za ich decyzją, kryły się kobiety :-).
Author
No właśnie ja też nie jestem pewna, czy się zgadzamy ;). Bo w sumie to nie wiem, czy zgodziłabym się, że ta pasja go nie opuszcza: może jako pewien abstrakcyjny kierunek działań nie, ale to, co stanowiło jej podstawę, ten bibliofilski pociąg do zabytkowych książek — do pewnego stopnia na pewno, jak inaczej zgodziłby się na znaczne uszczuplenie księgozbioru? Jasne, podkrada z rzeczy przeznaczonych na sprzedaż to i owo, ale generalnie przekierowuje swoją uwagę na co innego (@Tarnina — bardzo mi się podoba Twoja uwaga, że chodzi o odwrót do życia, nie zauważyłam tej prawidłowości!). To raczej z przyzwyczajenia wraca do książek, niż z pasji — pasję ma bowiem, w wyniku drugiej "zbrodni" już inną ;).
Też nie znam "Auto da fe" (a stoi na półce wyniesione z jakiejś bibliotecznej poubytkowej wyprzedaży i czeka), ale jeśli tak jest, to bardzo ciekawe. @Marlow, a orientujesz się może, czy Canetti się jakoś do takiej inspiracji przyznawał?
W każdym razie ja zgadzam się z Tarniną :-), że główne przesłanie "Zbrodni…" to "najważniejsze w życiu to kochać i być kochanym".
Nie podejrzewam Canettiego by się do tego przyznał (jeśli oczywiście nie jest to tylko przypadkowy zbieg okoliczności) ale czy Golding musiał przywoływać Hughesa a Hłasko Lowry'ego? 🙂
Author
A to pod tym względem się wszyscy zgadzamy :D.
Jasne, nie musiał, ale może się przyznawał gdzieś poza powieścią, na przykład wymsknęło mu się w czasie wywiadu, w liście do ciotki czy w przypisie do wywiadu-rzeki ;). Czasami autor bywa nieostrożny i można go przyłapać ;).
Aż takim wielbicielem ani Canettiego ani "Auto da fe" to nie jestem by śledzić genezę książki 🙂 – ot tak po prostu podobieństwa motywów rzuciły mi się w oczy, ale dopuszczam też myśl że to tylko efekt mojej podejrzliwości i nadinterpretacji 🙂
Prawdę mówiąc, to początkowo sobie pomyślałam, że te podobieństwa są bardzo powierzchowne i to pewnie tylko zbieg okoliczności. (Nawiasem mówiąc, myślę że prawie do połowy XX w. każdy bibliofil obowiązkowo miał gosposię/kucharkę, która niepodzielnie rządziła w kuchni, a on się do tego nie wtrącał. Taki styl życia wówczas panował, zwłaszcza wśród bibliofilów ;)). Ale z drugiej strony, dlaczego nie? "Zbrodnia…" była chyba kiedyś znaczącym utworem, więc jakieś inspiracje są niewykluczone. Notuję sobie w każdym razie Canettiego do przeczytania, jak się nadarzy okazja.
Urocza powieść, należąca do ulubionego przeze mnie "podgatunku" – czyli książki o książkach. Trochę o niej napisałam tu – http://mcagnes.blogspot.com/2010/05/zbrodnia-sylwestra-bonnard-anatol.html – dobrze, że napisałam, bo czytałam dawno i trochę mi uciekła z pamięci.
Sam Bonnard wydał mi się przemiły, a jego gospodyni podobna do Zuzanny Baker (z Montgomery).
Author
Podoba mi się wyrażenie "opiekuńcze, choć nieco już wyliniałe skrzydła" ;). Ten cytat, który przywołujesz na koniec, też mi się rzucił w oczy: dobrze pokazuje, że jak się tak człowiek naczyta, to przestaje móc wyrażać takie kategoryczne sądy, bo od razu przypomina mu się jakiś wyjątek czy kontrprzykład ;).
Co do postaci Teresy: nie wiem, czy to nie dlatego, że to jest raczej pewien "typ", bez zbyt wielu mocno indywidualnych rysów i stąd budzi skojarzenia z innymi tego rodzaju postaciami z literatury. Ale miejmy nadzieję, że Teresa myje garnek po ziemniakach ;).