Słowami służby albo o „A Thin Ghost and Other” M. R. Jamesa

Jak widzicie,
odkryłam swojego nowego ulubionego autora. Także – znowu przy sobocie –
dwa słowa o innym jego zbiorku, który znalazłam na stronach Projectu Gutenberg.
„Zbiorek”, bo całość jest króciutka: zaledwie pięć
opowiadań. Ale nie zamierzam ich omawiać – skupię się na tym,
co wydało mi się fascynujące: na sposobie, w jaki James je pisze.
A pisze je nader często sięgając po odkrywającą niepoślednią
rolę w fabule służbę.

Czytałam zbiorek na
czytniku, trudno mi więc ocenić, czy opowiadania są dłuższe niż
w „Opowieściach starego antykwariusza”,
wydaje mi się, że może odrobinę. Jakby więcej czasu James miał
tu przy okazji do skupienia się na sposobie opowiadania właśnie, a
nie na samej budzącej ciarki historii. Zresztą jeśli chodzi o
straszność mierzoną w pyzach, to nawet ja się specjalnie na tych
pięciu opowiadaniach nie bałam – James wykorzystuje tu nader
chętnie swoje wypróbowane tropy (jak ci mówią, że masz zostawić
coś w spokoju, to zostaw oraz uważaj na stare rzeczy), jest może
nawet bardziej baśniowo. Przy czym z rzadka daje nam okazję do
zerknięcia na same wydarzenia, częściej każe je opowiadać
bohaterom, których zostawia zresztą w pół opowieści, bez
wyciągniętych wniosków, ze złowrogim „ale on wiedział, że
było inaczej”.
Przy czym zbiorek
ten obfitował dla mnie w odkrycie, że James to jest naprawdę
nestor brytyjskiego straszenia. W opowiadaniu „The Story of a
Disappearance and an Appearance” pojawia się bowiem motyw
teatrzyku Puncha i Judy, który to teatrzyk odrywa niebagatelną i
mocno demoniczną rolę w całym opowiadaniu – jeśli czytaliście
„Rzeki Londynu” Aaronovitcha, to wiecie, o czym mówię. Trochę
mi zresztą akurat szkoda było, że to nawiązanie odkryłam, bo
wcześniej „Rzeki…” z tym pomysłem wydawały mi się bardziej
odkrywcze. Ale być może to jest w ogóle taki motyw krążący po
angielskiej literaturze próbującej nas wystraszyć? W końcu z taką
commedią dell’arte to aż
samo się prosi.
 A dla ilustracji — sowy. Sowy są, jak wiadomo, straszne, a już sowy pójdźki, takie jak ta
ze zdjęcia (fot. Cheryl Reynolds) to już w ogóle, o czym nas informują nawet nasze
słowiańskie wierzenia, w końcu kto uważa sowę krzyczącą po nocach „pójdź, pójdź”
za sympatycznego i niegroźnego mistycznie ptaka.
James
nie kryje się też od samej przedmowy, że będzie ironizował.
Tomik, który czytałam, wydano w 1920 roku z przedmową autora
właśnie, gdzie wyjaśnia on, że to
opowieści dla zabawy i że liczy, że czytelnicy będą się bawić
równie dobrze przy ich czytaniu, co on przy ich pisaniu. I że tylko
raz pada w nim słowo „wojna”, bo w literaturze chodzi raczej o
oderwanie się od problemów codzienności – a w domyśle chyba
też: o skupienie swoich strachów wokół czegoś abstrakcyjnego –
niż o dodatkowe zmartwienia. Kupił mnie przy okazji tą przedmową
James już w zupełności, bo to miłe, kiedy pisarz troszczy się o
czytelnika – ale jak wiadomo z opowiadań Jamesa profesorom i
wykładowcom nie można ufać, a już takim troszczącym się o
maluczkich to w ogóle (jak uczą „Lost Hearts”, nie z tego
tomiku co prawda, ale dla porządku zaznaczam, jako pokątny
podczytywacz Jamesa).
No
dobrze, ale miałam się skupić na tym, jak James opowiada. A on nie
stroni od ironii, tak że właściwie nie ma co deszyfrować środków,
jakich używa, by nas postraszyć i stworzyć aurę tajemnicy, bo on
sam dość szybko je odsłania. Sporo tu takich na poły
prześmiesznych wstawek, jak chociażby ta:

His interrupter
was one of those intelligent men with a pointed beard and a flannel
shirt, of whom the last quarter of the nineteenth century was, it
seems to me, very prolific.

[cytuję
z wydania Edwarda Arnolda z 1920 roku, na moim czytniku s. 25]
Przywodzi
mi to na myśl „Drogę do piekieł” Václava
Vokolka, gdzie od początku odsłania się
tropy, którymi ma podążyć czytelnik – tutaj jest podobnie.
Zresztą żartowanie z ogólnej atmosfery XIX wieku, z paniczy
chcących uprawiać wielką historię, z niezaznajomionych z
niebezpieczeństwami życia na wsi, która wydaje im się tylko miłą
scenografią przechadzek – to wszystko u Jamesa jest. Opisane w
dżentelmeński sposób, ale z przymrużeniem oka na dziwactwa
własnej klasy. I z tym nieśmiertelnym motywem, że „lud wie”,
podczas gdy „panowie nie wiedzą”, przez co najczęściej skazani
są na to, że coś ich wreszcie dziabnie. Korzenie ma to, zakładam,
jeszcze w romantyzmie, bo wiersze Mickiewicza same się tu wciskają
nieproszone, ale podejrzewam, że w angielskiej poezji romantycznej,
którą znam słabo, też znajdziemy tego typu motywy (jeśli macie
pomysły – śmiało, z radością doczytam!).
 A tu, jeśli nie poplątałam nazw, syczoń krzykliwy. Też nazwa wskazująca na podejrzane
powiązania, choć legend o syczoniach nie znam (fot. Greg Hume).
Dużo
więcej miejsca niż w „Opowieściach…” zajmują tu postaci
służących. I nie chodzi nawet o to, że to oni są często tym
„ludem, co wie”, ale o to, że James między wierszami
charakteryzuje stosunki panowie-służba. Na co zwróciłam uwagę
głównie przez moje niedawne przejścia z „Dworkiem Longbourn”.
James z jednej strony podąża tu ścieżką, na której przedstawia
nam ochmistrzynię trzymającą właściciela domu pod pantoflem
(cudnie odmalowana, rozgadana gospodyni w „The Residence of
Whitminster”), zaniepokojonego
kamerdynera, któremu jednak nie udaje się wyjaśnić sprawy, bo
przecież wykształcony doktor powinien wiedzieć lepiej (w „Two
Doctors” – czy muszę mówić, że to mu się nie opłaca?) i
wyposażonego w zdrowy rozsądek murarza („An Episode of Cathedral
History”). Z
drugiej strony zaś mamy wykształconych i dobrze sytuowanych ludzi,
którzy uważają, że świat należy do nich – a tu okazuje się,
że nie do końca, a już na pewno nie te rzeczy, które nie śniły
się filozofom. Dobrym przykładem jest domorosły historyk i fan
archiwaliów z „The Diary of Mr. Poynter” – ale on sam jest
przynajmniej sympatyczny, więc James dodaje mu do towarzystwa
koszmarnie egzaltowaną ciotkę, której życiowym zadaniem jest
meblowanie nowego domu, co oczywiście przedstawia jako pracę
właściwie ponad siły.
I
w sumie nie byłyby te historie aż tak przyjemne w czytaniu, gdyby
właśnie nie to zacięcie do satyry, miejscami bardzo ciętej, choć
nigdy nie wyrażanej do końca
wprost. I chyba dlatego tak doskonale się
Jamesa czyta. Co niniejszym i Wam gorąco polecam! Bo że są
tłumaczenia – wiem, tyle że ich jeszcze nie znalazłam w żadnej
z moich bibliotek, ale okazało się po przeszperaniu sieci, że
całkiem sporo Jamesa na polski przetłumaczono (i dobrze!).
W
zbiorku znajdują się opowiadania: „The Residence at Whitminster”,
„The Diary of Mr. Poynter”, „An Episode of Cathedral History”,
„The Story of a Disappearance and an Appearance” i „Two
Doctors”.
Jeśli
ktoś z Was czytał i chciałby się wspólnie ze mną pozachwycać –
śmiało. A jeśli nie – to też śmiało, pogadamy sobie.

Comments

  1. Procella

    Właśnie to lubię u Jamesa: połączenie nastrojowego straszenia z puszczanym czas od czasu oczkiem. Poza tym u niego się czuje, że nie musiał i po prostu przy pisaniu świetnie się bawił.

    1. Post
      Author
      admin

      Dokładnie! Przecież tam od czasu do czasu są wstawki w rodzaju "i tak bohaterowie grali w golfa, ale nie będę tu opisywał co i jak — jeśli czytelnik grywa w golfa, to wie, a jak nie grywa, to nie będę go zanudzał" (to w "Zagwiżdż…" było bodajże, oczywiście trawestuję, ale sens był taki) albo "wyglądało to tak i tak, ale nie ma sensu tego opisywać, bo to nie takie istotne" (w "Dzienniku pana Poyntera" jest coś podobnego — a to tylko z grubsza, co mi przychodzi do głowy ;)). Strasznie mi się to podoba, raz że widać frajdę, a dwa, że to jest takie sympatyczne!

      Swoją drogą — muszę koniecznie upolować to osławione wydanie, w którym James komentuje na bieżąco, co zmyślił i dlaczego w taki sposób. Z chęcią bym je poczytała ;).

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.