Jak widzicie,
odkryłam swojego nowego ulubionego autora. Także – znowu przy sobocie –
dwa słowa o innym jego zbiorku, który znalazłam na stronach Projectu Gutenberg.
„Zbiorek”, bo całość jest króciutka: zaledwie pięć
opowiadań. Ale nie zamierzam ich omawiać – skupię się na tym,
co wydało mi się fascynujące: na sposobie, w jaki James je pisze.
A pisze je nader często sięgając po odkrywającą niepoślednią
rolę w fabule służbę.
odkryłam swojego nowego ulubionego autora. Także – znowu przy sobocie –
dwa słowa o innym jego zbiorku, który znalazłam na stronach Projectu Gutenberg.
„Zbiorek”, bo całość jest króciutka: zaledwie pięć
opowiadań. Ale nie zamierzam ich omawiać – skupię się na tym,
co wydało mi się fascynujące: na sposobie, w jaki James je pisze.
A pisze je nader często sięgając po odkrywającą niepoślednią
rolę w fabule służbę.
Czytałam zbiorek na
czytniku, trudno mi więc ocenić, czy opowiadania są dłuższe niż
w „Opowieściach starego antykwariusza”,
wydaje mi się, że może odrobinę. Jakby więcej czasu James miał
tu przy okazji do skupienia się na sposobie opowiadania właśnie, a
nie na samej budzącej ciarki historii. Zresztą jeśli chodzi o
straszność mierzoną w pyzach, to nawet ja się specjalnie na tych
pięciu opowiadaniach nie bałam – James wykorzystuje tu nader
chętnie swoje wypróbowane tropy (jak ci mówią, że masz zostawić
coś w spokoju, to zostaw oraz uważaj na stare rzeczy), jest może
nawet bardziej baśniowo. Przy czym z rzadka daje nam okazję do
zerknięcia na same wydarzenia, częściej każe je opowiadać
bohaterom, których zostawia zresztą w pół opowieści, bez
wyciągniętych wniosków, ze złowrogim „ale on wiedział, że
było inaczej”.
czytniku, trudno mi więc ocenić, czy opowiadania są dłuższe niż
w „Opowieściach starego antykwariusza”,
wydaje mi się, że może odrobinę. Jakby więcej czasu James miał
tu przy okazji do skupienia się na sposobie opowiadania właśnie, a
nie na samej budzącej ciarki historii. Zresztą jeśli chodzi o
straszność mierzoną w pyzach, to nawet ja się specjalnie na tych
pięciu opowiadaniach nie bałam – James wykorzystuje tu nader
chętnie swoje wypróbowane tropy (jak ci mówią, że masz zostawić
coś w spokoju, to zostaw oraz uważaj na stare rzeczy), jest może
nawet bardziej baśniowo. Przy czym z rzadka daje nam okazję do
zerknięcia na same wydarzenia, częściej każe je opowiadać
bohaterom, których zostawia zresztą w pół opowieści, bez
wyciągniętych wniosków, ze złowrogim „ale on wiedział, że
było inaczej”.
Przy czym zbiorek
ten obfitował dla mnie w odkrycie, że James to jest naprawdę
nestor brytyjskiego straszenia. W opowiadaniu „The Story of a
Disappearance and an Appearance” pojawia się bowiem motyw
teatrzyku Puncha i Judy, który to teatrzyk odrywa niebagatelną i
mocno demoniczną rolę w całym opowiadaniu – jeśli czytaliście
„Rzeki Londynu” Aaronovitcha, to wiecie, o czym mówię. Trochę
mi zresztą akurat szkoda było, że to nawiązanie odkryłam, bo
wcześniej „Rzeki…” z tym pomysłem wydawały mi się bardziej
odkrywcze. Ale być może to jest w ogóle taki motyw krążący po
angielskiej literaturze próbującej nas wystraszyć? W końcu z taką
commedią dell’arte to aż
samo się prosi.
ten obfitował dla mnie w odkrycie, że James to jest naprawdę
nestor brytyjskiego straszenia. W opowiadaniu „The Story of a
Disappearance and an Appearance” pojawia się bowiem motyw
teatrzyku Puncha i Judy, który to teatrzyk odrywa niebagatelną i
mocno demoniczną rolę w całym opowiadaniu – jeśli czytaliście
„Rzeki Londynu” Aaronovitcha, to wiecie, o czym mówię. Trochę
mi zresztą akurat szkoda było, że to nawiązanie odkryłam, bo
wcześniej „Rzeki…” z tym pomysłem wydawały mi się bardziej
odkrywcze. Ale być może to jest w ogóle taki motyw krążący po
angielskiej literaturze próbującej nas wystraszyć? W końcu z taką
commedią dell’arte to aż
samo się prosi.
A dla ilustracji — sowy. Sowy są, jak wiadomo, straszne, a już sowy pójdźki, takie jak ta
ze zdjęcia (fot. Cheryl Reynolds) to już w ogóle, o czym nas informują nawet nasze
słowiańskie wierzenia, w końcu kto uważa sowę krzyczącą po nocach „pójdź, pójdź”
za sympatycznego i niegroźnego mistycznie ptaka.
James
nie kryje się też od samej przedmowy, że będzie ironizował.
Tomik, który czytałam, wydano w 1920 roku z przedmową autora
właśnie, gdzie wyjaśnia on, że to
opowieści dla zabawy i że liczy, że czytelnicy będą się bawić
równie dobrze przy ich czytaniu, co on przy ich pisaniu. I że tylko
raz pada w nim słowo „wojna”, bo w literaturze chodzi raczej o
oderwanie się od problemów codzienności – a w domyśle chyba
też: o skupienie swoich strachów wokół czegoś abstrakcyjnego –
niż o dodatkowe zmartwienia. Kupił mnie przy okazji tą przedmową
James już w zupełności, bo to miłe, kiedy pisarz troszczy się o
czytelnika – ale jak wiadomo z opowiadań Jamesa profesorom i
wykładowcom nie można ufać, a już takim troszczącym się o
maluczkich to w ogóle (jak uczą „Lost Hearts”, nie z tego
tomiku co prawda, ale dla porządku zaznaczam, jako pokątny
podczytywacz Jamesa).
nie kryje się też od samej przedmowy, że będzie ironizował.
Tomik, który czytałam, wydano w 1920 roku z przedmową autora
właśnie, gdzie wyjaśnia on, że to
opowieści dla zabawy i że liczy, że czytelnicy będą się bawić
równie dobrze przy ich czytaniu, co on przy ich pisaniu. I że tylko
raz pada w nim słowo „wojna”, bo w literaturze chodzi raczej o
oderwanie się od problemów codzienności – a w domyśle chyba
też: o skupienie swoich strachów wokół czegoś abstrakcyjnego –
niż o dodatkowe zmartwienia. Kupił mnie przy okazji tą przedmową
James już w zupełności, bo to miłe, kiedy pisarz troszczy się o
czytelnika – ale jak wiadomo z opowiadań Jamesa profesorom i
wykładowcom nie można ufać, a już takim troszczącym się o
maluczkich to w ogóle (jak uczą „Lost Hearts”, nie z tego
tomiku co prawda, ale dla porządku zaznaczam, jako pokątny
podczytywacz Jamesa).
No
dobrze, ale miałam się skupić na tym, jak James opowiada. A on nie
stroni od ironii, tak że właściwie nie ma co deszyfrować środków,
jakich używa, by nas postraszyć i stworzyć aurę tajemnicy, bo on
sam dość szybko je odsłania. Sporo tu takich na poły
prześmiesznych wstawek, jak chociażby ta:
dobrze, ale miałam się skupić na tym, jak James opowiada. A on nie
stroni od ironii, tak że właściwie nie ma co deszyfrować środków,
jakich używa, by nas postraszyć i stworzyć aurę tajemnicy, bo on
sam dość szybko je odsłania. Sporo tu takich na poły
prześmiesznych wstawek, jak chociażby ta:
His interrupter
was one of those intelligent men with a pointed beard and a flannel
shirt, of whom the last quarter of the nineteenth century was, it
seems to me, very prolific.[cytuję
z wydania Edwarda Arnolda z 1920 roku, na moim czytniku s. 25]
Przywodzi
mi to na myśl „Drogę do piekieł” Václava
Vokolka, gdzie od początku odsłania się
tropy, którymi ma podążyć czytelnik – tutaj jest podobnie.
Zresztą żartowanie z ogólnej atmosfery XIX wieku, z paniczy
chcących uprawiać wielką historię, z niezaznajomionych z
niebezpieczeństwami życia na wsi, która wydaje im się tylko miłą
scenografią przechadzek – to wszystko u Jamesa jest. Opisane w
dżentelmeński sposób, ale z przymrużeniem oka na dziwactwa
własnej klasy. I z tym nieśmiertelnym motywem, że „lud wie”,
podczas gdy „panowie nie wiedzą”, przez co najczęściej skazani
są na to, że coś ich wreszcie dziabnie. Korzenie ma to, zakładam,
jeszcze w romantyzmie, bo wiersze Mickiewicza same się tu wciskają
nieproszone, ale podejrzewam, że w angielskiej poezji romantycznej,
którą znam słabo, też znajdziemy tego typu motywy (jeśli macie
pomysły – śmiało, z radością doczytam!).
mi to na myśl „Drogę do piekieł” Václava
Vokolka, gdzie od początku odsłania się
tropy, którymi ma podążyć czytelnik – tutaj jest podobnie.
Zresztą żartowanie z ogólnej atmosfery XIX wieku, z paniczy
chcących uprawiać wielką historię, z niezaznajomionych z
niebezpieczeństwami życia na wsi, która wydaje im się tylko miłą
scenografią przechadzek – to wszystko u Jamesa jest. Opisane w
dżentelmeński sposób, ale z przymrużeniem oka na dziwactwa
własnej klasy. I z tym nieśmiertelnym motywem, że „lud wie”,
podczas gdy „panowie nie wiedzą”, przez co najczęściej skazani
są na to, że coś ich wreszcie dziabnie. Korzenie ma to, zakładam,
jeszcze w romantyzmie, bo wiersze Mickiewicza same się tu wciskają
nieproszone, ale podejrzewam, że w angielskiej poezji romantycznej,
którą znam słabo, też znajdziemy tego typu motywy (jeśli macie
pomysły – śmiało, z radością doczytam!).
A tu, jeśli nie poplątałam nazw, syczoń krzykliwy. Też nazwa wskazująca na podejrzane
powiązania, choć legend o syczoniach nie znam (fot. Greg Hume).
Dużo
więcej miejsca niż w „Opowieściach…” zajmują tu postaci
służących. I nie chodzi nawet o to, że to oni są często tym
„ludem, co wie”, ale o to, że James między wierszami
charakteryzuje stosunki panowie-służba. Na co zwróciłam uwagę
głównie przez moje niedawne przejścia z „Dworkiem Longbourn”.
James z jednej strony podąża tu ścieżką, na której przedstawia
nam ochmistrzynię trzymającą właściciela domu pod pantoflem
(cudnie odmalowana, rozgadana gospodyni w „The Residence of
Whitminster”), zaniepokojonego
kamerdynera, któremu jednak nie udaje się wyjaśnić sprawy, bo
przecież wykształcony doktor powinien wiedzieć lepiej (w „Two
Doctors” – czy muszę mówić, że to mu się nie opłaca?) i
wyposażonego w zdrowy rozsądek murarza („An Episode of Cathedral
History”). Z
drugiej strony zaś mamy wykształconych i dobrze sytuowanych ludzi,
którzy uważają, że świat należy do nich – a tu okazuje się,
że nie do końca, a już na pewno nie te rzeczy, które nie śniły
się filozofom. Dobrym przykładem jest domorosły historyk i fan
archiwaliów z „The Diary of Mr. Poynter” – ale on sam jest
przynajmniej sympatyczny, więc James dodaje mu do towarzystwa
koszmarnie egzaltowaną ciotkę, której życiowym zadaniem jest
meblowanie nowego domu, co oczywiście przedstawia jako pracę
właściwie ponad siły.
więcej miejsca niż w „Opowieściach…” zajmują tu postaci
służących. I nie chodzi nawet o to, że to oni są często tym
„ludem, co wie”, ale o to, że James między wierszami
charakteryzuje stosunki panowie-służba. Na co zwróciłam uwagę
głównie przez moje niedawne przejścia z „Dworkiem Longbourn”.
James z jednej strony podąża tu ścieżką, na której przedstawia
nam ochmistrzynię trzymającą właściciela domu pod pantoflem
(cudnie odmalowana, rozgadana gospodyni w „The Residence of
Whitminster”), zaniepokojonego
kamerdynera, któremu jednak nie udaje się wyjaśnić sprawy, bo
przecież wykształcony doktor powinien wiedzieć lepiej (w „Two
Doctors” – czy muszę mówić, że to mu się nie opłaca?) i
wyposażonego w zdrowy rozsądek murarza („An Episode of Cathedral
History”). Z
drugiej strony zaś mamy wykształconych i dobrze sytuowanych ludzi,
którzy uważają, że świat należy do nich – a tu okazuje się,
że nie do końca, a już na pewno nie te rzeczy, które nie śniły
się filozofom. Dobrym przykładem jest domorosły historyk i fan
archiwaliów z „The Diary of Mr. Poynter” – ale on sam jest
przynajmniej sympatyczny, więc James dodaje mu do towarzystwa
koszmarnie egzaltowaną ciotkę, której życiowym zadaniem jest
meblowanie nowego domu, co oczywiście przedstawia jako pracę
właściwie ponad siły.
I
w sumie nie byłyby te historie aż tak przyjemne w czytaniu, gdyby
właśnie nie to zacięcie do satyry, miejscami bardzo ciętej, choć
nigdy nie wyrażanej do końca
wprost. I chyba dlatego tak doskonale się
Jamesa czyta. Co niniejszym i Wam gorąco polecam! Bo że są
tłumaczenia – wiem, tyle że ich jeszcze nie znalazłam w żadnej
z moich bibliotek, ale okazało się po przeszperaniu sieci, że
całkiem sporo Jamesa na polski przetłumaczono (i dobrze!).
w sumie nie byłyby te historie aż tak przyjemne w czytaniu, gdyby
właśnie nie to zacięcie do satyry, miejscami bardzo ciętej, choć
nigdy nie wyrażanej do końca
wprost. I chyba dlatego tak doskonale się
Jamesa czyta. Co niniejszym i Wam gorąco polecam! Bo że są
tłumaczenia – wiem, tyle że ich jeszcze nie znalazłam w żadnej
z moich bibliotek, ale okazało się po przeszperaniu sieci, że
całkiem sporo Jamesa na polski przetłumaczono (i dobrze!).
W
zbiorku znajdują się opowiadania: „The Residence at Whitminster”,
„The Diary of Mr. Poynter”, „An Episode of Cathedral History”,
„The Story of a Disappearance and an Appearance” i „Two
Doctors”.
zbiorku znajdują się opowiadania: „The Residence at Whitminster”,
„The Diary of Mr. Poynter”, „An Episode of Cathedral History”,
„The Story of a Disappearance and an Appearance” i „Two
Doctors”.
Jeśli
ktoś z Was czytał i chciałby się wspólnie ze mną pozachwycać –
śmiało. A jeśli nie – to też śmiało, pogadamy sobie.
ktoś z Was czytał i chciałby się wspólnie ze mną pozachwycać –
śmiało. A jeśli nie – to też śmiało, pogadamy sobie.
Comments
Właśnie to lubię u Jamesa: połączenie nastrojowego straszenia z puszczanym czas od czasu oczkiem. Poza tym u niego się czuje, że nie musiał i po prostu przy pisaniu świetnie się bawił.
Author
Dokładnie! Przecież tam od czasu do czasu są wstawki w rodzaju "i tak bohaterowie grali w golfa, ale nie będę tu opisywał co i jak — jeśli czytelnik grywa w golfa, to wie, a jak nie grywa, to nie będę go zanudzał" (to w "Zagwiżdż…" było bodajże, oczywiście trawestuję, ale sens był taki) albo "wyglądało to tak i tak, ale nie ma sensu tego opisywać, bo to nie takie istotne" (w "Dzienniku pana Poyntera" jest coś podobnego — a to tylko z grubsza, co mi przychodzi do głowy ;)). Strasznie mi się to podoba, raz że widać frajdę, a dwa, że to jest takie sympatyczne!
Swoją drogą — muszę koniecznie upolować to osławione wydanie, w którym James komentuje na bieżąco, co zmyślił i dlaczego w taki sposób. Z chęcią bym je poczytała ;).