Nie wiem, czy pamiętacie, bo to było dawno – a niektórzy z Was jeszcze wtedy tutaj nie czytywali – ale przy okazji recenzji „Gniewu” Miłoszewskiego zakrzyknęłam ze zgrozą, że ten Myślimir Szcząchor to już ociupinkę za dużo. No właśnie, jeden z epizodycznych bohaterów tego kryminału nazywa się Myślimir Szcząchor. No, pomyślałam, ot, dziwactwo. A potem pomyślałam: e, nie. Po co tak nazywać postać? I pomyślałam, że prześledzę, po co.
Postanowiłam sobie
pogrupować te różne metody nazywania postaci, żeby było mi
prościej o tym myśleć (jak już zapewne zauważyliście często
tak piszę – zwyczajnie mam wtedy wrażenie takiego porządku i
panowania nad myślami). Grupy są robocze i tematu nie wyczerpują,
ale też nie mają. Także jak macie jeszcze jakieś pomysły,
dzielcie się nimi śmiało!
pogrupować te różne metody nazywania postaci, żeby było mi
prościej o tym myśleć (jak już zapewne zauważyliście często
tak piszę – zwyczajnie mam wtedy wrażenie takiego porządku i
panowania nad myślami). Grupy są robocze i tematu nie wyczerpują,
ale też nie mają. Także jak macie jeszcze jakieś pomysły,
dzielcie się nimi śmiało!
Moja postać jest
najmojsza
najmojsza
Są powieści, które od pierwszych stron na poziomie nazewnictwa
postaci dają nam znać, że oto jest Postać. Taka, której nie
zapomnimy. Taka, na dźwięk imienia której będziemy od razu
wiedzieli, o kogo chodzi. Taką, która zapadnie nam w pamięć i
chociaż czasami nie będziemy już pamiętali zakrętów fabuły,
ale że występowała tam postać, która nazywała się tak i tak.
Ale Myślimir Szcząchor, wbrew pozorom, raczej nie należy do nazw z
tej kategorii.
postaci dają nam znać, że oto jest Postać. Taka, której nie
zapomnimy. Taka, na dźwięk imienia której będziemy od razu
wiedzieli, o kogo chodzi. Taką, która zapadnie nam w pamięć i
chociaż czasami nie będziemy już pamiętali zakrętów fabuły,
ale że występowała tam postać, która nazywała się tak i tak.
Ale Myślimir Szcząchor, wbrew pozorom, raczej nie należy do nazw z
tej kategorii.
Przykład:
strasznie trudno jest znaleźć
taką postać, która nazywałaby się w ten sposób, a równocześnie
nie podpadała pod żadną inną kategorię; wyróżniłabym tutaj
wszelkie „rymowane” pary – Tytusa, Romka i A’tomka albo
Atosa, Portosa i Aramisa.
strasznie trudno jest znaleźć
taką postać, która nazywałaby się w ten sposób, a równocześnie
nie podpadała pod żadną inną kategorię; wyróżniłabym tutaj
wszelkie „rymowane” pary – Tytusa, Romka i A’tomka albo
Atosa, Portosa i Aramisa.
A cóż może być bardziej bohaterskiego niż greccy herosi? Dlatego oni nam będą
dzisiaj towarzyszyli na ilustracjach. Tutaj Hektor. Źródło.
Dam Wam znać, o co chodzi
Innymi słowy mamy tu do czynienia z tym, co nazywa się „nazwami
znaczącymi”. To znaczy już to, jak się postać nazywa, mówi
nam, jaka będzie. Albo odwrotnie: jaka nie będzie, ale ironiczny
wydźwięk powstający z różnicy między nazwiskiem i imieniem a
zachowaniem pozostaje. I teraz możemy sobie wysnuwać interpretacje
albo w zgodzie z tym znaczącym imieniem postaci albo wbrew niej: bo
postać nazywa się w pewien sposób, ale z drugiej strony może
zachowywać się kompletnie odwrotnie. No i nie zawsze mamy do
czynienia z nazwami znaczącymi w tekstach humorystycznych – możemy
je mieć też w książkach bardzo serio, wtedy będą pełnić
właśnie raczej tę drugą funkcję: podkreślania tego, jak się
bohater zachowuje (albo jak się nie zachowuje).
znaczącymi”. To znaczy już to, jak się postać nazywa, mówi
nam, jaka będzie. Albo odwrotnie: jaka nie będzie, ale ironiczny
wydźwięk powstający z różnicy między nazwiskiem i imieniem a
zachowaniem pozostaje. I teraz możemy sobie wysnuwać interpretacje
albo w zgodzie z tym znaczącym imieniem postaci albo wbrew niej: bo
postać nazywa się w pewien sposób, ale z drugiej strony może
zachowywać się kompletnie odwrotnie. No i nie zawsze mamy do
czynienia z nazwami znaczącymi w tekstach humorystycznych – możemy
je mieć też w książkach bardzo serio, wtedy będą pełnić
właśnie raczej tę drugą funkcję: podkreślania tego, jak się
bohater zachowuje (albo jak się nie zachowuje).
Przykład:
Cześnik Raptusiewicz i Rejent
Milczek się tutaj kłaniają, zresztą w komediach Fredry możemy
znaleźć jeszcze kilka takich przykładów.
Cześnik Raptusiewicz i Rejent
Milczek się tutaj kłaniają, zresztą w komediach Fredry możemy
znaleźć jeszcze kilka takich przykładów.
Tezeusz.
Źródło.
Źródło.
Puszczę
oczko
oczko
Czyli takie nazwiska i imiona, które mają pełnić funkcję
humorystyczną. I można to robić dobrze (szalenie trudne) albo
kiepsko (dość popularne). A to głównie dlatego, że humor
powstający z nazwania bohatera w zabawny (albo „zabawny”) sposób
wydaje się proste. Chociaż wcale takie nie jest. Każdy, kto
natknął się kiedyś na wysokiego bohatera o nazwisku Malutki (to
mogło bawić w historii o Robin Hoodzie, ale teraz żeby zrobić z
tego element humorystyczny trzeba się naprawdę natrudzić), wie, o
co chodzi.
humorystyczną. I można to robić dobrze (szalenie trudne) albo
kiepsko (dość popularne). A to głównie dlatego, że humor
powstający z nazwania bohatera w zabawny (albo „zabawny”) sposób
wydaje się proste. Chociaż wcale takie nie jest. Każdy, kto
natknął się kiedyś na wysokiego bohatera o nazwisku Malutki (to
mogło bawić w historii o Robin Hoodzie, ale teraz żeby zrobić z
tego element humorystyczny trzeba się naprawdę natrudzić), wie, o
co chodzi.
Przykład:
Sztandarowym przykładem będzie
tutaj krasnoludka ze straży Ankh-Morpork
Cudo Tyłeczek i cała
plejada bohaterów Małgorzaty Musierowicz, zaczynając od bliźniąt
dostających komplementarne imiona (Cyryl i Metody) po rodzinę
Kopców.
Sztandarowym przykładem będzie
tutaj krasnoludka ze straży Ankh-Morpork
Cudo Tyłeczek i cała
plejada bohaterów Małgorzaty Musierowicz, zaczynając od bliźniąt
dostających komplementarne imiona (Cyryl i Metody) po rodzinę
Kopców.
Herakles na wazie.
Źródło.
Źródło.
A
co będę nazywał
co będę nazywał
Tak, teraz wszyscy krzyczymy „Kafka!”. Czasami w filozofię
dzieła wpisany jest brak imion i nazwisk. Zwykle nie jest aż tak
drastycznie, żeby w ogóle nie było wiadomo, jak się ktoś nazywa
– dostaje chociaż inicjał. A czasami odkładamy książkę na
półkę i chcąc komuś opowiedzieć, o czym była, zdajemy sobie
sprawę, że nie znamy personaliów bohatera (jeśli to jest dobrze
zrobione, to fantastyczny chwyt: przecież przebrnęliśmy z
bohaterem tyle zdarzeń, znamy go dobrze, aż tu nagle – taka
niespodzianka!). Po co autor tak robi? Z różnych powodów,
właściwie do rozpatrzenia indywidualnie: żeby podkreślić
specyfikę świata przedstawionego, żeby skupić się na tym, co
konstruuje bohatera poza jego imieniem i nazwiskiem (odchodzi od tych
wszystkich nazwisk znaczących) i tak dalej.
dzieła wpisany jest brak imion i nazwisk. Zwykle nie jest aż tak
drastycznie, żeby w ogóle nie było wiadomo, jak się ktoś nazywa
– dostaje chociaż inicjał. A czasami odkładamy książkę na
półkę i chcąc komuś opowiedzieć, o czym była, zdajemy sobie
sprawę, że nie znamy personaliów bohatera (jeśli to jest dobrze
zrobione, to fantastyczny chwyt: przecież przebrnęliśmy z
bohaterem tyle zdarzeń, znamy go dobrze, aż tu nagle – taka
niespodzianka!). Po co autor tak robi? Z różnych powodów,
właściwie do rozpatrzenia indywidualnie: żeby podkreślić
specyfikę świata przedstawionego, żeby skupić się na tym, co
konstruuje bohatera poza jego imieniem i nazwiskiem (odchodzi od tych
wszystkich nazwisk znaczących) i tak dalej.
Przykład:
oczywiście Józef K. z „Procesu” Franza Kafki, ale też i
enigmatyczny K. z „Zamku” tegoż autora. Wiesław
Myśliwski dopracował to do perfekcji: czasami w ogóle nie wiemy,
zamykając jego powieść, jak się nazywał bohater i wcale nam to
nie przeszkadza.
oczywiście Józef K. z „Procesu” Franza Kafki, ale też i
enigmatyczny K. z „Zamku” tegoż autora. Wiesław
Myśliwski dopracował to do perfekcji: czasami w ogóle nie wiemy,
zamykając jego powieść, jak się nazywał bohater i wcale nam to
nie przeszkadza.
I Herakles na obrazie.
Źródło.
Źródło.
Przeciętność
mi jest potrzebna
mi jest potrzebna
Ale czasami autor po prostu chciałby nazwać postać tak, żeby
brzmiało to prawdopodobnie. Bo pisze fabułę, w której zwykły
bohater – z którym czytelnik jako tako ma się utożsamić –
przeżywa zasadniczo prawdopodobne przygody. Albo tworzy fikcję
historyczną, która ma sprawiać wrażenie takiej, która miała
szansę zaistnieć. Całą plejadę postaci o zwyczajnie brzmiących
imionach i nazwiskach znajdziemy w powieściach obyczajowych. No,
chyba że autor/ka zapragnie wprowadzać nazwy znaczące. I wtedy pół
biedy, jeśli robi to dobrze, ale jak nie – to patrz wyżej.
brzmiało to prawdopodobnie. Bo pisze fabułę, w której zwykły
bohater – z którym czytelnik jako tako ma się utożsamić –
przeżywa zasadniczo prawdopodobne przygody. Albo tworzy fikcję
historyczną, która ma sprawiać wrażenie takiej, która miała
szansę zaistnieć. Całą plejadę postaci o zwyczajnie brzmiących
imionach i nazwiskach znajdziemy w powieściach obyczajowych. No,
chyba że autor/ka zapragnie wprowadzać nazwy znaczące. I wtedy pół
biedy, jeśli robi to dobrze, ale jak nie – to patrz wyżej.
Przykład:
Cezary Baryka i postacie
Żeromskiego: mają raczej rzadsze imiona i nazwiska, ale bardzo
prawdopodobne; na tej samej zasadzie dodałabym tutaj Nałkowską, a
jeśli chodzi i powieści historyczne, to czerpiącego z różnych
źródeł i materiałów Sienkiewicza.
Cezary Baryka i postacie
Żeromskiego: mają raczej rzadsze imiona i nazwiska, ale bardzo
prawdopodobne; na tej samej zasadzie dodałabym tutaj Nałkowską, a
jeśli chodzi i powieści historyczne, to czerpiącego z różnych
źródeł i materiałów Sienkiewicza.
To co prawda nie herosi, ale bogowie, no ale mozaika taka ładna.
Źródło.
Źródło.
Chcę
Wam coś powiedzieć, ale nie tak do końca wprost
I wreszcie dochodzimy do tego naszego Myślimira Szcząchora. Bo jest jeszcze, mam wrażenie, jedna kategoria, która jest czymś między „nazwami znaczącymi” a „puszczaniem oczka”. Taka, w której mieszczą się bohaterowie teoretycznie usytuowani w prawdopodobnie napisanym świecie, ale nazwani tak, że od razu wiadomo, że coś tutaj jest nie tak. Niby jest serio, ale nie do końca. Nadal uważam, że to jest bardzo szemrany środek do wyrażania pewnych kwestii, ale wydaje mi się, że jednak istniejący (i stosowany), więc godny wyróżnienia.
Przykład: No oczywiście Myślimir Szcząchor. A z nim razem doktor Frankenstein i Jan Paweł Bierut z „Gniewu” Miłoszewskiego.
Wam coś powiedzieć, ale nie tak do końca wprost
I wreszcie dochodzimy do tego naszego Myślimira Szcząchora. Bo jest jeszcze, mam wrażenie, jedna kategoria, która jest czymś między „nazwami znaczącymi” a „puszczaniem oczka”. Taka, w której mieszczą się bohaterowie teoretycznie usytuowani w prawdopodobnie napisanym świecie, ale nazwani tak, że od razu wiadomo, że coś tutaj jest nie tak. Niby jest serio, ale nie do końca. Nadal uważam, że to jest bardzo szemrany środek do wyrażania pewnych kwestii, ale wydaje mi się, że jednak istniejący (i stosowany), więc godny wyróżnienia.
Przykład: No oczywiście Myślimir Szcząchor. A z nim razem doktor Frankenstein i Jan Paweł Bierut z „Gniewu” Miłoszewskiego.
Co sądzicie o tej ostatniej kategorii – bardzo jestem ciekawa
Waszego zdania? Macie jeszcze jakieś pomysły?
Waszego zdania? Macie jeszcze jakieś pomysły?
________________
Natomiast jutro będę opowiadała o planach na lato.
Comments
Z tego co pamiętam z lekcji polskiego nazwiska u Żeromskiego nie są znowu takie zwykłe i bez znaczenia. W "Przedwiośniu" ponoć pochodzą od nazw roślin np. lulek, gajowiec, szarłat, kościeniec (czyli sitowiec) i symbolicznie w miarę odpowiadają charakterowi czy zachowaniu postaci. Żeromski chyba studiował na jakimś kierunku biologicznym więc pewnie zdobytą wiedzę wykorzystał przy pisaniu.
Ja bym jeszcze dodała kategorię nieco odwrotną do tej z Kafką, kiedy to pisarz nazywa wiele postaci bardzo podobnie – to przypadek "Stu lat samotności" Marqueza, gdzie postacie męskie z rodu Buendiów nazywają się albo José Arcadio albo Aureliano – ewentualnie wariacja tych imion.
Author
Tak, z Żeromskim nie jest do końca tak, że to są nazwiska "zwykłe", ale brzmią dla ucha tak prawdopodobnie. A tej prawidłowości z "Przedwiośnia" nie zauważyłam nigdy — doskonałe! Dziękuję za zwrócenie mi na to uwagi! Bardzo fajny pomysł z tymi nazwiskami i imionami takimi samymi u kilku postaci — to zresztą też, mam wrażenie, ma uprawdopodabniać sytuację: w końcu w realnym świecie imiona się w rodzinach powtarzają. A nawet nie w rodzinach, ale po prostu.
To nie do końca na temat, ale w mojej ulubionej powieści trylogii Gormenghast jedna z głównych bohaterek ma na imię Fuksja, a jej brat Tytus rodzi się z fiołkowymi oczami. Zawsze podobało mi się to zestawienie kolorystyczne, gdyż coś ich od początku łączyło choć Fuksja bardzo nie chciała pokochać swojego brata. Broniła się nawet przed tym by go poznać, a ostatecznie byli dla siebie jedynymi bliskimi osobami.
Author
O, nie znam, ale zabieg faktycznie fajny. Chociaż jak mam być szczera to myślałam zawsze, że fuksja jako kolor oznacza taki purpurowy raczej niż fiolet ;).
generalnie chodzi o to że pochodzą z jednej palety kolorystycznej 😀 co się rzuca w oczy, gdy czyta się książkę, której większość akcji toczy się na starym ogromnym zamku, w którym jest baardzo wiele zapomnianych pomieszczeń, więc i dominują ciemne i zimne barwy.
Korekta obywatelska: Tam powinien być Tytus, Romek i A'Tomek, A nie Tomen, Romek i A'Tomek.:)
Do rzeczy jednak. Jeśli chodzi o postacie z tych "najmojszych", to wbrew pozorom fantastyka jest ich pełna (a raczej aspirujących, bo nie każdemu udaje się przedrzeć do szerszych kręgów świadomości popkulturowej). Tu dochodzi, jak myślę, jeszcze jedna kwestia, która w mainstreamie w ogóle nie istnieje. Jak wiadomo, fantastyka cyklami stoi, a cykle często nazywa się imieniem i nazwiskiem głównego bohatera. Warto zadbać, żeby od razu utknęło w pamięci i odpowiednio się kojarzyło.
Druga rzecz to te przeciętne nazwiska – myślę, że pominęłaś pewną ważną rzecz. Takiego Harry'ego Pottera na przykład, który imię i nazwisko ma niewiele bardziej oryginalne niż John Smith. I to oczywiście, jak piszesz, służy temu, aby czytelnik się z nim utożsamiał, ale przygody mają być możliwie nadzwyczajne. Bo tak, jak w powieściach obyczajowych chodzi o to, żeby czytelnik wszedł "w skórę" bohatera i zaczął żyć jego życiem, tak w fantastyce chodzi raczej o to, by czytelnik zawiesił niewiarę, ze takie przygody nigdy nikomu się nie przytrafiają.
Author
Już poprawiłam, dziękuję! Tak to jest, jak się pisze wpis w słoneczny dzień ;).
Oczywiście, doskonały jest ten trop z fantastyką! Że też sama na niego nie wpadłam :). To zresztą prowadzi do takich wynaturzeń, kiedy postać musi mieć trzyczłonowe imię i nazwisko z mnóstwem samogłosek i apostrofów. No i co do Harry'ego — zastanawiam się, czy chodzi o to zawieszenie niewiary w taki sposób, czy raczej o zawieszenie w stosunku do realiów, ale mimo wszystko nie co do przygód, które po przyjęciu realiów wydają się prawdopodobne?
Uwielbiam imiona, które wykorzystuje Małgorzata Musierowicz, ale numerem jeden zawsze był i będzie dla mnie AS polskiej fantastyki – Andrzej Sapkowski. Jego Jaskier, Regis, Visenna, Yennefer, Essi, Szarlej, czy choćby Samson Miodek zachwycają mnie prostotą i wprowadzają w stworzony świat bezszelestnie, bez pośpiechu, z niejaką lekkością. Czarują swym wdziękiem, wzbudzają miłe emocje.
Author
Tak, w ogóle nazewnictwo u Sapkowskiego jest świetne: doskonale dobrany miszmasz elegancko brzmiący dla ucha. Pisałam o tym we wpisie o sadze wiedźmińskiej, bo i mnie to zawsze przy czytaniu ujmuje :).
Zawsze mnie interesowało w jaki sposób bohater/ka zyskuję Imię.
Author
Aha, to jest faktycznie ciekawe. I chyba mocno indywidualne, bo zależy pewnie od tego, z czego autor czerpie inspiracje :).
Od razu przychodzi mi do głowy Rebecca Daphne du Maurier. To że narratorka pozostaje bezimienna, choć jest główną bohaterką, a powieść w tytule obnosi imię jej rywalki nie dawało spokoju interpretatorom od początku. Wprawdzie autorka próbowała wyjaśnić, że rzecz się miała całkiem prosto – żadne imię nie pasowało do narratorki więc pozostał taki zabieg (był o tyle łatwy do przeprowadzenia, że narracja jest pierwszoosobowa), ale ileż tam drugich den podopisywano, bo w powieści można się dopatrywać symbolizmu autobiograficznego i wielu różnych innych zjawisk spod patronatu Freuda… Nawet Agatha Christie korespondowała ponoć z Daphne na ten temat.
Author
Zupełnie nie znałam tej historii, a jest świetna! Swoją drogą fajnie pokazuje, jak się czasem przecina wola autora z wolą interpretatorów. I że czasami interpretacje są ciekawsze od autorskich zamierzeń ;).
Dr Frankenstein w "Gniewie" i mnie poważnie… "zastanowił" 😉
Author
No właśnie. Na początku po prostu sobie pomyślałam, że to strasznie kiepski chwyt "humorystyczny" (zresztą poniekąd nadal tak uważam, z tym że nie do samiuśkiego końca), który zaczął się w "Ziarnie prawdy" i kulminował w "Gniewie". No a teraz tak sobie dumam, że może tam jest coś jeszcze poza tym.