Otóż nie wiem, czy wiecie, ale dzisiaj przypada kolejny dziwny dzień czegoś, o czym pewnie nikt z nas by nie wiedział, gdyby nie dostęp do internetu (chociaż może z czasem te święta się jakoś wżyją i uniezależnią od wifi, kto wie). Mamy dzisiaj Światowy Dzień Żółwia! Ale nie przygotowałam zestawienia tematycznego o żółwiach w literaturze (choć przyznaję, to pomysł kuszący).
Zamiast tego
pomyślałam, że warto by się zastanowić nad takimi powieściami,
gdzie akcja rozgrywana jest baaaardzooo pooowoooli. Czemu tak się
dzieje? Po co? Co z tego ma autor, a co czytelnik? Nie wiem, czy
mieliście tak kiedyś, ale mnie się to zdarza od czasu do czasu:
czytamy sobie powieść, aż tu ktoś nas pyta, o czym to. I dociera
do nas, że jesteśmy na stronie sto pięćdziesiątej czwartej i w
gruncie rzeczy… nic się jeszcze nie wydarzyło. Bohaterowie nadal
rozmawiają. Narrator snuje dygresje. Wiemy wszystko o dzieciństwie
bohatera, ale nadal nie wiemy, co się właściwie dzieje. To jest
zapewne dokładnie to uczucie, które dzielimy ze starożytnymi,
którzy słuchając „Iliady” musieli się zgadzać na wszystkie
te retardacje, bo trochę nie mieli wyboru. My co prawda możemy
przekartkować sobie książkę (tylko jak odkryć miejsce, gdzie
kończy się dygresja, jeśli autor zafundował nam czterysta stron
bez rozdziałów czy choćby gwiazdek dla przerwy?). No, ale
pozostaje pytanie: po co w ogóle ta akcja się tak ciągnie?
pomyślałam, że warto by się zastanowić nad takimi powieściami,
gdzie akcja rozgrywana jest baaaardzooo pooowoooli. Czemu tak się
dzieje? Po co? Co z tego ma autor, a co czytelnik? Nie wiem, czy
mieliście tak kiedyś, ale mnie się to zdarza od czasu do czasu:
czytamy sobie powieść, aż tu ktoś nas pyta, o czym to. I dociera
do nas, że jesteśmy na stronie sto pięćdziesiątej czwartej i w
gruncie rzeczy… nic się jeszcze nie wydarzyło. Bohaterowie nadal
rozmawiają. Narrator snuje dygresje. Wiemy wszystko o dzieciństwie
bohatera, ale nadal nie wiemy, co się właściwie dzieje. To jest
zapewne dokładnie to uczucie, które dzielimy ze starożytnymi,
którzy słuchając „Iliady” musieli się zgadzać na wszystkie
te retardacje, bo trochę nie mieli wyboru. My co prawda możemy
przekartkować sobie książkę (tylko jak odkryć miejsce, gdzie
kończy się dygresja, jeśli autor zafundował nam czterysta stron
bez rozdziałów czy choćby gwiazdek dla przerwy?). No, ale
pozostaje pytanie: po co w ogóle ta akcja się tak ciągnie?
W kwestii ilustracji za to pozostanę w duchu dzisiejszego dnia. Tutaj żółw czekający, aż coś się wydarzy. Zachowuje spokój. Źródło.
Bo taki jest
całościowy zamysł, czyli „W poszukiwaniu straconego czasu”
całościowy zamysł, czyli „W poszukiwaniu straconego czasu”
To jest doskonały przykład takiej książki, gdzie czekanie na to,
aż coś się wydarzy, jest wpisane w koncepcję powieści w ogóle.
Cała długa powieść jest bowiem tak naprawdę opowieścią o tym,
co przypomina się bohaterowi, kiedy je ciastko. Są to wspomnienia
długie i detaliczne, ale i taka jest przecież natura snutych w ten
sposób wspomnień. Bohater dzieli włos na czworo, ogląda każde
wydarzenie z kilku stron, usiłuje sobie przypomnieć kolor sukni
babki w czwartek sprzed dwudziestu lat i ogólnie jest strasznie
rozwlekły. Wiem, że wiele osób to do cyklu Prousta zniechęca, ale
ja stoję po stronie fanów: przecież jak doskonale tu jest pokazane
to nostalgiczne babranie się we własnych wspomnieniach, to
rozpatrywanie, czy postąpiłem tak jak postąpiłem z tego czy z
innego powodu, co się działo dookoła – a im dalej od wspominanej
chwili, tym z większą dociekliwością usiłujemy odnaleźć ten
właśnie obraz chwili, który wydaje nam się najwłaściwszy. I
wiele jestem w stanie Proustowi wybaczyć (chociaż przyznaję, że
odkąd w opowieści zaczyna się wątek Albertyny, trochę zwątpiłam
i w sumie do dzisiaj najbardziej lubię cztery pierwsze tomy).
aż coś się wydarzy, jest wpisane w koncepcję powieści w ogóle.
Cała długa powieść jest bowiem tak naprawdę opowieścią o tym,
co przypomina się bohaterowi, kiedy je ciastko. Są to wspomnienia
długie i detaliczne, ale i taka jest przecież natura snutych w ten
sposób wspomnień. Bohater dzieli włos na czworo, ogląda każde
wydarzenie z kilku stron, usiłuje sobie przypomnieć kolor sukni
babki w czwartek sprzed dwudziestu lat i ogólnie jest strasznie
rozwlekły. Wiem, że wiele osób to do cyklu Prousta zniechęca, ale
ja stoję po stronie fanów: przecież jak doskonale tu jest pokazane
to nostalgiczne babranie się we własnych wspomnieniach, to
rozpatrywanie, czy postąpiłem tak jak postąpiłem z tego czy z
innego powodu, co się działo dookoła – a im dalej od wspominanej
chwili, tym z większą dociekliwością usiłujemy odnaleźć ten
właśnie obraz chwili, który wydaje nam się najwłaściwszy. I
wiele jestem w stanie Proustowi wybaczyć (chociaż przyznaję, że
odkąd w opowieści zaczyna się wątek Albertyny, trochę zwątpiłam
i w sumie do dzisiaj najbardziej lubię cztery pierwsze tomy).
Żółwie uciekające przed brakiem akcji („może nikt nie zauważy, że się wymknęliśmy, chłopaki?”). Źródło.
Bo całe nasze
życie to czekanie, czyli „Czekając na Godota”
życie to czekanie, czyli „Czekając na Godota”
O, to jest dokładnie takie dzieło, w którym nic się nie dzieje.
To znaczy niby mamy tę sytuację oczekiwania, ale wiemy, że to na
nic. Niby bohaterowie rozmawiają, ale w sumie nie do końca to jest
rozmowa. Zresztą dzisiaj już trudno czytać „Czekając…” nie
wiedząc, co się stanie, bo przecież wiemy, że ten Godot wcale nie
przyjdzie. A to jeszcze może pogłębiać czytelniczą frustrację.
Myślę, że tutaj pewną receptą jest jednak czytanie Becketta nie
przez takie zwykłe oczekiwanie „ale o co chodzi, co się stanie,
przyjdzie ten Godot czy nie?”, tylko przez pewną umowną konwencję
dramatyczną. Czyli nie interesuje nas, czy coś się stanie, ale
interesuje nas właśnie to, że nic się nie dzieje i nic się nie
stanie. I jak odwiesimy na kołku nasze zwykłe oczekiwanie na
jakikolwiek rozwój akcji, może wyjdziemy z pojedynku z irlandzkim
dramaturgiem troszkę bardziej zwycięsko.
To znaczy niby mamy tę sytuację oczekiwania, ale wiemy, że to na
nic. Niby bohaterowie rozmawiają, ale w sumie nie do końca to jest
rozmowa. Zresztą dzisiaj już trudno czytać „Czekając…” nie
wiedząc, co się stanie, bo przecież wiemy, że ten Godot wcale nie
przyjdzie. A to jeszcze może pogłębiać czytelniczą frustrację.
Myślę, że tutaj pewną receptą jest jednak czytanie Becketta nie
przez takie zwykłe oczekiwanie „ale o co chodzi, co się stanie,
przyjdzie ten Godot czy nie?”, tylko przez pewną umowną konwencję
dramatyczną. Czyli nie interesuje nas, czy coś się stanie, ale
interesuje nas właśnie to, że nic się nie dzieje i nic się nie
stanie. I jak odwiesimy na kołku nasze zwykłe oczekiwanie na
jakikolwiek rozwój akcji, może wyjdziemy z pojedynku z irlandzkim
dramaturgiem troszkę bardziej zwycięsko.
No, wszyscy czasem potrzebujemy rzucić okiem na żółwia, który je truskawki.
Bo nie każdy
jest zainteresowany łowieniem marlinów, czyli „Stary człowiek i
morze”
jest zainteresowany łowieniem marlinów, czyli „Stary człowiek i
morze”
Wiecie, dla mnie to było jedne z największych zadziwień
lekturowych. Bo w teorii mamy przecież fascynujące, dramatyczne
zwarcie człowieka i przyrody, dramat łowienia tego gigantycznego
marlina, holowania go, po czym nie mniej dramatyczne odkrycie, że
ryba dojechała w postaci szkieletu. A jednak nie wiem jak Wy, ale ja
mam wrażenie, że przez sposób, w jaki Hemingway to napisał, czyli
skoncentrowanie się na starym człowieku bardziej niż na morzu,
dostajemy opowiadanie, w którym niby wiele się dzieje, ale tak dość
oschle, przez co gdyby tego nie rozpisywać – dzieje się dość
mało. Chociaż nie wykluczam, że krecią robotę opowiadaniu robi
też wiek, w którym się to (kiedyś przynajmniej) czytało, czyli
chyba piąta klasa szkoły podstawowej.
lekturowych. Bo w teorii mamy przecież fascynujące, dramatyczne
zwarcie człowieka i przyrody, dramat łowienia tego gigantycznego
marlina, holowania go, po czym nie mniej dramatyczne odkrycie, że
ryba dojechała w postaci szkieletu. A jednak nie wiem jak Wy, ale ja
mam wrażenie, że przez sposób, w jaki Hemingway to napisał, czyli
skoncentrowanie się na starym człowieku bardziej niż na morzu,
dostajemy opowiadanie, w którym niby wiele się dzieje, ale tak dość
oschle, przez co gdyby tego nie rozpisywać – dzieje się dość
mało. Chociaż nie wykluczam, że krecią robotę opowiadaniu robi
też wiek, w którym się to (kiedyś przynajmniej) czytało, czyli
chyba piąta klasa szkoły podstawowej.
Żółw w towarzystwie wypoczywa po męczącej lekturze.
Bo to trochę jak
z lokomotywą, wolno się rozpędza, czyli „Przeminęło z wiatrem”
z lokomotywą, wolno się rozpędza, czyli „Przeminęło z wiatrem”
Muszę powiedzieć, że jak zaczynałam czytać „Przeminęło…”
to po pierwszym dniu spędzonym na czytaniu – a już się byłam
nieźle wciągnęłam – zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę to
nic się jeszcze nie wydarzyło. Że ma być jakieś przyjęcie, ale
póki co sto stron za mną i nawet wieczora jeszcze w powieści nie
ma. Przy czym u Mitchell faktycznie na początku wszystko jest mocno
spowolnione, mamy sporo opisów sytuacji, ale samych wydarzeń
niewiele; potem zaś wszystko mocno przyśpiesza, do tego stopnia, że
pod koniec dzieje się tyle, że autorka przeskakuje między
wydarzeniami, porzucając już tę drobiazgowość opisów. Trochę
taka forma zadośćuczynienia za początek, mogłoby się wydawać.
Tyle że w tym przypadku właściwie dużo bardziej wciągające były
te sceny, w których w istocie nic się nie działo. Także i o
nic-nie-dzianiu-się można pisać fascynująco (i że więcej czasem
znaczy mniej).
to po pierwszym dniu spędzonym na czytaniu – a już się byłam
nieźle wciągnęłam – zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę to
nic się jeszcze nie wydarzyło. Że ma być jakieś przyjęcie, ale
póki co sto stron za mną i nawet wieczora jeszcze w powieści nie
ma. Przy czym u Mitchell faktycznie na początku wszystko jest mocno
spowolnione, mamy sporo opisów sytuacji, ale samych wydarzeń
niewiele; potem zaś wszystko mocno przyśpiesza, do tego stopnia, że
pod koniec dzieje się tyle, że autorka przeskakuje między
wydarzeniami, porzucając już tę drobiazgowość opisów. Trochę
taka forma zadośćuczynienia za początek, mogłoby się wydawać.
Tyle że w tym przypadku właściwie dużo bardziej wciągające były
te sceny, w których w istocie nic się nie działo. Także i o
nic-nie-dzianiu-się można pisać fascynująco (i że więcej czasem
znaczy mniej).
Także przy leniwej sobocie można sobie wyciągnąć z regału takie
dzieło, w którym nic się nie dzieje, i oddać się odpoczynkowi
także formalnemu, a nie tylko treściowemu. Co Wy na to? Jaki macie
stosunek do takich dzieł? A może przychodzą Wam na myśl jeszcze
inne, w których nic się nie dzieje?
dzieło, w którym nic się nie dzieje, i oddać się odpoczynkowi
także formalnemu, a nie tylko treściowemu. Co Wy na to? Jaki macie
stosunek do takich dzieł? A może przychodzą Wam na myśl jeszcze
inne, w których nic się nie dzieje?
________________
A jutro będzie znowu o jedzeniu albo i o nie-jedzeniu. W książkowym
towarzystwie, oczywiście, i zgodnie z porą roku.
towarzystwie, oczywiście, i zgodnie z porą roku.
Comments
No to ja mam kilku takich ulubionych pisarzy, którzy są idealnym przykładem autorów książek, w których nic się nie dzieje:
1) Wiesław Myśliwski – a to facet łuska fasolę i coś tam wspomina, a to przegląda notesik z wizytówkami i coś tam wspomina, nic się nie dzieje, a ja czytam to wszystko jednym tchem i wczuwam się w klimat jakbym czytała najlepszą powieść fantasy. Samą mnie to zadziwia, zwłaszcza kiedy próbuję komuś Myśliwskiego streścić. Nie da się. Chyba najbliżej mu do "W poszukiwaniu straconego czasu".
2) Jose Saramago – tu akurat dzieje się dużo i ja przyznam, że jego książki czytam z zapartym tchem, jak powieści sensacyjne. A jednak Saramago ma w literaturze portugalskiej status taki jak Oliveira w portugalskim kinie – pisarza trudnego, niezrozumiałego, nudnego. Tu jest akurat wina sposobu pisania – Saramago nie oddziela dialogów od reszty tekstu, co odstrasza czytelników już na samym wstępie (blok tekstu nie zachęca do czytania). Do tego liczne dygresje, czasem potrafi walnąć jakieś wyliczenie na trzy strony, a jednak wystarczy tylko trochę bardziej się skupić, żeby tę konwencję zaakceptować – no w końcu na podstawie jego dzieł powstają thrillery, a nie kino festiwalowe 😉
3) Victor Hugo – tu mamy jeszcze więcej dygresji i wyliczeń, kilkusetstronicowy opis bitwy pod Waterloo fabularnie służy tylko temu żeby w ostatnich zdaniach rozdziału pojawiła się ważna postać, mogą się zdziwić osoby, które "Nędzników" albo "Dzwonnika z Notre Dame" znają tylko z ekranizacji – te powieści są strasznie długie i stosunek ważnych wydarzeń do opisów, dygresji, katalogów, refleksji jest mocno nieproporcjonalny, akcja toczy się w tempie żółwim 😉 A jednak kocham Hugo za bohaterów, którzy wymykają się wszelkim schematom – drugiej takiej pary jak Valjean i Javert w literaturze nie ma.
4) Haruki Murakami – byłby na pierwszym miejscu, gdyby nie beznadziejne zakończenie "1Q84", po którym przeszła mi faza na tego pisarza. Nie wiem, czy można określić jego książki powieściami, w których nic się nie dzieje, bo dzieje się dużo – tylko to "dużo" to opisy siedzenia w studni, robienia sałatki warzywnej albo patrzenia przez okno. A jednak ta proza ma coś w sobie, bo nigdy nie wiesz, kiedy nastąpi BUM! i zdarzy się coś nieoczekiwanego.
5) Jane Austen – tylko tańczą, spotykają się w salonach, zakochują i swatają. Akcji jako takiej brak, 3/4 to rozbudowane charakterystyki postaci. A jednak wielbię.
Author
Oczywiście, że też Myśliwski nie przyszedł mi do głowy (ale w sumie mam takie wrażenie, że u niego się tyle dzieje! A przecież masz rację, to jest taka proustowska konstrukcja, że na głównym planie to się w sumie nic nie dzieje, tylko pamięć błądzi po wydarzeniach). Z Saramago nie miałam jeszcze do czynienia w całości z niczym (ale mam w planach, jako że noblista, ale myślałam, żeby zacząć — jeśli to w ogóle możliwe — od czegoś "lekkiego" ;)). Ale to ciekawe, że tu w sumie dosłownie ta forma pisania sprawia, że na pierwszy rzut oka nic się nie dzieje, bo mamy niezróżnicowany blok tekstu. Fascynujące :)! (Trochę jak z Kafką, który pisał strasznie długie akapity i denerwowało go, że wydawcy chcą je skracać i zmieniać, żeby się lepiej czytało ;)).
O właśnie, ci dygresyjni pisarze, którzy do tego dodają mnóstwo szczegółów tła! Nawet nie tylko Hugo, Eco teraz też tak pisze. I w sumie akcja akcją, a te opisy :).
Murakami i Austen to są właśnie dobre przykłady: bo tam jednak jest akcja zauważalna (chociażby bohater się przemieszcza i to w głównym planie), ale jakby tak pogrzebać, to może faktycznie oni biedni siedzą, rozmawiają i patrzą za okno? Nie wiem, czy się zgadzam do końca, ale myśl przednia :).
No właśnie, bo czasami to "nic się nie dzieje" to kwestia po prostu braku wydarzeń czy jako takiej akcji (Myśliwski), a czasami stylu danego pisarza, który kluczy, zanim dotrze do sedna i zamiast biegu do celu jak najkrótszą drogą mamy spokojny spacerek z kontemplacją świata wokoło.
A co do Saramago, to polecam chyba zacząć od "Baltazara i Blimundy" – to od tej powieści zaczęła się popularność tego pisarza na świecie.
Author
O, dzięki, już sobie notuję :).
" A lasy wiecznie śpiewają" o tej powieści pomyślałam, gdy zobaczyłam tytuł.
Author
Jeszcze nie miałam przyjemności, ale słyszałam w podobnym tonie ;).
Przeczytałam tę powieść z zapartym tchem. Bardzo mi się podobała.
Ojej. Takie książki czasem są dobre, ale… chyba po prostu trzeba lubić ten "brak akcji" albo po prostu mieć ochotę na takie klimaty. W każdym razie podziwiam pisarzy, którzy potrafią tworzyć podobne powieści. Bo pisać "o niczym" też trzeba umieć;)
PS. U Jane Austen nic się nie dzieje? No jak to 😛
Author
Jasne, chyba nawet tak pisać jest trudniej. A czasami sięgnąć po coś, w czym się kompletnie nic nie dzieje, jest bardzo przyjemnie, jeśli jest to — no właśnie — dobrze napisane. A z tą Austen, tak jak napisałam wyżej, w sumie nie wiem, czy się zgadzam, ale może jakby się przypatrzeć…?
Trafiony zatopiony – jak ja nie lubię takich powieści, kiedy dopada mnie myśl: ale o czym to w ogóle jest i po co ja to czytam. Najnowszym przykładem takiej książki jest "Szczygieł": "Narrator snuje dygresje. Wiemy wszystko o dzieciństwie bohatera, ale nadal nie wiemy, co się właściwie dzieje." I wszyscy się zachwycają. Co ciekawe klasyfikacja do tego typu książek jest różna, jak widzę po wypowiedziach powyżej, np. nigdy bym nie powiedziała, że taką powieścią są "A lasy wiecznie kochają", które uwielbiam i wcale mnie nie nudziły. Murakami też raczej nie – tam sporo się dzieje, tylko rozgrywa się to w głowach bohaterów. "Nędzników" musiałabym sobie przypomnieć, bo czytałam strasznie dawno, ale wtedy okrutnie mi się ta powieść podobała.
Author
Bo to chyba nie jest kwestia znudzenia, bo i rozwlekłość może być zaletą — ale może dużo zależy od naszego nastawienia? To znaczy jak ktoś nam zareklamuje książkę jako "szeroką panoramę czegoś tam" i spodziewamy się, że ten bohater będzie przeżywał dzikie przygody, a on siedzi i wspomina tylko na tle tej "szerokiej panoramy", to zaczynamy mieć wątpliwości? Albo — jak to ujęłaś — wiemy wszystko o jakiejś jednej rzeczy, a nadal trudno powiedzieć, co się dzieje (znam to uczucie — ale "Szczygła" mam dopiero w planach, po recenzji Ekrudy strasznie nabrałam na niego ochoty, potem po Twojej trochę wyhamowałam, ale pewnie się do niego dobiorę w swoim czasie i sama zobaczę, co i jak :)).
Znakomity tekst. Kolejny! Ja lubię takie 'żółwie' książki. Planuję wreszcie przeczytać Prousta i 'Moją walkę'. Lubię strumień świadomości, Myśliwskiego i inne. Więc takie zabawne zestawienie książek i żółwi jest dla mnie REKLAMĄ TYCH KSIĄŻEK.
A propos 'Przeminęło z wiatrem', to dużo akcji jest w kontynuacji autorstwa Alexandry Ripley.
Pozdrawiam i zapraszam w swoje skromne progi.
Author
Z kontynuacjami "Przeminęło…" mam problem, bo mam wrażenie, że tam się dzieje dużo, ale wbrew temu, co się działo u Mitchell (ale widziałam tylko ekranizacje, od razu zastrzegam). Ze strumieniem świadomości mam zaś tak, że nie zawsze pisane w ten sposób książki mnie uwodzą, ale Prousta serdecznie polecam (nawet tę Albertynę da się znieść!) :).
Ja zamierzam słuchać Prousta. Audiobook czyta Ksawery Jasieński. Zabawną anegdotę opowiedział na youtube, że w pewnym momencie, czytając ten audiobook, zasnął. Może wyłapię ten moment.
Wtedy, gdy czytałam o Skarlett, to miałam 'fazę' na romanse. A w kontynuacji jest dużo miłości. Krwisty romans.
Author
O rety, nie najlepsza reklama w takim razie dla samego audiobooka ;).
Może nie ma tam sceny z chrapaniem….
U Ciebie tyle tych wpisów, że mam masę do nadrabiania (z tygodnia mojej tu nieobecności!). I już doczekać się nie mogę, bo coś mi przemknęło przed oczami o grillowych lekturach? Wow. Znajdę jakiś wieczór, ranek i wszystko połknę naraz 🙂
Author
Przy pisaniu codziennie faktycznie się tego zbiera, ale postanowienie postanowieniem ;). Będzie mi bardzo miło, rzecz jasna! 😀