Ponownie dzięki temu, że siostry z bloga Książki mojej siostry są takie miłe, mogłam przeczytać książkę. Tym razem pożyczyły mi „Fangirl” Rainbow Rowell, którą sobie zostawiłam na okres świąteczny, żeby mieć przyjemną lekturę. Nie zawiodłam się, ale oczywiście mam mnóstwo poupychanych po kieszeniach „ale”.
Dlatego dzisiejsze moje wynurzenia po lekturze podzieliłam. To znaczy wymyśliłam sobie, że skoro chyba już wszyscy, którzy o „Fangirl” słyszeli, ją czytali, to mogę sobie pozwolić na spojlery, ale najpierw będzie bezspojlerowa część dla tych, którzy ostrzą sobie zęby na przygotowywane polskie wydanie.
Cóż innego może nam dzisiaj towarzyszyć, niż
cudna muzyka z filmu, a jakże by inaczej, „Nebraska”?
Dostałam ten soundtrack na urodziny i jestem z tego powodu
przeszczęśliwa – może i Was „chwyci”?
Część pierwsza, bezspojlerowa
O czym jest „Fangirl”? To historia Cath, jednej z dwóch bliźniaczek, mieszkanki Omahy w Nebrasce, która zaczyna studia w stolicy stanu, Lincoln. Na wstępie nie jest różowo: jej ukochana siostra, Wren, postanawia się uniezależnić, więc dziewczyny nie będą mieszkały w jednym pokoju w akademiku, ba, nawet nie w jednym akademiku. Cath właściwie nie do końca chce iść do tego college’u, idzie tam, bo idzie za Wren. Cieszy się tylko za zajęcia z kreatywnego pisania (tak to się nazywa?), bo jej największą pasją jest pisanie fanfików. Co to są fanfiki? To są opowiadania – albo całe powieści – pisane przez fanów danego uniwersum z wykorzystaniem postaci, miejsc czy zdarzeń już wykreowanych przez autora danego, nazwijmy to, fenomenu kulturowego. Cath jest dziką fanką serii o Simonie Snowie, nastoletnim czarodzieju, luźno wzorowanym na Harrym Potterze. Ma ambicję ukończyć rozrastający się w zastraszającym tempie fanfik zanim wyjdzie ostatni tom serii. Studia bardziej w tym przeszkadzają, niż pomagają – onieśmielająca współlokatorka, kolega z zajęć z pisania, który jest jakiś taki gburowaty, kłopoty w domu, problemy z siostrą, no i rozpraszająca obecność przyjaciela współlokatorki, Leviego, raczej Cath nie uskrzydlają. Do tego dziewczyna cierpi na nerwicę, zmaga się z problemem bycia porzuconą przez matkę – matka bliźniaczek odeszła do rodziny jedenastego września po zamachach – i jest chronicznie nieśmiała. Złożywszy to do kupy otrzymujemy złożony punkt wyjściowy, a dalej jest coraz lepiej.
Dlaczego warto przeczytać „Fangirl”? Bo Rowell nie owija w bawełnę. Faktycznie odrobiła lekcje, jeśli chodzi o pisanie fanfików i bycie w fandomie. Nie ośmiesza, nie udziwnia, nie rysuje karykatury, wyposaża postaci w zdrowy dystans, poza tym ma rękę do pisania intrygujących, charakterystycznych bohaterów. To nie jest po prostu historia o nerdzie (jaka jest forma żeńska?), która siedzi w pokoju i stuka w klawiaturę. Rowell wykreowała stosunkowo złożony świat, którego rąbek zaledwie przed nami odsłania, syngalizując nam co działo się wcześniej i co mogło dziać się dalej. Czyta się to szybko, zdania rzadko kiedy są złożone, akcja zasadniczo porusza się do przodu sprawnie, dłużyzn nie ma, naprawdę można sobie to spokojnie przeczytać bez stresu – trzeba przebrnąć przez początek, bo akcja rozkręca się tak gdzieś około czterdziestej strony, a potem już człowiek płynie.
Dlaczego nie warto czytać „Fangirl”? Jeżeli oczekujecie niezwykle pogłębionej refleksji nad zjawiskiem fanfików – to raczej jeszcze nie tutaj i nie teraz. Jeżeli denerwują Was rozchwiane psychicznie bohaterki – możecie się rozczarować. Jeżeli reagujecie wysypką na powieści dziejące się w college’u (które ja osobiście uwielbiam) – dajcie sobie spokój. Osobiście uważam „Fangirl” za książkę bardzo przyjemną, ale nie wiem, czy poleciłabym ją każdemu bez zastrzeżeń.
Część druga, czyli ziemia usiana spojlerami
(wchodzicie na własną odpowiedzialność)
No dobrze, a teraz sobie pofolguję i poomawiam na własną rękę kilka kwestii, które mnie w „Fangirl” ujęły albo które mnie wkurzyły. Dla ułatwienia chyba najprościej będzie to porozgrzebywać w wątkach.
Wątek fandomowy: zastanawiało mnie przez cały czas, że Cath ma problem z określeniem, czy Levi jest nerdem, jeśli nie czyta książek, a wyłącznie ich słucha (bo ma problemy ze skupieniem uwagi na tekście – zafascynowało mnie to tak na marginesie, bo ja mam zupełnie odwrotnie, to znaczy skupienie się na czytanym tekście jest dla mnie bardzo trudne). To zresztą chyba wyłącznie sygnalizuje szerszy problem pod tytułem „kto jest, u licha, tym nerdem?”, a autorka tylko to tak delikatnie zaznacza (inna sprawa, po co nam w ogóle wyznaczania granic w rodzaju „odtąd dotąd jest nerd, a wcześniej to jeszcze nie”). Fajnie, że jednak w końcu dziewczęta przekonują się, że to, czy Levi czyta, słucha czy robi inne rzeczy z tekstem nie ma znaczenia. Natomiast jest tu jeszcze jeden wątek: mianowicie współlokatorka Cath w pewnym momencie mówi coś o Simonie Snowie i Cath dziwi się temu niepomiernie. Na co Reagan zwraca jej uwagę, że przecież to światowy fenomen i wszyscy go czytali. To jest ciekawe z dwóch powodów: po pierwsze Cath dziwi się, że ktoś nie z fandomu czyta Snowa, a po drugie pokazuje, że w sumie pewne rzeczy nie dają się zamknąć w żadnych ramach. Możemy coś lubić, nie poświęcając się temu całkowicie, i w sumie nie jest to grzech, nie czyni z nas w żadnym razie „gorszych fanów”. Podoba mi się ten trop bardzo.
Wątek pisarsko-kompensacyjny: mam tutaj problem, bo Cath na początku kilkukrotnie deklaruje, że pisze, żeby się odciąć od rzeczywistości, żeby zniknąć w tym, co pisze. Uwielbienie dla świata Simona Snowa właściwie staje się tutaj takim rodzajem kompensacji, typowej ucieczki w marzenia (i to takie wiecie, naprawdę klasyczne: czarodzieje? wielka miłość z kart książek?). To dość proste i bym się na autorkę obraziła, gdyby nie to, że ten wątek ewoluuje – czy raczej może nie tyle ewoluuje, co się przeobraża. Bo dowiadujemy się, że Cath nie jest tylko taką sobie pisarką fanfików, ale że jest szalenie popularna i tysiące osób czekają na jej kolejny post. Cath zatem nie tyle się roztapia, co funkcjonuje na drugiej płaszczyźnie: jako Magicath, autorka super popularnego fanfika, „Carry On, Simon”, który wiele osób traktuje niemal jak kanoniczne zakończenie sagi. Także to nie jest tak, że Cath pisze sobie a muzom – jasne, to jest ważne dla niej, ale nie tylko dla niej, czuje się odpowiedzialna za to, co tworzy, przed innymi (choćby ta scena, w której Wren ją ostrzega, że nie może zabić Baza, przemawia na korzyść tego, co piszę). No i jest tu jeszcze jedna kwestia: między rozdziałami mamy wstawki z fanfików Cath albo z kolejnych tomów przygód Snowa oryginalnego, które w jakiś sposób korespondują z tym, co w danym rozdziale się wydarza (czasami dość luźno). Wtedy to pisanie – ale i czytanie też, w mniejszym stopniu, bo jednak Snow jest dla Cath rodzajem punktu wyjścia – staje się taką kompensacją lęków Cath (co wciąż jakoś nie tłumaczy, czemu Cath obiera akurat taką konwencję, to znaczy slash – ale może i dobrze, bo łatwo by było wpaść w tani psychologizm), która pisze fundując sobie właściwie autoterapię; i to nawet wówczas, kiedy mówi swojej profesorce od Fiction Writing, że tak naprawdę to ona nie chce pisać o rzeczach, które sama wymyśla. Oczywiście, chyba wszyscy w tym momencie krzyczą do książki coś w rodzaju „no jak to, sama to przecież wymyślasz!”, ale chodzi o świat, powiedzmy, realny. Bo to nie do końca jest sprecyzowane. Ale prawdą jest, że Cath porządkuje sobie wszystko w głowie pisząc nie fanfik, ale opowiadanie o odejściu swojej matki. W konwencji realistycznej. No, mam z tym problem. Bo jednak niby mamy apologetykę fanfików i fantastyki, ale to prawdziwe przeżycie traumy i jej odczarowanie może mieć miejsce wyłącznie w literaturze „realistycznej”? Tym to pachnie, ale może jestem przewrażliwiona na takie wątki.
Wątek miłosny: Bardzo mi się podobało, jak to zostało rozegrane. Bo jest taka ładna klasyczna zmyłka w postaci Nicka i chociaż domyśliłam się już na początku, po co on tam jest, to samo rozwiązanie tego wątku jest świetne i bardzo budujące (Cath nie jest łasa na „sławę”, sprawiedliwość tryumfuje i tak dalej). Brakowało mi tylko jednego: skoro Nick jest taki świetny pisarsko, co kilka razy w tekście pada, to czemu Cath wciąż narzeka na styl, w jakim on pisze? Bo właściwie nic z tego, co on do tekstu wnosi, jej nie pasuje – w sumie trudno tego nie zrozumieć, bo Nick to taki spóźniony epigon (w sumie epigon chyba nie może nie być spóźniony?) bitników, trochę taka wariacja na temat Jessa z „Gilmore Girls” (swoją drogą „GG” w „Fangirl” są przywołane tylko raz, ale całość jakoś jednak delikatnie nawiązuje do „GG” – na przykład studyjne zagubienie Wren i ekscesy Rory? Ale to inny temat, więc zostawiam go z boku), tylko że bardziej pretensjonalny. Natomiast Levi jest pisany nie dość, że konsekwentnie, to jeszcze autorka tak mu podobierała cechy, że nie sposób go nie lubić. Natomiast mam kilka „ale” do poszczególnych momentów tego związku: Cath z jednej strony jest mocno pozamykana, ale w końcu się przekonuje do Leviego i wszystko pięknie, ale przez to, że były takie przeskoki w akcji, że ten proces tak naprawdę nie został opisany, tylko zakomunikowany („minęły trzy tygodnie i…”), to to przezwyciężanie kryzysów i swoich uprzedzeń wyszło nieco przyblado. Ale i tak uważam, że to całkiem fajny opis takiej ładnej (dokładnie takiej: ładnej) studenckiej pary.
Wątek rodzinny: z jednej strony lubię to, że te problemy rodzinne się pojawiają, bo one rysują takie szersze tło dla bohaterów, z drugiej – no właśnie, one są strasznie skrótowe. Może gdyby było tego o jeden problem mniej (alkoholizm Wren na przykład mógłby zniknąć i książka by na tym nie ucierpiała – zresztą ten wątek jest z lekka wydumany, moim zdaniem: nie, żeby to nie był problem, my mamy jednak za mało przesłanek, żeby stwierdzić, jak to jest z tym nałogowym piciem Wren, która jest swoją drogą najbardziej antypatyczną bohaterką „Fangirl” w moim odczuciu), wyszłoby to lepiej? Bo na przykład załamanie ojca jest jednym z takim punktów konstrukcyjnych fabuły – jest potrzebne, żeby wygenerować pewne napięcia – ale już jak i Wren trafia do szpitala, to sprawia to trochę takie wrażenie „a, nic się nie dzieje, trzeba by jakoś spiąć akcję, hm, to kto teraz do szpitala?”. Wątek matki jest intrygujący, ale jest go ciut za mało – poza tym nie przekonuje mnie, że Cath czuje się tak strasznie skrzywdzona tym odejściem, że wpłynęło to na wiele obszarów jej psychiki, a Wren mówi jej tylko, że tak jest, bo ona na to pozwoliła! Normalnie „twardym trzeba być”. Zwłaszcza, że autorka tak buduje akcję, że my widzimy, jak wiele psychicznej krzywdy porzucenie przez matkę wyrządziło Cath – trudno się z czegoś takiego pozbierać tylko po jednej motywującej mowie. Natomiast to, że związek z Levim jakoś ją składa do kupy, to jest wątek interesujący, ale pod tym kątem słabo rozwinięty; w tym sensie zresztą zakończenie jest z lekka nieprzekonujące, bo ta straumatyzowana dziewczyna w dobrym towarzystwie staje się zupełnie inna, zdrowsza. Kończy fanfik, czyta ostatni tom Snowa i wszystko zmierza ku lepszemu. No nie wiem, za dużo tam było tych traum, żeby to się tak łatwo wyrównało – ale tak sobie krytykując widzę równocześnie kilka pól do obrony tych wątków, właśnie dlatego, że one nie są dopowiedziane do końca, więc tam są dalsze punkty wyjścia. Pod tym względem uważam, że konstrukcja „Fangirl” jest wykonana solidnie.
O, to tyle chciałam powiedzieć. Mam nadzieję, że ci, którzy nie chcieli spojlerów, nie czytali drugiej części, a ci, co czytali i książkę, i drugą część, zechcą się podzielić swoimi wrażeniami i podejrzeniami. Rowell powiedziała ostatnio, że „jeszcze z tymi bohaterami nie skończyła”, więc może jeszcze będzie ciąg dalszy? No i podobno są fanfiki do „Fangirl” – muszę poszukać (może ktoś zna jakieś dobre?). Muszę teraz się rozejrzeć za kolejnymi powieściami Rowell, żeby zobaczyć, jak jej idzie z innymi fabułami. Natomiast już tak zupełnie na zakończenie przyznam się do czegoś: wiecie, jaki fanfik strasznie chciałabym przeczytać? Taki, w którym Karel Čapek, który w pewnym momencie życia był korespondetem czeskich gazet z Anglii, spotyka Doctora. W końcu a) wynalazł słowo robot – więc jakby sami rozumiecie, i b) był w Anglii, więc nawet by Doctor nie miał za długiej drogi.
(Odhaczone jako „książka napisana w języku innym niż polski”).
_____________
Nie wiem jak Was, ale mnie dopadło jakieś wiosenne przesilenie, więc jutro będzie wpis taki lżejszy.
Comments
Przeczytałam kilka recenzji "Fangirl", ta jako pierwsza naprawdę mnie zachęciła, by przyjrzeć się książce trochę bliżej. Nawet mimo że postanowiłam przeczytać tez tę spojlerową – bardziej chyba przez to czepialską – część wpisu (a bo mi spojlery do podobnych fabuł niestraszne).
Zaś formą żeńską od słówka "nerd" jest nerdette. 🙂
M.
Author
To się mogę tylko bardzo cieszyć :-)!
I dziękuję za rozwianie moich filologicznych wątpliwości, wzbogacam swój słownik o "nerdette" :).
Przeczytałam sobie tylko pierwszą część recenzji, bo strasznie nie lubię sobie spoilerować, ale mam ochotę na tę "Fangirl". Co jest dość dziwne, po bo "Eleonorze i Parku" sądziłam, że już po Rowell nie sięgnę. Chyba te fanfiki mnie zaintrygowały, pierwszy raz spotykam się z nimi w powieści. Toteż będę się czaić na tę książkę 😉
Author
No patrz, a ja z kolei dużo dobrego o "Eleonorze…" słyszałam, mam w planach tę książkę gdzieś dopaść :). A z "Fangirl" liczę udanej lektury, są tam nawet fragmenty fanfika Cath :).
Pyzo, po Eleonore i Parka koniecznie prędko sięgnij, bo to naprawdę świetna ksiązka! Tak bardzo, bardzo warta uwagi i wyrózniająca się na tle młodziezowych obyczajówek. Może dlatego że Rainbow naprawdę niebanalnie pisze 🙂
Author
Zapowiada się, że będę miała okazję, więc przeczytam :). Bardzo jestem ciekawa!
I tu pojawia się ważkie pytanie, z którym Doktorem miałby się spotkać? Ja stawiam na Dziewiątego.
Author
Wiesz, że o tym nie myślałam jeszcze? Osobiście nie przepadam za Dziewiątym (ale to nie do końca jego wina, ale dobrych scenariuszy miał niewiele, może gdyby został jeszcze na jedną serię?; a tak w ogóle – czemu Dziewiąty według Ciebie?), ale tak sobie myślę, że gdyby zderzył się z Pierwszym, mogłoby z tego wyjść niezłe zamieszanie (odcinki historyczne z Pierwszym są przecudowne!), Czwartym (pies-robot!) albo Jedenastym (tu bez racjonalnego argumentu, po prostu lubię Jedenastego ;))… Ach! Niechże ktoś się na ten fanfik skusi ;).
Pyzo, świetny tekst. Cieszę się, że mogłam przyczynić się do jego powstania 😉 Zgadzam się, że "Fangirl" i GG mają ze sobą coś wspólnego. Wydaje mi się, że Rowell potrafi stworzyć taką ciepłą i miłą atmosferę. Podobnie jest zresztą, moim zdaniem, w "Eleonorze i Parku" (także nie musisz książki szukać daleko, jeśli masz ochotę 🙂 ). To jest taki klimat, ktory cofa mnie o kilka lat i sprawia, że robi mi się ciepło na sercu 😉
Author
Milvanno Droga, wiesz, że ja jestem pożyczaczem, więc jakbyś była znowu tak miła, to "Eleonorę…" z chęcią przeczytam :). Ale się cieszę, że nie tylko ja mam takie odczucia wobec powinowactwa GG i F – bo tak sobie potem myślałam, że może po prostu to to podobieństwo na linii samotny rodzic – college – lubiąca czytać/pisać bohaterka, ale masz rację, dużo tu robi podobnie kreowana atmosfera.
Jakoś "Fangirl" mnie nie zachwyciła, mimo że lubię młodzieżowe powieści (jakby nie patrzeć wciąż jestem ich targetem). Bardzo fajne było przedstawienie realcji rodzinnych, mam mieszane uczucia co do przedstawienia fandomu i pisania fanfików. Z jednej strony nie było źle ale i tak mialam wrażenie, że autorka mogła to jakoś bardziej rozwinąć. Wątek miłosny nieszczególnie mi przypadł do gustu. Odniosłam wrażenie, że napisano go na zasadzia "To YA, nikt nie czyta YA bez romansu!". Choć ma jeszcze kilka uwag, to książkę czytało sie przyjemnie, napisano ją bardzo prostym językiem, odpowiednim dla osób zaczynających czytanie po angielsku. Dla mnie to duży plus.
Ogólnie chciałam się przywitać, czytałam bloga od dawna, jednak dotychczas jako cichy czytelnik 🙂
Author
Witaj, witaj :). Mnie akurat wątek miłosny nie przeszkadzał, więcej nawet, był całkiem przyjemny — taki dokładnie, jaki czasem jest potrzebny przy lekturze ku pokrzepieniu serc, bez pięknego księcia i w ogóle :). Ale że i ja miałam uwagi, tom je wynotowała ;).