Kilka dni temu w dyskusji pod wpisem o listach książek rozmawiałyśmy z Naią o tym, od czego można zacząć przygodę z fantastyką. Zastanawiałam się potem dość długo, co można polecić komuś, kto miałby ochotę zacząć taką przygodę i doszłam do wniosku – jak zazwyczaj – że to sprawa bardzo indywidualna. Dlatego dzisiejszy wpis nie będzie wytyczną w rodzaju „tyle a tyle książek, dzięki którym zakochasz się w fantastyce!”, ale rodzajem czytelniczego wyznania, dzięki jakim książkom ja zakochałam się w tym gatunku.
To
nie są książki, które uważam za najbardziej reprezentatywne, to
po prostu są książki, które mnie osobiście udowodniły, że
fantasy to jest gatunek dla
mnie i taki, po który zawsze chętnie sięgnę – i jasne, od czasu
do czasu się rozczaruję, ale jednak to jest taka przygoda na całe
życie (i dał mi do myślenia post Moreni, że o fantastyce w ogóle prawie tutaj nie piszę!). Mam też
tak, że z pewną nieufnością podchodzę do cykli fantasy
dłuższych od trylogii – mam
problem z zanurzaniem się w światy, z których nie wiadomo kiedy
wyjdzie spójna całość (i
czy w ogóle), dlatego nie ma tu zasadniczo wielotomowych cykli
(podkreślam: zasadniczo). Poza
tym, wyrosłam na baśniach i wciąż żywię ogromne uwielbienie do baśni – a
to zawsze jest, myślę, dobra baza wyjściowa, żeby zapadać się w
inne, autorskie, fantastyczne światy. Dla mnie w każdym razie droga od przeczytania wszystkich baśni w bibliotece do półek z fantastyką była drogą naturalną.
nie są książki, które uważam za najbardziej reprezentatywne, to
po prostu są książki, które mnie osobiście udowodniły, że
fantasy to jest gatunek dla
mnie i taki, po który zawsze chętnie sięgnę – i jasne, od czasu
do czasu się rozczaruję, ale jednak to jest taka przygoda na całe
życie (i dał mi do myślenia post Moreni, że o fantastyce w ogóle prawie tutaj nie piszę!). Mam też
tak, że z pewną nieufnością podchodzę do cykli fantasy
dłuższych od trylogii – mam
problem z zanurzaniem się w światy, z których nie wiadomo kiedy
wyjdzie spójna całość (i
czy w ogóle), dlatego nie ma tu zasadniczo wielotomowych cykli
(podkreślam: zasadniczo). Poza
tym, wyrosłam na baśniach i wciąż żywię ogromne uwielbienie do baśni – a
to zawsze jest, myślę, dobra baza wyjściowa, żeby zapadać się w
inne, autorskie, fantastyczne światy. Dla mnie w każdym razie droga od przeczytania wszystkich baśni w bibliotece do półek z fantastyką była drogą naturalną.
Nowe
stworzenia i ich przytulne nory, czyli „Hobbit” J. R. R. Tolkiena
stworzenia i ich przytulne nory, czyli „Hobbit” J. R. R. Tolkiena
Pozycja zapewne mało
zaskakująca. „Hobbita” przeczytałam przypadkiem w czasach
wczesnoszkolnych; nie jestem w stanie do końca odtworzyć kontekstu,
ale strzelałabym, że książkę kupiłam – był to okres, kiedy
odkładałam kieszonkowe, żeby co jakiś czas ufundować sobie nową
pozycję do biblioteczki, i przy jednej z takich wizyt w księgarni
zauroczyła mnie okładka „Hobbita”. Do dzisiaj ją pamiętam:
śpiący jak popielica okrągły ludzik w korzeniach drzewa i smok
nad nim jako fragment ilustracji średniowiecznego manuskryptu.
Szybko wsiąkłam w fabułę: wielka wyprawa, zabawne przygody,
tajemniczy czarodziej, wielki mroczny las, elfy pijanice, no i smok,
oczywiście, to była dokładnie taka mieszanka, żeby mnie urzec. Do
tego jest to książka bardzo przytulna, zbierająca elementy
swojskie (dom Bilba, to jego pieczenie ciast, szykowanie się do
drogi) i niesamowite, i łącząca je w jedną doskonałą mieszankę
– taką trochę baśń, a trochę już coś innego, ale nie do końca sprecyzowane, co właściwie.
zaskakująca. „Hobbita” przeczytałam przypadkiem w czasach
wczesnoszkolnych; nie jestem w stanie do końca odtworzyć kontekstu,
ale strzelałabym, że książkę kupiłam – był to okres, kiedy
odkładałam kieszonkowe, żeby co jakiś czas ufundować sobie nową
pozycję do biblioteczki, i przy jednej z takich wizyt w księgarni
zauroczyła mnie okładka „Hobbita”. Do dzisiaj ją pamiętam:
śpiący jak popielica okrągły ludzik w korzeniach drzewa i smok
nad nim jako fragment ilustracji średniowiecznego manuskryptu.
Szybko wsiąkłam w fabułę: wielka wyprawa, zabawne przygody,
tajemniczy czarodziej, wielki mroczny las, elfy pijanice, no i smok,
oczywiście, to była dokładnie taka mieszanka, żeby mnie urzec. Do
tego jest to książka bardzo przytulna, zbierająca elementy
swojskie (dom Bilba, to jego pieczenie ciast, szykowanie się do
drogi) i niesamowite, i łącząca je w jedną doskonałą mieszankę
– taką trochę baśń, a trochę już coś innego, ale nie do końca sprecyzowane, co właściwie.
Zwykle staram się wymyślać w miarę kreatywne
ilustracje do wpisu, ale dzisiaj będą okładki. Czemu?
Bo te konkretne książki kojarzą mi się z tymi konkretnymi,
czasami wyjątkowo paskudnymi, okładkami. No, tę akurat
bardzo lubię. Źródło.
Epicka
wyprawa przez nie tak znajome kraje, czyli „Władca pierścieni”
J. R. R. Tolkiena
wyprawa przez nie tak znajome kraje, czyli „Władca pierścieni”
J. R. R. Tolkiena
I od razu wyznam, że nie
zakochałam się we „Władcy…” od pierwszego wejrzenia. Po
kilkukrotnej lekturze „Hobbita” przyczaiłam się w bibliotece na
trylogię, przyniosłam sobie do domu tom pierwszy,
przeczytałam pierwszy rozdział i oddałam z powrotem do biblioteki.
Myślę, że w rozpoczęciu przygody z „Władcą…”
przeszkodziło mi wydanie: specyficzne tłumaczenie Łozińskiego i
cienki, gnący się papier z małym drukiem. Dlatego teraz powiem
coś, na co wielu fanów Tolkiena się oburzy: do powrotu do
uniwersum „Władcy…” skłoniły mnie filmy (czy raczej to
kategoryczne przeświadczenie, które gdzieś po drodze porzuciłam,
czyli: „nie obejrzę ekranizacji, póki nie zapoznam się z
książkowym pierwowzorem”). W międzyczasie przeczytałam jeszcze
„Kowala z Polesia Większego” i uznałam, że lubię styl
Tolkiena i „Władca…” musi być super. Widząc moją
determinację, rodzicielka sprezentowała mi trylogię w wydaniu Muzy
(wiem, że wiele osób nie przepada za specyficznymi okładkami tej
serii, ale ja mam do nich właśnie przez tę historię sentyment
szczególny). I co, myślicie, że teraz już nadszedł czas na happy
end? A gdzie tam! Zabrałam „Władcę…” ze sobą w podróż
przez całą Polskę na jakieś wakacje i wyobraźcie sobie, jaki
spotkał te książki koniec… Dość powiedzieć, że jeden z
podróżujących tym samym autobusem ciemną nocą mi te książki
zdewastował, dając upust swojej chorobie lokomocyjnej. Naprawdę,
byłam wtedy jakoś na wysokości jaskini Szeloby i nawet w akcje
desperacji chciałam drugi tom odczyścić, ale na szczęście
rzeczony pasażer o słabym żołądku obiecał, że mi trylogię
odkupi – i słowa dotrzymał (to znaczy właściwie dostałam
fundusze, by ją sobie odkupić; zdewastowane trzy tomy zatrzymał
zaś pasażer z deklaracją, że może to dla niego znak, że
powinien „Władcę…” wreszcie przeczytać, więc może i dobrze się stało). Takie to były
koleje moich losów z „Władcą…”. Co mnie zaś do niego
przekonało? Rozmach, staranność, świetne czerpanie z mitów i
legend, i ten ton – że można mówić o rzeczach ważnych i nie
popadać na każdym kroku w patos (którego tak w ogóle to w trylogii trochę jest – ale uważam go za znośny) i karykaturę. No i znowu było Shire, które
uwielbiam, ta swojskość i przytulność, a z drugiej strony
odpowiednio dawkowana groza (bębny! Bębny w głębinach!). No i
jaki to jest świat – taki, który nie udaje, że jest idealny, ale
i nie taki, który ci mówi, że skończysz bardzo źle, jak się
tylko odwrócisz. Poza tym, co bardzo lubię we „Władcy…”, to nie jest aż tak drobiazgowo opisany świat – tam są puste pola zostawiające miejsca na domysły (chyba, że się przeczyta wszystko inne Tolkiena – wtedy już tych pustych pól robi się mało), sami bohaterowie nie bardzo go, poza swoimi zakątkami, znają, no i to jest świat w trakcie wielkiej przemiany, która nie wiadomo dokąd prowadzi. Zrobiłam sobie gruntowną powtórkę z „Władcy…”
rok temu i jejku, jak to są świetnie napisane książki! Tak bardzo
nieśpiesznie, a jednocześnie bez lania wody.
zakochałam się we „Władcy…” od pierwszego wejrzenia. Po
kilkukrotnej lekturze „Hobbita” przyczaiłam się w bibliotece na
trylogię, przyniosłam sobie do domu tom pierwszy,
przeczytałam pierwszy rozdział i oddałam z powrotem do biblioteki.
Myślę, że w rozpoczęciu przygody z „Władcą…”
przeszkodziło mi wydanie: specyficzne tłumaczenie Łozińskiego i
cienki, gnący się papier z małym drukiem. Dlatego teraz powiem
coś, na co wielu fanów Tolkiena się oburzy: do powrotu do
uniwersum „Władcy…” skłoniły mnie filmy (czy raczej to
kategoryczne przeświadczenie, które gdzieś po drodze porzuciłam,
czyli: „nie obejrzę ekranizacji, póki nie zapoznam się z
książkowym pierwowzorem”). W międzyczasie przeczytałam jeszcze
„Kowala z Polesia Większego” i uznałam, że lubię styl
Tolkiena i „Władca…” musi być super. Widząc moją
determinację, rodzicielka sprezentowała mi trylogię w wydaniu Muzy
(wiem, że wiele osób nie przepada za specyficznymi okładkami tej
serii, ale ja mam do nich właśnie przez tę historię sentyment
szczególny). I co, myślicie, że teraz już nadszedł czas na happy
end? A gdzie tam! Zabrałam „Władcę…” ze sobą w podróż
przez całą Polskę na jakieś wakacje i wyobraźcie sobie, jaki
spotkał te książki koniec… Dość powiedzieć, że jeden z
podróżujących tym samym autobusem ciemną nocą mi te książki
zdewastował, dając upust swojej chorobie lokomocyjnej. Naprawdę,
byłam wtedy jakoś na wysokości jaskini Szeloby i nawet w akcje
desperacji chciałam drugi tom odczyścić, ale na szczęście
rzeczony pasażer o słabym żołądku obiecał, że mi trylogię
odkupi – i słowa dotrzymał (to znaczy właściwie dostałam
fundusze, by ją sobie odkupić; zdewastowane trzy tomy zatrzymał
zaś pasażer z deklaracją, że może to dla niego znak, że
powinien „Władcę…” wreszcie przeczytać, więc może i dobrze się stało). Takie to były
koleje moich losów z „Władcą…”. Co mnie zaś do niego
przekonało? Rozmach, staranność, świetne czerpanie z mitów i
legend, i ten ton – że można mówić o rzeczach ważnych i nie
popadać na każdym kroku w patos (którego tak w ogóle to w trylogii trochę jest – ale uważam go za znośny) i karykaturę. No i znowu było Shire, które
uwielbiam, ta swojskość i przytulność, a z drugiej strony
odpowiednio dawkowana groza (bębny! Bębny w głębinach!). No i
jaki to jest świat – taki, który nie udaje, że jest idealny, ale
i nie taki, który ci mówi, że skończysz bardzo źle, jak się
tylko odwrócisz. Poza tym, co bardzo lubię we „Władcy…”, to nie jest aż tak drobiazgowo opisany świat – tam są puste pola zostawiające miejsca na domysły (chyba, że się przeczyta wszystko inne Tolkiena – wtedy już tych pustych pól robi się mało), sami bohaterowie nie bardzo go, poza swoimi zakątkami, znają, no i to jest świat w trakcie wielkiej przemiany, która nie wiadomo dokąd prowadzi. Zrobiłam sobie gruntowną powtórkę z „Władcy…”
rok temu i jejku, jak to są świetnie napisane książki! Tak bardzo
nieśpiesznie, a jednocześnie bez lania wody.
Uważam, że te kolaże są jakoś tam ciekawe i intrygujące.
Lubię zwłaszcza tego enta z drugiego, zielonego, tomu.
Etnografia
krain fantastycznych, czyli „Czarnoksiężnik z Archipelagu” U.
LeGuin
krain fantastycznych, czyli „Czarnoksiężnik z Archipelagu” U.
LeGuin
O
LeGuin słyszałam na długo, zanim udało mi się przeczytać
„Czarnoksiężnika…”. W końcu udało mi się go pożyczyć od
znajomego mieszkającego kilkaset kilometrów ode mnie i przywieźć
sobie czteroksiąg z zapewnieniem, że go później odeślę
(operacja poszła gładko – żadnych traumatycznych historii tym
razem). Urzekła mnie melancholia i tajemnica unosząca się nad
światem, w którym mieszka Ged, ten zmysł opisu, który pozwolił
LeGuin stworzyć świat odmienny, a zarazem tak bardzo podobny do
naszego (czy raczej: odbijający się w naszym – albo odwrotnie).
Lubię tę wrażliwość, którą mają LeGuinowscy narratorzy, bo to jest właśnie nie tyle o poszukiwaniu przygód, ile o poszukiwaniu siebie, swoich możliwości i granic. Potem, z kolejnymi tomami, Ged zaczął mnie ostro irytować, żeby w
końcu nadeszło doskonałe „Tehanu” i moje porachunki z
bohaterem wyrównało (wiem, że to nie jest zakończenie –
zwłaszcza, że dopisane po latach – dla wielu wymarzone, ale dla
mnie to był taki wyjątkowy przykład idealnej czytelniczej
satysfakcji: o, tak powinno być, to mi pasuje, i już).
LeGuin słyszałam na długo, zanim udało mi się przeczytać
„Czarnoksiężnika…”. W końcu udało mi się go pożyczyć od
znajomego mieszkającego kilkaset kilometrów ode mnie i przywieźć
sobie czteroksiąg z zapewnieniem, że go później odeślę
(operacja poszła gładko – żadnych traumatycznych historii tym
razem). Urzekła mnie melancholia i tajemnica unosząca się nad
światem, w którym mieszka Ged, ten zmysł opisu, który pozwolił
LeGuin stworzyć świat odmienny, a zarazem tak bardzo podobny do
naszego (czy raczej: odbijający się w naszym – albo odwrotnie).
Lubię tę wrażliwość, którą mają LeGuinowscy narratorzy, bo to jest właśnie nie tyle o poszukiwaniu przygód, ile o poszukiwaniu siebie, swoich możliwości i granic. Potem, z kolejnymi tomami, Ged zaczął mnie ostro irytować, żeby w
końcu nadeszło doskonałe „Tehanu” i moje porachunki z
bohaterem wyrównało (wiem, że to nie jest zakończenie –
zwłaszcza, że dopisane po latach – dla wielu wymarzone, ale dla
mnie to był taki wyjątkowy przykład idealnej czytelniczej
satysfakcji: o, tak powinno być, to mi pasuje, i już).
Zdjęcie z bloga o najgorszych okładkach. Zupełnie zasłużenie,
nie wiem, kto pomyślał, że to są dobre grafiki. W każdym razie,
egzemplarze, które czytałam, były starannie obłożone w tapetę. Nic dziwnego.
Kiedy
potrzebujesz drzewa genealogicznego, czyli „Dziewięciu książąt
Amberu” R. Zelaznego
potrzebujesz drzewa genealogicznego, czyli „Dziewięciu książąt
Amberu” R. Zelaznego
Miałam swoje przygody z
Zelaznym, bo pierwsze dwa tomy cyklu o Amberze – świecie
prawdziwym, który emanuje przez inne przestrzenie i tworzy
światy-cienie, będące jedynie coraz słabszym echem swojego
obrazu, w tym naszą Ziemię – zdobyła dla mnie kuzynka w jej
„dorosłej” bibliotece. Od razu zachorowałam na to uniwersum –
nawet nie tyle na bohaterów, których było mrowie i żeby ich
odróżnić musiałam sobie rozrysować drzewo genealogiczne (a i tak
co nieco mi umykało), co na sam koncept Amberu i Cieni, podróży
przez Cienie, w których zmiany niuansów oznaczają obalanie
kolejnych granic, krajobraz da się wyobrazić, szczegół ma kolosalne znaczenie, i tak dalej. W tym
wszystkim oczywiście główna intryga była ważna, ale przede
wszystkim ta wyobraźnia autora zrobiła na mnie piorunujące
wrażenie. I potem nadszedł straszliwy kac czytelniczy, bo kolejnych
tomów nie było nigdzie. Nigdzie! I nie dało się też ich kupić.
Dlatego pewnie nie zdziwi Was informacja, że jak tylko dostałam się
na studia, wyczekiwałam chwili, kiedy się do pozostałych tomów –
obecnych w bibliotece uniwersyteckiej – dorwę. Ale trochę się
wystraszyłam: a co, jeśli ciąg dalszy nie będzie tak dobry, jak
sobie wyobrażałam przez te lata (stworzyłam masę możliwych scenariuszy, naprawdę masę)? I w końcu przeczytałam całość
jakoś tak na drugim czy trzecim roku studiów dopiero. Na szczęście
było w porządku. I urzekł mnie Merlin, jaka to jest fajnie pomyślana postać!
Zelaznym, bo pierwsze dwa tomy cyklu o Amberze – świecie
prawdziwym, który emanuje przez inne przestrzenie i tworzy
światy-cienie, będące jedynie coraz słabszym echem swojego
obrazu, w tym naszą Ziemię – zdobyła dla mnie kuzynka w jej
„dorosłej” bibliotece. Od razu zachorowałam na to uniwersum –
nawet nie tyle na bohaterów, których było mrowie i żeby ich
odróżnić musiałam sobie rozrysować drzewo genealogiczne (a i tak
co nieco mi umykało), co na sam koncept Amberu i Cieni, podróży
przez Cienie, w których zmiany niuansów oznaczają obalanie
kolejnych granic, krajobraz da się wyobrazić, szczegół ma kolosalne znaczenie, i tak dalej. W tym
wszystkim oczywiście główna intryga była ważna, ale przede
wszystkim ta wyobraźnia autora zrobiła na mnie piorunujące
wrażenie. I potem nadszedł straszliwy kac czytelniczy, bo kolejnych
tomów nie było nigdzie. Nigdzie! I nie dało się też ich kupić.
Dlatego pewnie nie zdziwi Was informacja, że jak tylko dostałam się
na studia, wyczekiwałam chwili, kiedy się do pozostałych tomów –
obecnych w bibliotece uniwersyteckiej – dorwę. Ale trochę się
wystraszyłam: a co, jeśli ciąg dalszy nie będzie tak dobry, jak
sobie wyobrażałam przez te lata (stworzyłam masę możliwych scenariuszy, naprawdę masę)? I w końcu przeczytałam całość
jakoś tak na drugim czy trzecim roku studiów dopiero. Na szczęście
było w porządku. I urzekł mnie Merlin, jaka to jest fajnie pomyślana postać!
Była to okładka miękka. Obłożona w brązowy
papier. Patrząc na nią znowu porzucam
zdziwienie. Źródło.
zdziwienie. Źródło.
Moralne
dylematy i siekanina, czyli „Miecz przeznaczenia” A. Sapkowskiego
dylematy i siekanina, czyli „Miecz przeznaczenia” A. Sapkowskiego
O tym, w jakiej kolejności
(odpowiadam: dziwnej) czytałam Sagę o wiedźminie, mogłabym
napisać osobno całą notkę. W każdym razie, „Miecz
przeznaczenia” mnie kupił: dowcipem, nietuzinkowymi bohaterami,
„dorosłymi” problemami, dylematami etycznymi, taką
prawdziwością bijącą z kart opowiadań, nie owijaniem w bawełnę, no i tym, że dla mnie to w sumie było pierwsze chyba spotkanie z nie high fantasy. Zaczytałam ten tom do
szczętu, wcisnęłam chyba każdemu przyjacielowi, nakłoniłam do
przeczytania (ale nie opierała się za bardzo) moją Mamę i długo
byłam wyznawczynią wiedźmina. Przede wszystkim za klimat i za
pomysł – uważam zresztą, że „Miecz…”, mimo że to drugi
tom opowiadań, jest bardziej wysublimowany niż „Ostatnie
życzenie”. Po powrocie do opowiadań kilka lat temu trochę mi
zachwyt przeszedł, ale obiecuję sobie powtórkę z Sagi, żeby
zobaczyć, jak to z tym wiedźminem jest.
(odpowiadam: dziwnej) czytałam Sagę o wiedźminie, mogłabym
napisać osobno całą notkę. W każdym razie, „Miecz
przeznaczenia” mnie kupił: dowcipem, nietuzinkowymi bohaterami,
„dorosłymi” problemami, dylematami etycznymi, taką
prawdziwością bijącą z kart opowiadań, nie owijaniem w bawełnę, no i tym, że dla mnie to w sumie było pierwsze chyba spotkanie z nie high fantasy. Zaczytałam ten tom do
szczętu, wcisnęłam chyba każdemu przyjacielowi, nakłoniłam do
przeczytania (ale nie opierała się za bardzo) moją Mamę i długo
byłam wyznawczynią wiedźmina. Przede wszystkim za klimat i za
pomysł – uważam zresztą, że „Miecz…”, mimo że to drugi
tom opowiadań, jest bardziej wysublimowany niż „Ostatnie
życzenie”. Po powrocie do opowiadań kilka lat temu trochę mi
zachwyt przeszedł, ale obiecuję sobie powtórkę z Sagi, żeby
zobaczyć, jak to z tym wiedźminem jest.
To jest dla mnie wydanie podstawowe i kanoniczne.
Nowe
oblicze króla Artura, czyli „Miecz dla króla” T. H. White
oblicze króla Artura, czyli „Miecz dla króla” T. H. White
Dostałam ten tom w prezencie i
ukochałam go sobie bardzo. Bo i ten młody Artur, i jego zdziwaczały
ojczym i brat przyrodni, Merlin z ptasim gniazdem we włosach,
Morgana kusząca Artura tłuszczem i słodyczami… No jak można nie
popaść w uwielbienie? A dalej – bo są kolejne tomy – jest
tylko lepiej. White zachował równowagę między opowieścią dla
dzieci, wiekopomnym mitem i mrocznym studium ludzkiej natury, i
uważam, że to jedna z najlepszych książek arturiańskich, jakie
powstały (jedna z najlepszych, bo konkurencja jest ogromna).
ukochałam go sobie bardzo. Bo i ten młody Artur, i jego zdziwaczały
ojczym i brat przyrodni, Merlin z ptasim gniazdem we włosach,
Morgana kusząca Artura tłuszczem i słodyczami… No jak można nie
popaść w uwielbienie? A dalej – bo są kolejne tomy – jest
tylko lepiej. White zachował równowagę między opowieścią dla
dzieci, wiekopomnym mitem i mrocznym studium ludzkiej natury, i
uważam, że to jedna z najlepszych książek arturiańskich, jakie
powstały (jedna z najlepszych, bo konkurencja jest ogromna).
Format był nieporęczny, ale okładka cudowna!
Wyrób
serów jako zajęcie niebezpieczne, czyli „Statek elfów”,
„Znikający karzeł” i „Kamienny olbrzym” J. P. Blaylocka
serów jako zajęcie niebezpieczne, czyli „Statek elfów”,
„Znikający karzeł” i „Kamienny olbrzym” J. P. Blaylocka
Nie umiem rozgryźć tego, czemu
Blaylock jakoś nie zrobił kariery i jest mało znany, dla mnie było
to ogromne odkrycie. W przeciwieństwie do bardzo znanych kolegów po
piórze fantastycznym wyżej, ten autor jakoś tak przemknął u nas
niezauważony, więc pozwolę sobie napisać ze dwa słowa o czym
rzecz. A rzecz o tym, że jest sobie pewien serowar, czyli człowiek
produkujący sery, mieszkający ze swoim starutkim psem Achabem
nieopodal wielkiej rzeki. Raz w roku Jonathan Bing, tak bowiem nazywa
się nasz serowar, spławia się z serami i psem rzeką, żeby sobie
pohandlować w wielkim świecie. Ale nagle, któregoś dnia, okazuje
się, że z wyprawy nici, bo miejsce, z którym handlował,
wyparowało. Jonathan zamyka więc swoją serowarnię na trzy spusty,
pakuje Achaba, dobiera sobie do towarzystwa uczonego towarzysza oraz nieuczonego
towarzysza i rusza w drogę, żeby dowiedzieć się co, u licha, się
stało. Okazuje się, że w świecie pojawiły się siły, którym
nasz dzielny serowar będzie musiał stawić czoła, jeśli chce
nadal sprzedawać swoje produkty. Cudna, komiczno-straszna epopeja o
rzemieślniku, który raz, że walczy o swój świat, dwa, że walczy
o swój fach, trzy, że walczy o swoich towarzyszy, którzy rzecz
jasna okażą się nie do końca być tymi, za których dotąd
uchodzili. Blaylock z jednej strony pisze takie fantasy
z przymrużeniem oka, z drugiej ma masę świetnych pomysłów, które
wykraczają tylko poza konwencję żarciku z wielkiego questu.
Świat jest ogromny, ale
autor nie bawi się w przesadne detale, raczej sugestywnie szkicuje
najważniejsze elementy (dzięki temu zresztą możemy się czuć podobnie do bohaterów zagubieni w wielkim świecie, gdzie nie wiadomo co czai się za każdym krzakiem). Do tego drugi tom, „Znikającego karła”,
uważam za jedną z najzabawniejszych książek, jakie napisano (ale
uwaga, testowałam to na znanym Wam już domowniku i zostało to skwitowane
wzruszeniem ramion i komentarzem „nie wiem, o co ci chodzi”, więc
wiecie – zastrzegam się, że to może być wrażenie czysto
subiektywne). Także jeśli
lubicie nietuzinkowe rozwiązania, wcale nie takie znowu piękne
elfy, zwyczajnego bohatera zmuszonego ratować świat oraz tęsknicie
za poszerzeniem swojej wiedzy na temat produkcji serów – gnajcie
do biblioteki! I pomyśleć, że z taką radością wypożyczyłam
kiedyś Blaylocka, bo był jedną z dwóch wyglądających na nowe i
niezniszczone książek w mojej podstawówkowej bibliotece (nie wiem,
skąd się tam wziął, ale chwała temu, kto go tam
zakupił/dał/umieścił!).
Blaylock jakoś nie zrobił kariery i jest mało znany, dla mnie było
to ogromne odkrycie. W przeciwieństwie do bardzo znanych kolegów po
piórze fantastycznym wyżej, ten autor jakoś tak przemknął u nas
niezauważony, więc pozwolę sobie napisać ze dwa słowa o czym
rzecz. A rzecz o tym, że jest sobie pewien serowar, czyli człowiek
produkujący sery, mieszkający ze swoim starutkim psem Achabem
nieopodal wielkiej rzeki. Raz w roku Jonathan Bing, tak bowiem nazywa
się nasz serowar, spławia się z serami i psem rzeką, żeby sobie
pohandlować w wielkim świecie. Ale nagle, któregoś dnia, okazuje
się, że z wyprawy nici, bo miejsce, z którym handlował,
wyparowało. Jonathan zamyka więc swoją serowarnię na trzy spusty,
pakuje Achaba, dobiera sobie do towarzystwa uczonego towarzysza oraz nieuczonego
towarzysza i rusza w drogę, żeby dowiedzieć się co, u licha, się
stało. Okazuje się, że w świecie pojawiły się siły, którym
nasz dzielny serowar będzie musiał stawić czoła, jeśli chce
nadal sprzedawać swoje produkty. Cudna, komiczno-straszna epopeja o
rzemieślniku, który raz, że walczy o swój świat, dwa, że walczy
o swój fach, trzy, że walczy o swoich towarzyszy, którzy rzecz
jasna okażą się nie do końca być tymi, za których dotąd
uchodzili. Blaylock z jednej strony pisze takie fantasy
z przymrużeniem oka, z drugiej ma masę świetnych pomysłów, które
wykraczają tylko poza konwencję żarciku z wielkiego questu.
Świat jest ogromny, ale
autor nie bawi się w przesadne detale, raczej sugestywnie szkicuje
najważniejsze elementy (dzięki temu zresztą możemy się czuć podobnie do bohaterów zagubieni w wielkim świecie, gdzie nie wiadomo co czai się za każdym krzakiem). Do tego drugi tom, „Znikającego karła”,
uważam za jedną z najzabawniejszych książek, jakie napisano (ale
uwaga, testowałam to na znanym Wam już domowniku i zostało to skwitowane
wzruszeniem ramion i komentarzem „nie wiem, o co ci chodzi”, więc
wiecie – zastrzegam się, że to może być wrażenie czysto
subiektywne). Także jeśli
lubicie nietuzinkowe rozwiązania, wcale nie takie znowu piękne
elfy, zwyczajnego bohatera zmuszonego ratować świat oraz tęsknicie
za poszerzeniem swojej wiedzy na temat produkcji serów – gnajcie
do biblioteki! I pomyśleć, że z taką radością wypożyczyłam
kiedyś Blaylocka, bo był jedną z dwóch wyglądających na nowe i
niezniszczone książek w mojej podstawówkowej bibliotece (nie wiem,
skąd się tam wziął, ale chwała temu, kto go tam
zakupił/dał/umieścił!).
Oczywiście
to były takie pozycje wyjściowe, później zapoznawałam się z
innymi autorami – nadeszło moje uwielbienie dla Pratchetta,
zaczytałam się w Guyu Gavrielu Kayu, urzekła
mnie Barbara Hambly, poznałam twórczość Gaimana i tak dalej –
ale to były książki, które mnie przekonały, że fantasy
to jest to!
to były takie pozycje wyjściowe, później zapoznawałam się z
innymi autorami – nadeszło moje uwielbienie dla Pratchetta,
zaczytałam się w Guyu Gavrielu Kayu, urzekła
mnie Barbara Hambly, poznałam twórczość Gaimana i tak dalej –
ale to były książki, które mnie przekonały, że fantasy
to jest to!
Macie
swoje własne „wprowadzacze” w świat fantasy?
Takie, od których zaczynaliście – i takie, które doradzacie
innym, żeby mogli od nich zacząć?
swoje własne „wprowadzacze” w świat fantasy?
Takie, od których zaczynaliście – i takie, które doradzacie
innym, żeby mogli od nich zacząć?
___________
Tak
się zdarzyło, że skończyłam przedwczoraj
czytać książkę, więc jutro podzielę się z Wami refleksjami po
tej lekturze.
się zdarzyło, że skończyłam przedwczoraj
czytać książkę, więc jutro podzielę się z Wami refleksjami po
tej lekturze.
Comments
U mnie będzie banalnie. Zaczęło się od "Władcy pierścieni". Zobaczyłam w gazecie informację, że zaczęto kręcić ekranizację i pokazane były pierwsze fotosy z planu. Te fotosy były dla mnie tak piękne, że za kieszonkowe kupiłam sobie właśnie pierwszy tom książki. I jejku, to było tak bardzo coś innego od tego, co do tej pory czytałam, że (chociaż początek szedł mi opornie, nie wiedziałam o co chodzi, czemu jest tyle szczegółów, co to te hobbity i czemu tak długo żyją) zakochałam się najpierw w książce, a jakiś czas potem w filmie. Fakt, że ktoś może sobie tak po prostu stworzyć świat, był dla mnie wtedy jakimś niesamowitym olśnieniem.
A później w liceum był Harry Potter. Tu z kolei olśnienie miało wiele wspólnego z marketingiem i jest niestety już nie do powtórzenia i zrozumienia przez późniejsze generacje 😛 Mianowicie nagle pojawiła się książka, na której kolejny tom czekałam jak na własne urodziny z prezentami i tortem. No i ci bohaterowie, tacy bliscy, tacy fajni, tacy kochani. I ta straszna szkoła, do której mimo to chciało się wracać (chyba nikt tak jak J.K. Rowling nie uchwycił tego paradoksu szkoły, szkolnych relacji i przyjaźni). I to cudowne przesłanie, że odpowiedzi na wszystkie pytania można znaleźć w bibliotece.
Gdzieś tam była jeszcze Dorota Terakowska z "Córką czarownic", "W krainie kota" itd., późniejsza bohaterka mojej pracy magisterskiej 😉 Pisząc pracę przeczytałam jej książki wszerz i wzdłuż i teraz już nie pamiętam, od czego się zaczęło, ale uważam, że to świetne książki na rozpoczęcie przygody z fantasy. Dość powiedzieć, że jeśli usłyszę, że jakaś książka ma "klimat jak z Terakowskiej", to na pewno po nią sięgnę.
Author
Dzisiaj jest dzień czytania Tolkiena, więc nawet ładnie nam to wyszło z tym chwaleniem Tolkiena ;-).
Dla mnie w ogóle HP nie wliczał się tak do końca wtedy jeszcze w fantastykę (w sumie nie do końca umiem powiedzieć czemu – chyba miałam takie lekkie zafiksowanie na temat sztywności granic gatunkowych, które mi na szczęście z biegiem lat przeszło), ale tak, też żywię do Harry'ego sentyment. A co do Terakowskiej – czytałam tylko "Córkę czarownic" i straszliwie się na niej wymęczyłam, więc potem już do niczego więcej nie zajrzałam. Denerwowała mnie bohaterka, denerwowała mnie taka umowność, która miała skrywać symbolikę, a przede wszystkim akcja mnie nie porwała. I tak jakoś nie próbowałam już Terakowskiej czytać; może niesłusznie.
Poczatek listy mamy bardzo podobny – Hobbit (z ta sama okladka!), filmy Petera Jacksona, potem ksiazki w tlumaczeniu Skibniewskiej w tych bialych, pieknych, ale niepokojacych okladkach, Sapkowski – przez jego "Rekopis znaleziony w smoczej jaskini" powedrowalam do Ursuli Le Guin (Ziemiomorze w tym samym wydaniu stoi u mnie na polce) oraz Zelaznego (choc tutaj nie wsiaklam az tak bardzo), a przez moja mame zakochalam sie w cyklu Xanth Piersa Anthony'ego. Tutaj okladki dopiero wolaly o pomste do nieba, nigdy nie pasowaly w zaden sposob do tresci! Dalej eksplorowalam poprzez Nowa Fantastyke i Fabryke Slow polskich autorow, Pilipiuka, Ziemianskiego, Komude, przerozne opowiadania… I tez nigdy nie wliczalam Harry'ego Pottera do takiej twardej fantastyki. Zawsze wydawal sie jakby osobny.
Och, jak dobrze sobie tak powspominac:)
Author
A wiesz, że do dzisiaj nawet jakoś nie miałam Xanthu w rękach? Ciągle sobie obiecuję naprawić to niedopatrzenie, ale tak jakoś schodzi (zresztą nie wiem do końca, czy u mnie to "chwyci", ale zobaczymy ;-)). A z polskimi autorami z FS nie zawsze mi było po drodze (lubię początki Wędrowycza, natomiast ani Ziemiański, ani Komuda, ani Piekara do mnie nie przemawiają – mam wrażenie takiego przerostu treści nad formą, no i nie lubię, jak się ucina opisy kosztem dialogów, żeby się szybciej czytało). Za to FS miała takie piękne, rysowane okładki! 🙂
Z Anthonym sprobuj z "Zakleciem dla Kameleon", to pierwsza ksiazka cyklu i wg mnie bardzo dobra (choc czytalam ja w gimnazjum… hm, pamietam, ze caly pomysl niezmiernie mi sie podobal, nie wiem, czy gdybym czytala teraz, mialabym takie samo zdanie).
Im dalej w "Achaje" Ziemianskiego, tym gorzej, odpuscilam w ktoryms momencie tych wszystkich autorow FS, tak samo jak Pilipuka po cyklu "Kuzynki", choc faktycznie Wedrowycza tego, co czytalam, zapamietalam na dlugo:) I te okladki i ryskunki, tak, byly naprawde swietne!
Author
Na pewno wypróbuję "Zaklęcie…"! (Zabrzmiało dwuznacznie, w każdym razie: jak znajdę, to z chęcią przeczytam, bo widziałam je już na liście Sapkowskiego, więc jestem teraz podwójnie zaciekawiona) :-).
Ja zaczęłam chyba nietypowo, bo od… komputerowych gier RPG rozgrywających się w światach fantasy. Potem była – już bardziej typowo – saga wiedźmińska. I to był strzał w dziesiątkę, bo podobnie jak Ty natychmiast stałam się jej wyznawczynią. To prawda, że po latach i wielu przeczytanych książkach blask prozy Sapkowskiego trochę blednie. Na szczęście pozostaje sentyment, którego w moim wypadku nie zatarł nawet "Sezon burz". (Choć trzeba mu przyznać, że starał się bardzo.)
Polecając Tolkiena, byłabym jednak ostrożna. Mam wrażenie, że to taki autor, którego należy czytać tylko w dwóch wypadkach: (1) kiedy się o fantasy jeszcze nic nie wie i wszystko wydaje się nowe, (2) kiedy o fantasy wie się już dużo i umie się docenić subtelności, które odróżniają mistrza od jego naśladowców. W przeciwnym razie Tolkien nie dość, że wydaje się wtórny (ach, te paradoksy), to jeszcze drażni czarno-białą wizją świata, brakiem niuansów psychologicznych, opisami przyrody jak z przewodnika po szlakach górskich i tak dalej.
Myślę, że na pytanie "Od czego zacząć?" istnieje tylko jedna sensowna odpowiedź: "A dlaczego chcesz czytać akurat fantasy?". Bo bywa różnie, jedni chcą na chwilę przenieść się w milszy im świat, drudzy poczytać coś rozgrywającego się w średniowiecznych dekoracjach, a trzeci lubią baśniowo-symboliczne opowieści. I fantasy ma tę magię, że pomieści ich wszystkich. Choć może nie w jednym pokoju.
Author
Bardzo mi się widzi Twój sposób polecania i uwaga a propos Tolkiena (ale tam jednak jest pewne zniuansowanie postaci, nawet jeśli to są postacie-archetypy; nie do końca można powiedzieć w jednym zdaniu, jaka jest Eowyna, swoje za uszami ma cała rodzina Boromira itd.).
Natomiast "Sezon burz"… Jak tylko się ukazał, pobiegłam do księgarni. Chociaż odczucia miałam sprzeczne, dość szybko przeczytałam, ale ciągnęła mi się ta lektura bardzo. Ostatecznie jednak, już po odstępie czasu i wszystkich dyskusjach, muszę powiedzieć, że jednak "SB" mnie rozczarował, bo brakło jakoś tego lekkiego pióra, a i bohaterowie miejscami przypominali mniej siebie, a bardziej bohaterów udających tych bohaterów (trochę zagmatwałam). No i ta mizoginia! Co się stało, że autor tak fajnie piszący kobiece bohaterki nagle serwuje nam ten humor oparty o te nieszczęsne strażniczki?!
A dziękuję. 🙂 Bohaterowie Tolkiena faktycznie nie są tacy źli (no, i pasują do konwencji), ale jeśli ktoś naczyta się najpierw tej współczesnej, antybohaterskiej fantasy, to nawet taka Eowina może być potem dla niego szokiem. O Aragornie nie wspominając.
To byłaś bardziej wyrozumiała niż ja. Ja po "Sezonie burz" przez tydzień wyczekiwałam końca świata. I coś mi się zdaje, że Sapkowski zawsze był trochę mizoginem – a przynajmniej kpiarzem. Spójrz na te straszne feministki – przepraszam, czarodziejki – które ucieleśniają chyba wszystkie najgorsze stereotypy silnej, niezależnej kobiety.
Author
No tak, to jak najbardziej – ale z drugiej strony to jednak mimo wszystko są niezależne bohaterki (no i jest jeszcze Ciri, która choć denerwująca i momentami marysuistyczna, to jednak przynajmniej radzi sobie – i to z rzadka będąc damą w opresji) ;-).
No, tej notki nie mogłabym nie skomentować.^^
Też zaczynałam swoja przygodę z fantastyką od Tolkiena, choć był to dość trudny początek. Hobbita czytało mi się fajnie, ale Władca Pierścienie mnie przerósł (tzn. dwa tomy przeczytałam nawet gładko, ale jak się okazało, że trzeci ktoś już wypożyczył, to nie rwałam szat i dokończyłam dopiero po kilku latach). Z tym że do tej pory uznaję Tolkiena za pisarza bardziej "mojego" niż Le Guin. Podziwiam ją, ale trochę zbyt… chłodne są jej późniejsze książki. Później był jeszcze Sapkowski i długo, długo nic, bo fantastyczne wyposażenie mojej biblioteki na tym się kończyło.
Zelaznego i White'a mam dopiero w planach, za to Blaylocka kompletnie nie znam.
Gdybym miała kogoś zachęcić do fantastyki, to chyba nie wybierałabym na początek klasyki gatunku (choć to jeszcze zależy np. od wieku osoby przekonywanej), zwłaszcza młodzież mogłaby odrzucić. Ale recepty po prosu nie ma.
Author
Tak po cichu liczyłam ;-). I bardzo bym była ciekawa, co byś powiedziała o Blaylocku! W sumie to jeszcze nie znalazłam nikogo, kto by go czytał – no a jednak ktoś poza mną musiał ;-).
Tak, w LeGuin jest taki dystans – doceniłam ją w pełni, a przynajmniej bardziej, dopiero po latach (zresztą recenzowałam już tutaj nawet jedną z jej powieści i się nad nią rozpływałam – po prostu dużo więcej teraz w niej widzę, niż widziałam kiedyś, bo sporo mi umykało; ale ten dystans tam jest, z pewnością).
Ja też, ja też! Znaczy, zaczynałam od Tolkiena i LeGuin. Z sentymentu przechowuję te książki, chociaż "Hobbit" stracił obwolutę; "Władca" po pobycie pod namiotem wymemłany, aż kartki lecą na wszystkie strony świata (ale za jest to egzemplarz, w którym pierwszy tom nosi jeszcze tytuł "Wyprawa" – może za trzysta lat moje prawnuki zgarną za to kupę kasy :)); a już "Czarnoksiężnik" w ogóle nieczytalny (wydany niczym samizdat, papier tak cienki, że tekst przebija na drugą stronę, marginesy krzywe, czcionka równocześnie wyblakła i rozmazana). Jedyna książką, której pozbyłam się wielka radością był "Najdalszy brzeg" w tym wydaniu, które wkleiłaś na zdjęciu. Tłumaczenie mnie skrzywdziło. Do dziś pamiętam Mistrza Złotą Rękę, którego moja wizualizowałam sobie plątającego się po Roke w zielonym uniformie i z kluczem nakładkowym w dłoni.
A na boku dzisiejszej notki – skoro podobało ci się "Tehanu", to co powiesz o dalszym ciągu dalszego ciągu, czyli o „Ważce" i „Innym wietrze"?
Z polecankami w ogóle ciężka sprawa. Co jednego zachęci, drugiego zniechęci. Kiedyś próbowałam kierować się tym, co chwalą ulubieni pisarze fantastyki. Brzezińska mówi, że u Kate Elliot ciekawy świat i silny wątek religijny – to ja Elliot. Dukaj zachwala jakie to barwne uniwersum u Roberta Jordana – to ja Jordana. Sapkowski opowiada o uroczym, magicznym klimacie u Patricii McKillip – to ja McKillip. Koniec końców od Elliot odpadłam po drugim tomie, od McKillip – po trzecim, a Jordana nie dałam rady strawić nawet pierwszej połowy pierwszego tomu. Teraz dopóki sama nie pomacam, nie popadam w entuzjazm. Widać przyjaciele naszych przyjaciół nie muszą być naszymi przyjaciółmi.
Author
"Ważki" i "Innego wiatru" jeszcze nie miałam okazji czytać, ale mam w planach. Mam nadzieję, że nie popsują tej radości, jaką sprawiło mi "Tehanu".
O, jak to przyjemnie przeczytać, że kogoś jeszcze nie ujmuje McKillip. Doceniam ją jako uznaną autorkę fantasy (jednak pisarek, które się przebiły, nie ma aż tak znowu wiele), ale moja przygoda z mistrzem zagadek, co prawda ukończona, była drogą przez coraz dłuższe spojrzenia i zadawanie sobie pytania "ale jak to, ale czemu, ale co?" tak średnio dwa-trzy razy na stronę. Że o zakończeniu nie wspomnę. I też na nią trafiłam przez Sapkowskiego ;-).
U McKillip to miałam ochotę pisarkę pociągnąć za rękaw, żeby trochę zwolniła, bo wydarzenia sypią się jak z rękawa, a bohaterowie nie nadążają razem ze mną.
Jak tak sobie myślę o fantastyce szeroko pojętej, to widzę, jak bardzo się rozmywają kategorie. Kilka lat temu wróciłam do sf/f. To znaczy, myślałam, że wróciłam, bo jak teraz popatrzę na półkę, to myślę sobie – jakie to sf/f? Przecież to jest powieść historyczna, a to znowu niby ma plakietkę „fantastyka krótkiego zasięgu”, ale zasięg taki krótki, że w ogóle nie odczuwam, że bohaterowie żyją w jakimś wyobrażonym jutrze, a nie w powszednim dzisiaj. Jednak łapię się na tym, że lecę kategoriami półek empiku. A tam wiadomo jak jest: Somoza był u nas wprowadzany jako autor postmodernistycznego kryminału („Jaskinia filozofów”), więc „Zygzak” leci na półkę „kryminał” (choć to czyste sf, podobnie jak „Klucz do otchłani”). Simmons to flagowy autor wydawnictwa MAG, no i znany jest jako autor space-oper – to go ciupasem do działu „fanatstyka”, chociaż „Terror” i „Drood” to powieści historyczne z elementami powieści grozy. Stephenson? Wszak każde dziecko wie, że Stephenson pisze cyberpunk, stempunk i inne punki – więc prawem serii ląduje tam też „Reamde”, która z sf/f ma tyle wspólnego, że występuje tam dwóch pisarzy fantasy, a tak poza tym to sensacja czystej wody. No, a potem ktoś pyta „Co byś poleciła z sf/f?”, i odpowiedź zamiera mi na ustach. Bo skoro nie każda książka ze śledztwem i zbrodnią to kryminał, nie każda opowieść o miłości to romans – to może w końcu dojrzejemy do tego, żeby powiedzieć, że smok czy blaster oraz goła baba na okładce nie czynią sf/f.
(Przepraszam za literówki w poprzednim komentarzu. Tak to jest, jak się po nocy pisze, zamiast po Bożemu spać pod kołderką).
Author
Wiesz, ale myślę, że to jest w ogóle szersze zagadnienie, czy w ogóle jeszcze da się wyznaczyć sztywne ramy gatunkowe – tak sobie dumam, że raczej nie, a przynajmniej nie zawsze i nie zawsze jest to a) potrzebne, b) nie krzywdzi danej prozy, c) cokolwiek nam daje (czy to dla naszej przyjemności – bo jasne, że lepiej jest mieć to tak poukładane, nawet jeśli tylko na półkach, czy dla ewentualnej interpretacji). Ale to bardzo ciekawy problem jest!
A jeszcze do co McKillip – mnie denerwowało, że ci bohaterowie się tak snują z jednego końca krainy na drugi i niewiele z tego wynika, a jak już zaczęli odkrywać kolejną ze swoich super-hiper-niezwykłych mocy, co to potem się okazywała mnie super niż ta kolejna i użyteczna tylko tak sobie, to zaczęłam się zastanawiać, o co temu Sapkowskiemu chodziło. Ale zamierzam jeszcze przeczytać "Zapomniane Besie z Eldu" i zobaczyć, czy tam jest podobnie, czy jednak lepiej. Przy czym to jest wszystko piękne i poetyckie, tyle że za bardzo chaotyczne i z deczka wyglądające na zupełnie bez pomysłu na fabułę.
Zupełnie nie moje klimaty… jeśli już, wędruję gdzieś w kierunku science-fiction, a nie fantasy. Ale zazwyczaj i tak wybieram horrory lub kryminały.
W każdym razie: bardzo przydatny post dla takiego laika jak ja;)
Author
A to się cieszę :-). Wiesz, jest sporo kryminałów z nutką fantasy ;-).
Tolkiena czytałam w szkole średniej, dotarłam do połowy drugiego tomu i dalej jakoś nie mogłam. Ale nazwisko Le Guin obiło mi się o uszy kilkakrotnie i wyszło nowe wydanie jej książek, więc zwróciłam na nią uwagę w księgarni. Ten wpis przeważył szalę i zamówiłam w bibliotece Czarnoksiężnika z Archipelagu. Lalka musi poczekać ;).
Author
Biedny Prus ;-). Koniecznie daj znać, jak wrażenia z "Czarnoksiężnika…" – cieszę się, że zachęciłam i mam nadzieję, że się spodoba!
Napaliłam się na Czarnoksiężnika i niestety nie zachwyciłam się. Chyba nawet nie skończę czytać. Miałam ochotę na coś rozrywkowego, nie oczekiwałam arcydzieła, ale i tak jestem rozczarowana. Akcja dzieje się bardzo szybko, bohaterowie są tylko zarysowani, język też bezbarwny, a nie może to być wina tłumacza, bo w końcu tłumaczył Barańczak. Szkoda 🙁
Author
No tak, rozrywkowy "Czarnoksiężnik…" nie jest, on jest zresztą pisany bardzo chłodnym językiem (myślę, że może w tym leży to odczucie bezbarwności), LeGuin się nie rozpisuje, właściwie bardziej szkicuje, bo ze wszystkiego najbardziej interesują ją problemy takie społeczno-obyczajowe powiedziałabym (dlatego pisząc o "Czarnoksiężniku…" nazwałam go "etnografią krain fantastycznych") i to, co się dzieje we wnętrzu bohaterów – ale opisuje to właśnie tak bardzo na chłodno, z dystansem. Może dla rozrywki lepiej poczytać innych autorów – dużo się dzieje w Sapkowskiego, u Blaylocka, u Zelaznego też; LeGuin to taka bardziej refleksyjna proza, czy jakby to nazwać. Ale nie rozczarowuj się, można zostawić ją sobie na kiedy indziej.
Tolkiena czytałam już dobrych kilkadziesiąt razy (co prawda pomijając opisy wędrówki Froda po Mordorze, ale jednak). A potem przyszła cała seria kolejnych, ale bardziej młodzieżowych niż klasycznych, książek: Rowling, Paolini, Nix, Lewis, Kosik. Z czasem sięgnęłam po Sapkowskiego, Goodkinda, Kossakowską, Ćwieka, Canavan i innych. I chociaż przeczytałam dosyć dużo z tego gatunku mam wrażenie, że nie poznałam nawet 1% całości.
Author
Wędrówki Froda po Mordorze doceniłam dopiero niedawno (to jest jednak świetny opis tego, jak ta przeciążona, zestresowana i poddana ogromnej presji jednostka się zmaga z ciężarem psychicznym – ale mimo wszystko i tak dużo przyjemniej się czyta o pozostałych członkach drużyny, przyznaję i sama częściej do tych fragmentów wracam).
Na tych młodzieżowych autorów trafiłam dość późno, i na przykład ostatnie tomy Narnii już podobały mi się średnio, a wręcz przesłanie zrobiło na mnie dość dziwne wrażenie.
Ja zaczynałam od Pratchetta :). Potem czytałam wampiry Anne Rice i Gaimana, jakoś tak od razu skręciłam w stronę urban fantasy.
Ale Tolkien był pierwszym pisarzem, dla którego zarwałam noc (była pierwsza w nocy i Drużyna właśnie weszła do Morii! Wyszli z niej o piątej, ja o szóstej wstawałam do szkoły :P).
Author
Idealny początek :-).
No i sytuacja z Morią rozumie się sama przez się ;-).