Podobno do trzech razy sztuka, więc
nie będę wysnuwała daleko idących wniosków o Skandynawach
piszących o dorastaniu w latach sześćdziesiątych, bo to druga
powieść w tym temacie z tego regionu, którą czytałam w tym roku.
I druga, która mnie rozczarowała – chociaż, muszę przyznać,
akurat opis dorastania jest w „Odpływie” norweskiego
pisarza Larsa Saabye Christensena doskonały. Szkoda, że autor
zdecydował się na zastosowanie sztuczki narracyjnej, która nie do
końca sprawdziła się w całości.
nie będę wysnuwała daleko idących wniosków o Skandynawach
piszących o dorastaniu w latach sześćdziesiątych, bo to druga
powieść w tym temacie z tego regionu, którą czytałam w tym roku.
I druga, która mnie rozczarowała – chociaż, muszę przyznać,
akurat opis dorastania jest w „Odpływie” norweskiego
pisarza Larsa Saabye Christensena doskonały. Szkoda, że autor
zdecydował się na zastosowanie sztuczki narracyjnej, która nie do
końca sprawdziła się w całości.
O czym rzecz, w dwóch słowach.
„Odpływ” podzielony jest na trzy części. Pierwsza to
prowadzona w pierwszej osobie narracja nastolatka, Chrisa Fundera,
rodem z Oslo, który spędza wakacje z matką na wyspie, gdzie mają
letniskowy domek. Nawiedzają ich ciotki-stare panny, ogarnięte
manią porządkowania i pielenia, Chris wzdycha do Heidi, dziewczyny
zajmującej się jedną z koleżanek chłopaka, usiłuje napisać
wiersz o lądowaniu na Księżycu – akcja dzieje się latem 1969 i
zaraz pierwszy człowiek ma postawić stopę na srebrnym globie – i
przez przypadek zakumplowuje się z synem miejscowej stereotypowej
„rodziny z marginesu”, Iverem. Część druga to czarna
komedia o zabitym dechami miasteczku w Stanach, w którym zaczyna
narastać fala dziwacznych śmiertelnych wypadków, więc rada miasta
postanawia zatrudnić pośrednika, który zająłby się
przekazywaniem informacji o zmarłych ich rodzinom. Część trzecia
to opowieść – znowu w pierwszej osobie – snuta przez dorosłego
Christa Fundera, który wyrusza do miejscowości niedaleko Baltimore,
żeby poddać się kuracji leczącej nerwicę.
„Odpływ” podzielony jest na trzy części. Pierwsza to
prowadzona w pierwszej osobie narracja nastolatka, Chrisa Fundera,
rodem z Oslo, który spędza wakacje z matką na wyspie, gdzie mają
letniskowy domek. Nawiedzają ich ciotki-stare panny, ogarnięte
manią porządkowania i pielenia, Chris wzdycha do Heidi, dziewczyny
zajmującej się jedną z koleżanek chłopaka, usiłuje napisać
wiersz o lądowaniu na Księżycu – akcja dzieje się latem 1969 i
zaraz pierwszy człowiek ma postawić stopę na srebrnym globie – i
przez przypadek zakumplowuje się z synem miejscowej stereotypowej
„rodziny z marginesu”, Iverem. Część druga to czarna
komedia o zabitym dechami miasteczku w Stanach, w którym zaczyna
narastać fala dziwacznych śmiertelnych wypadków, więc rada miasta
postanawia zatrudnić pośrednika, który zająłby się
przekazywaniem informacji o zmarłych ich rodzinom. Część trzecia
to opowieść – znowu w pierwszej osobie – snuta przez dorosłego
Christa Fundera, który wyrusza do miejscowości niedaleko Baltimore,
żeby poddać się kuracji leczącej nerwicę.
Ilustracje dzisiaj to nic innego jak, oczywiście, fotografie
z różnych urokliwych norweskich wysp. Źródło.
I ta konstrukcja na pierwszy rzut oka
wygląda obiecująco – ale w gruncie rzeczy taka nie jest; powoduje
rozpad narracji, który właściwie ma służyć chyba pokazaniu
kunsztu konstrukcyjnego, jakim dysponuje autor – że i powieść
wspomnieniowa, i opowiadanie w stylu Kafki, i strumień świadomości
wychodzą mu świetnie – tyle że sama konstrukcja na tym bardzo
cierpi. Wątki pozamykane są na chybcika, co prawda kilka motywów
przeplata się przez całość, ale ta całość nie jest tak dobrze
zbudowana jak poszczególne części. I to jest największa wada
„Odpływu” – i to wada, która ciąży nad całą
powieścią, nie pozwalając mi się zgodzić z zapowiedziami o
maestrii, jaką wykazuje się Christensen. Dlatego pomyślałam, że
napiszę o każdej części z osobna, żeby sobie z tymi sprzecznymi uczuciami po lekturze poradzić.
wygląda obiecująco – ale w gruncie rzeczy taka nie jest; powoduje
rozpad narracji, który właściwie ma służyć chyba pokazaniu
kunsztu konstrukcyjnego, jakim dysponuje autor – że i powieść
wspomnieniowa, i opowiadanie w stylu Kafki, i strumień świadomości
wychodzą mu świetnie – tyle że sama konstrukcja na tym bardzo
cierpi. Wątki pozamykane są na chybcika, co prawda kilka motywów
przeplata się przez całość, ale ta całość nie jest tak dobrze
zbudowana jak poszczególne części. I to jest największa wada
„Odpływu” – i to wada, która ciąży nad całą
powieścią, nie pozwalając mi się zgodzić z zapowiedziami o
maestrii, jaką wykazuje się Christensen. Dlatego pomyślałam, że
napiszę o każdej części z osobna, żeby sobie z tymi sprzecznymi uczuciami po lekturze poradzić.
Część pierwsza
Opowieść o
nastolęctwie Fundera jest świetna tak mniej więcej do trzech
czwartych akcji. Bohater jest odpowiednio egotyczny – jak to
nastoletni bohater – waha się między byciem lubianym a byciem
takim, jakim chciałby być, ma problem z okazywaniem emocji, na czym
cierpi zwłaszcza jego relacja z matką. Postacie ciotek, które
wywracają domek letniskowy do góry nogami, to jest mistrzostwo
świata. Nie są przeszarżowane, a ozdobione poetyckim wyczuciem
języka i wkomponowane w absolutnie przepiękne sceny – jak ta, w
której ciotki zdenerwowane ogólnym bezhołowiem trzmieli pilnują
rododendronu z trzepaczkami do dywanów w rękach, żeby odstraszać
owady. Równie świetne jest napisanie akcji w taki sposób, że widać, jak
przeszłość odbija się w teraźniejszości, a postacie odbijają się
w sobie: ta podwójność rozpisana jest na dialogi i poczynania
bohaterów, widać to zwłaszcza w relacji Chrisa i Ivera. Nawet
wątek miłosny, choć dość stereotypowy, napisany jest tak, że
pasuje do atmosfery ciężkich, letnich miesięcy. Mamy delikatnie
zaznaczoną tajemnicę – ojciec Chrisa łamie nogę i nie może
towarzyszyć rodzinie na wyspie – mamy obowiązkową bandę
chłopaków, prześladujących głównego bohatera, mamy fajnie
poprowadzony wątek tego, jak bohater postanawia zostać poetą.
Czyta się to świetnie, dialogi brzmią naturalnie (ukłony dla pani
Iwony Zimnickiej, tłumaczki), leitmotivy są
nienachalne, ale dające się odczytać – słowem, gdybym skończyła
na tej pierwszej części, byłabym zachwycona. Sęk w tym, że
pomyślałam, że skoro jest tak doskonale, to dalej też tak będzie
– i czytałam dalej.
nastolęctwie Fundera jest świetna tak mniej więcej do trzech
czwartych akcji. Bohater jest odpowiednio egotyczny – jak to
nastoletni bohater – waha się między byciem lubianym a byciem
takim, jakim chciałby być, ma problem z okazywaniem emocji, na czym
cierpi zwłaszcza jego relacja z matką. Postacie ciotek, które
wywracają domek letniskowy do góry nogami, to jest mistrzostwo
świata. Nie są przeszarżowane, a ozdobione poetyckim wyczuciem
języka i wkomponowane w absolutnie przepiękne sceny – jak ta, w
której ciotki zdenerwowane ogólnym bezhołowiem trzmieli pilnują
rododendronu z trzepaczkami do dywanów w rękach, żeby odstraszać
owady. Równie świetne jest napisanie akcji w taki sposób, że widać, jak
przeszłość odbija się w teraźniejszości, a postacie odbijają się
w sobie: ta podwójność rozpisana jest na dialogi i poczynania
bohaterów, widać to zwłaszcza w relacji Chrisa i Ivera. Nawet
wątek miłosny, choć dość stereotypowy, napisany jest tak, że
pasuje do atmosfery ciężkich, letnich miesięcy. Mamy delikatnie
zaznaczoną tajemnicę – ojciec Chrisa łamie nogę i nie może
towarzyszyć rodzinie na wyspie – mamy obowiązkową bandę
chłopaków, prześladujących głównego bohatera, mamy fajnie
poprowadzony wątek tego, jak bohater postanawia zostać poetą.
Czyta się to świetnie, dialogi brzmią naturalnie (ukłony dla pani
Iwony Zimnickiej, tłumaczki), leitmotivy są
nienachalne, ale dające się odczytać – słowem, gdybym skończyła
na tej pierwszej części, byłabym zachwycona. Sęk w tym, że
pomyślałam, że skoro jest tak doskonale, to dalej też tak będzie
– i czytałam dalej.
Część
druga
druga
Widzicie,
ja wbrew pozorom lubię eksperymenty literackie, lubię, kiedy
pojawia się w literaturze jakaś nowa jakość, nowy sposób
opowiadania historii, tylko że eksperymenty mają to do siebie, że
powtarzane już po ich sukcesie w rękach kogo innego zwyczajnie nie
są już takie świeże, a uwydatniają się wszystkie ich
denerwujące cechy. Brakuje tego „wow”, które towarzyszy
lekturze pierwszego pisarza, który wpadł na taki pomysł. Z drugą
częścią „Odpływu” mam problem dokładnie na tej
zasadzie. Utrzymana jest bowiem bardzo w klimacie powieści Kafki –
najbliżej jest jej chyba do „Zamku”. Sam koncept nie był
zły: oto amerykańskie miasteczko w środku niczego, które kryzys
sukcesywnie obrał ze wszystkiego – stacji kolejowej, hotelu,
restauracji, stacji benzynowej, działającej szafy grającej w
barze. Właściwie od lat 60. mieliśmy do czynienia z ciągłym
zmierzchem tej mieściny, ledwo zaczęło być dobrze, a już
zaczynało być źle. Główny bohater, który jako się rzekło
zostaje pośrednikiem, to indywiduum niby takie everymanowate, a z
drugiej strony wkurzający typek uzależniony od bycia w centrum
zainteresowania innych, uzależniony od żałoby. Bo to w żałobie
widzi sposób, by znaleźć się na ustach wszystkich. Christensen
prowadzi tutaj narrację w prostych, surowych zdaniach, piętrząc
absurdy i mnożąc mroczne dowcipy i anegdoty, w gruncie rzeczy w
bardzo podobny sposób, w jaki robił to Kafka w „Zamku”,
posługując się naturalizmem bliskim z kolei temu z Kafkowskiej „Kolonii karnej”.
Ten naturalizm mi przeszkadzał, bo miał ubarwiać tło, a czynił
je w nieznośny sposób wtórnym i w gruncie rzeczy podrzucał
dodatkowe sensy w taki bardzo prosty sposób, czego nie lubię, bo
jasny symbolizm, którym autor we mnie rzuca: „zobacz, zobacz,
znaczące!” to nie jest szczyt pisarskiej biegłości. W dodatku
po pierwszych stronach można odgadnąć, jak się to wszystko
skończy, bo przecież klamra to klamra. Nadenerwowałam się na tej
części bardzo, ale myślę sobie – jest jeszcze jedna, na pewno
zepnie doskonałą część pierwszą i to, co właśnie
przeczytałam, w dobrą całość, która się wybroni. No, naiwna
byłam.
ja wbrew pozorom lubię eksperymenty literackie, lubię, kiedy
pojawia się w literaturze jakaś nowa jakość, nowy sposób
opowiadania historii, tylko że eksperymenty mają to do siebie, że
powtarzane już po ich sukcesie w rękach kogo innego zwyczajnie nie
są już takie świeże, a uwydatniają się wszystkie ich
denerwujące cechy. Brakuje tego „wow”, które towarzyszy
lekturze pierwszego pisarza, który wpadł na taki pomysł. Z drugą
częścią „Odpływu” mam problem dokładnie na tej
zasadzie. Utrzymana jest bowiem bardzo w klimacie powieści Kafki –
najbliżej jest jej chyba do „Zamku”. Sam koncept nie był
zły: oto amerykańskie miasteczko w środku niczego, które kryzys
sukcesywnie obrał ze wszystkiego – stacji kolejowej, hotelu,
restauracji, stacji benzynowej, działającej szafy grającej w
barze. Właściwie od lat 60. mieliśmy do czynienia z ciągłym
zmierzchem tej mieściny, ledwo zaczęło być dobrze, a już
zaczynało być źle. Główny bohater, który jako się rzekło
zostaje pośrednikiem, to indywiduum niby takie everymanowate, a z
drugiej strony wkurzający typek uzależniony od bycia w centrum
zainteresowania innych, uzależniony od żałoby. Bo to w żałobie
widzi sposób, by znaleźć się na ustach wszystkich. Christensen
prowadzi tutaj narrację w prostych, surowych zdaniach, piętrząc
absurdy i mnożąc mroczne dowcipy i anegdoty, w gruncie rzeczy w
bardzo podobny sposób, w jaki robił to Kafka w „Zamku”,
posługując się naturalizmem bliskim z kolei temu z Kafkowskiej „Kolonii karnej”.
Ten naturalizm mi przeszkadzał, bo miał ubarwiać tło, a czynił
je w nieznośny sposób wtórnym i w gruncie rzeczy podrzucał
dodatkowe sensy w taki bardzo prosty sposób, czego nie lubię, bo
jasny symbolizm, którym autor we mnie rzuca: „zobacz, zobacz,
znaczące!” to nie jest szczyt pisarskiej biegłości. W dodatku
po pierwszych stronach można odgadnąć, jak się to wszystko
skończy, bo przecież klamra to klamra. Nadenerwowałam się na tej
części bardzo, ale myślę sobie – jest jeszcze jedna, na pewno
zepnie doskonałą część pierwszą i to, co właśnie
przeczytałam, w dobrą całość, która się wybroni. No, naiwna
byłam.
Źródło. (Tutaj znajdziecie też artykuł o innych wspomnienowych
prozach dziejących się na norweskich wyspach)
Część
trzecia
trzecia
Tu
już robi się, że użyję ulubionego kolokwializmu, grubo. Symbole
latają ze świstem przecinając powietrze, to odbijanie się postaci
w innych, które tak świetnie wyszło w części pierwszej, tutaj
jest nachalne, podkreślane kilkukrotnie, żeby nam nie umknęło, do
tego męcząca forma strumienia świadomości robi się naprawdę
męcząca, jeśli wypakuje się ją tak wprowadzanym symbolizmem.
Postaci z pierwszej części wracają po latach, czasami faktycznie,
czasami we wspomnieniach, widzimy też jasny proces tworzenia części
drugiej (przy czym naprawdę to przekładanie postaci jeden do
jednego jest nieprzekonujące). No i najgorsze, co może spotkać
czytelnika w tej części, to przypadkowy chyba, bo przecież
niezamierzony – kicz. Te cudowne sformułowania poetyckie z części
pierwszej tutaj jakoś się wyradzają i wpadają w koleiny utartych
klisz albo formuł wręcz gotowych do wpisywania na takich strasznych
pocztówkach, jakie kursowały dwie dekady temu (wiecie, dziewczyna,
chłopak, zachód słońca, tekst na górze, coś w tym rodzaju –
ale do takich pocztówek mam pewien sentyment, do tej części „Odpływu”
– nie).
już robi się, że użyję ulubionego kolokwializmu, grubo. Symbole
latają ze świstem przecinając powietrze, to odbijanie się postaci
w innych, które tak świetnie wyszło w części pierwszej, tutaj
jest nachalne, podkreślane kilkukrotnie, żeby nam nie umknęło, do
tego męcząca forma strumienia świadomości robi się naprawdę
męcząca, jeśli wypakuje się ją tak wprowadzanym symbolizmem.
Postaci z pierwszej części wracają po latach, czasami faktycznie,
czasami we wspomnieniach, widzimy też jasny proces tworzenia części
drugiej (przy czym naprawdę to przekładanie postaci jeden do
jednego jest nieprzekonujące). No i najgorsze, co może spotkać
czytelnika w tej części, to przypadkowy chyba, bo przecież
niezamierzony – kicz. Te cudowne sformułowania poetyckie z części
pierwszej tutaj jakoś się wyradzają i wpadają w koleiny utartych
klisz albo formuł wręcz gotowych do wpisywania na takich strasznych
pocztówkach, jakie kursowały dwie dekady temu (wiecie, dziewczyna,
chłopak, zachód słońca, tekst na górze, coś w tym rodzaju –
ale do takich pocztówek mam pewien sentyment, do tej części „Odpływu”
– nie).
Podsumowując:
sięgać po „Odpływ”? Oczywiście! Przeczytajcie część
pierwszą, żeby się zachwycić, jak świetnie można skonstruować
fabułę: ten motyw z lądowaniem na Księżycu, próby bohatera, by
przeczytać „Moby Dicka” (też mam z tym problem, więc go
świetnie rozumiem), przejmowanie opinii i zdań od innych, no i
ciotki, ciotki, ciotki – poezja! Ciąg dalszy można sobie
spokojnie darować, żeby nie psuć sobie wrażenia: ani zbyt wiele
Ważnych Sensów nam nie umknie, ani nie dowiemy się o bohaterach
więcej, niż byśmy chcieli.
sięgać po „Odpływ”? Oczywiście! Przeczytajcie część
pierwszą, żeby się zachwycić, jak świetnie można skonstruować
fabułę: ten motyw z lądowaniem na Księżycu, próby bohatera, by
przeczytać „Moby Dicka” (też mam z tym problem, więc go
świetnie rozumiem), przejmowanie opinii i zdań od innych, no i
ciotki, ciotki, ciotki – poezja! Ciąg dalszy można sobie
spokojnie darować, żeby nie psuć sobie wrażenia: ani zbyt wiele
Ważnych Sensów nam nie umknie, ani nie dowiemy się o bohaterach
więcej, niż byśmy chcieli.
Będę
się teraz czaiła na „Półbrata” Christensena, który
jest podobno znakomity. Część pierwsza mnie zachęciła, naprawdę
będę ją wspominała bardzo dobrze, więc czemu nie kontynuować
znajomości z autorem?
się teraz czaiła na „Półbrata” Christensena, który
jest podobno znakomity. Część pierwsza mnie zachęciła, naprawdę
będę ją wspominała bardzo dobrze, więc czemu nie kontynuować
znajomości z autorem?
A
książkę odhaczam jako wydaną w tym roku.
książkę odhaczam jako wydaną w tym roku.
___________
Ponieważ
już wiecie, że mam słabość do znajdowanych w książkach
użytkowanych przede mną przez inne osoby rzeczy, to jutro będzie
wpis z serii odkrywczo-znajdującej. Zapraszam serdecznie, jak
zwykle.
już wiecie, że mam słabość do znajdowanych w książkach
użytkowanych przede mną przez inne osoby rzeczy, to jutro będzie
wpis z serii odkrywczo-znajdującej. Zapraszam serdecznie, jak
zwykle.
Comments
To dziwne, ale bardziej do sięgnięcia po książkę skłaniają mnie nie całkiem pozytywne recenzje, zawsze wtedy ciekawi mnie, czy ja też bym książkę tak odebrała. Opis części pierwszej bardzo zachęcający, w ogóle jak coś się dzieje w Skandynawii i nie jest kryminałem, to ma u mnie duży plus na start. Na "Półbrata" mam ochotę od dawna (bo masa pozytywnych recenzji jednak też we mnie wyzwala chęć skonfrontowania ich z własna opinią), tylko nie mam skąd wziąć 😉
Author
Tak, ja też tak mam (dlatego zresztą nie zniechęciłam się po przeczytaniu kilku recenzji "Odpływu" w prasie – pomyślałam sobie, "e tam, pęknięta, akurat", a teraz już wiem, o co chodziło tamtym recenzentom ;-)). Ta część pierwsza jest naprawdę bardzo dobra, z czystym sumieniem polecam. "Półbrata" też muszę skombinować, liczę, że albo któraś z moich bibliotek ma, albo że uda się którąś namówić, żeby nabyła ;-).
Ciekawi mnie styl powieści, pozytywnie go oceniłaś. Poza tym literatura skandynawska jest ostatnio bardzo modna, może warto zacząć od lektury "Odpływu".
Fajne zdjęcia 🙂
Author
Czasami znalezienie ilustracji do wpisu zajmuje więcej czasu niż samo napisanie go ;-). A co do "Odpływu" – można zacząć, byleby się człowiek nie zniechęcił (de facto w Skandynawii dzieje się tylko na pierwsza, najlepsza część).
Co do części pierwszej, pełna zgoda 🙂 Była wspaniała i tylko by zyskała, gdyby ją oderwać od pozostałych. Ale nie byłam aż tak surowa w ich ocenie, choć były wyraźnie słabsze. Ja to widziałam tak: pierwsza część była o miłości – styl porywał, a tamte dwie były o stracie, porażce – styl przytłaczał. W pierwszej części Funder jest obiecującym twórcą, w drugiej części już widać, co z tej obietnicy zostało. Tamtego lata coś pękło i nastrój prysł, styl zanurkował 😉 Tak ja bym to odczytała, łaskawie dla autora 😉
PS Rewelacyjny tytuł recenzji 😀
Author
Tak, zgadzam się, spokojnie można to interpretować w ten sposób (podoba mi się to z nurkowaniem stylu – fajnie ujęte!). Tylko że miałam wrażenie, że to jest właśnie taki zabieg, jakby to ująć – taka sztuczka. Męcząca w gruncie rzeczy i niewnosząca aż tyle do samej powieści – bo z jednej strony dowiadujemy się o sukcesach Fundera, a potem nagle jesteśmy postawieni przed faktem, że to jego pisanie jest niezłe, ale nie rewelacyjne. Także rozumiem, tak jak pisałam, sam zabieg – ale nie wiem, czy był aż tak potrzebny, więcej nawet: czy ten zabieg sprawia, że autor osiąga zamierzony cel? Bo to rozbicie narracji i włączenie do niej opowiadania napisanego przez bohatera po pierwsze jest za łatwe, ciąg rozwojowy się rozrywa, mamy młodego Fundera i od razu Fundera starego, nic w środku, a po drugie powoduje, że książka się rozłazi w szwach. Dlatego oczywiście widzę inne możliwości interpretacji, ale w takich chwilach stwierdzam, że jak autor tak na tacy je podsuwa, to coś tu nie gra ;-).
Dziękuję :-).
Ok, rozumiem 🙂 Korzystając z popularnej wśród polityków metafory: widzisz jak zrobił tę kiełbasę, a bardziej by smakowało, gdybyś nie widziała, tak? Jeśli w tym rzecz, to witaj w klubie, miewam tak samo 😀
Author
Dobrze powiedziane – zakładamy klub ;-)! To znaczy nie muszę mieć takiego poczucia "ale o co chodzi?", lubię dostrzegać sposób, w jaki książka jest skonstruowana, ale nie lubię, jak mnie tym autor bije po twarzy, żebym na pewno zauważyła i żeby mi te sensy na pewno nie poumykały ;-). A już najbardziej nie lubię, jak ta konstrukcja przy okazji maskuje różne niedoskonałości.
Tak, mam dokładnie tak samo 🙂 Z "Odpływem" tak nie zadziałało, ale zdarzało się przy innych książkach, więc pewnie dochodzi jeszcze jakiś subtelny czynnik 😉 Wymyśl nazwę klubu i lecimy z zapisami 😉
Author
Dobra, to musimy pomyśleć nad chwytliwą nazwą, która dobrze ujmie to konstrukcyjno-kiełbasiany fenomen ;). Myślę, że coś się przy okazji kolejnych lektur wymyśli ;).
Wow! Ty to jak weźmiesz książkę pod lupę, to nic Ci nie umknie. 😀
Author
Bo ja taka czepliwa jestem ;).
To pierwsza recenzja, która sprawiła, że mam ochotę przeczytać tę książkę. Nie czytałam ich wiele co prawda, bo mam tyle do przeczytania, że interesuję się tylko wybranymi nowościami. Gdybym uważniej śledziła co wychodzi, nie nadążyłabym z kupowaniem, bo zdarza mi się ulec magii pochlebnych recenzji. Te pozytywne, które widziałam, były dla mnie mało wiarygodne, a te negatywne, no to wiadomo, nie jestem aż tak przekorna, żeby na mnie działały.
Twój wpis natomiast sprawił, że chętnie przeczytam choćby tę pierwszą część książki.
W ogóle podoba mi się twój styl, bardzo fajnie piszesz. I lubię takie czepialstwo, chociaż ja bym powiedziała, że to "recenzencka rzetelność".
Author
Ojej, to super! 🙂 Mnie się też zdarza zupełnie zachwycić książką, więc czasami daję się uwieść cudzemu entuzjazmowi i rozumiem go, no ale właśnie zazwyczaj mam jakieś "ale", taki widać mam charakter :-). Podoba mi się to sformułowanie o "recenzenckiej rzetelności" 😉 – a pierwszą część raz jeszcze serdecznie polecam, warto się zapoznać.