Dzisiaj Dzień Kobiet, święto o tyleż miłe (zawsze fajnie jest dawać i dostawać życzenia i prezenty), co budzące kontrowersje (bo zawsze się komuś skojarzy z czymś, na co można się oburzyć). Ale ja nie o tym. Od dłuższego czasu nurtuje mnie bowiem zagadnienie, o co chodzi z tą całą „literaturą kobiecą”. Pamiętam, że kiedyś czytałam wywiad z pisarką, która strasznie się obruszyła, kiedy w pytaniu zasugerowano jej, że pisze właśnie „literaturę kobiecą”. O co w tym wszystkim chodzi? Ano, spróbujmy się przekonać. Nie obiecuję żadnych konkretnych wniosków, ale zawsze dobrze jest się pozastanawiać razem.
Zacznijmy może od tego, że w przypadku „literatury kobiecej” łatwo popaść ze skrajności w skrajność. To określenie funkcjonuje na przemian jako synonim chick-litu i prostych, łatwych i przyjemnych powieści o samotnej kobiecie kupującej dom na wsi i znajdującej miłość życia albo jako zamiennik dla literatury pisanej z pozycji feministycznych – przy czym w tym drugim przypadku mamy chyba ostatnio coraz mniej pisarek, które równocześnie określają się jasno jako feministki i jako twórczynie „literatury kobiecej” (podczas gdy jeszcze dziesięć lat temu dało się zauważyć krytyków i recenzentów – czy nawet same autorki – mówiących o tym, że twórczość Olgi Tokarczuk na przykład to „literatura kobieca”; od tego czasu sporo się jak widać zmieniło i termin ten najczęściej oznacza teraz słabe, schematyczne powieści). Powstaje w ogóle pytanie, które chyba trzeba zadać na samym początku, czyli: czy taki podział na literaturę według płci ma sens?
I od razu można odpowiedzieć: nie ma i nie ma go w samym podziale. Dlaczego? Bo jest to podział nierówny. Czemu? Nie ma czegoś takiego jak „literatura męska” (chyba że określa się w ten sposób podręczniki survivalu uczące jak przeżyć na pustyni z pomocą worka na kapcie i sędziwej wiewiórki). Przynajmniej jak dotąd nie spotkałam się z tym określeniem. Dziwne, bo zazwyczaj takie nazwy i klasyfikacje funkcjonują na zasadzie przeciwieństw, dość prostych, żeby były kontrastowe. Tymczasem w tym wypadku „literatura kobieca” nie bardzo ma swój kontrapunkt. Mamy ją i potem całą resztę literatury – ewentualnie jeszcze „dziecięcą” i „młodzieżową”.
Założenie, że czyjeś książki czytają wyłącznie kobiety – bo pisze się o ślubach, dzieciach, tym powtarzającym się motywie domku na wsi, miłosnych uniesieniach i tak dalej – i męski czytelnik to rodzynek w cieście, nieodmiennie mnie dziwi. Wydaje się zresztą być trochę taką samospełniającą się przepowiednią: czytają mnie prawie wyłącznie kobiety? No to dorzućmy jeszcze więcej elementów, które te nasze czytelniczki mogą potencjalnie rozczulić. To zresztą jest straszliwa klisza, która powraca chyba przy każdej dyskusji o „literaturze kobiecej”: kobiety jako te stworzenia bardziej emocjonalne pragną czytać o bohaterkach wychodzących za mąż, rodzących dzieci i posługujących się zdrobnieniami na każdym kroku. Pardon: kroczku. I mam wrażenie, że to nie jest trend bardzo stary – przecież w tym klasycznym chick-licie na naszym gruncie, jak w starych powieściach Katarzyny Grocholi na przykład, znajdą się tematy poważne podane w formie, przemyślane, z których da się wyciągnąć ciekawe obserwacje. Natomiast obserwując półki księgarni teraz mam wrażenie, że zaczęły się tam pojawiać ładnie wydane powieści, które albo chcą na siłę szokować, żeby te hipotetyczne czytelniczki wylały nad nimi fontanny łez („Bezdomna” Katarzyny Michalak wydaje się tutaj dobrym przykładem), albo oferują fabuły proste, lekkie i przyjemne – i w samym tym nie ma nic złego – ale w założeniu, że ta czytelniczka chce wyłącznie tego, bo takiej a nie innej jest płci, widzę pewne niepokojące implikacje.
I w tym sensie cieszę się, że nie ma czegoś takiego jak „literatura męska”, bo nie wtłacza się tym samym kolejnej grupy odbiorców w szufladę, gdzie naprawdę nie wszyscy się mieszczą. Ba, właściwie nikt się nie mieści, bo mało kto jest w typie idealnym odbiorcy takiego rodzaju literatury. Innymi słowy: oczywiście, że takie nalepki „to jest literatura dziecięca” mają swoją rolę, pokazując co można bez obaw dziecku kupić, bo jest dostosowane dla niego – w ten sposób nie tyle wyłączają jakichś odbiorców, co wskazują, że nikomu nie stanie się krzywda, bo doczyta się treści nieodpowiednich dla siebie. Ale odwracając to rozumowanie zobaczymy, że nalepka „literatura kobieca” ma zazwyczaj znaczenie odwrotne – zawęża grupę czytelników, wskazując im, co powinni czytać w związku z tym, że przypisuje się im jakieś właściwości umysłowe czy emocjonalne i nie dlatego jest dla nich wskazana, bo ktoś nie chce ich w ten czy inny sposób skrzywdzić, ale dlatego, że ma być rzekomo dostosowana do ich potrzeb i wymagań.
Z drugiej strony jest cała masa książek określanych jako „literatura kobieca” – co znacznie zawęża grupę ich odbiorców – których czytanie dostarcza dużo przyjemności (i myślę, że niezależnie od płci). „Literatura kobieca” wcale nie musi oznaczać niestrawnej papki poskładanej z klisz, ale być przyjemną lekturą na popołudnie. Albo – jeśli weźmiemy pod uwagę, że w tym terminie jeszcze w latach 90. i na początku dwutysięcznych mieściły się po prostu powieści pisane przez kobiety – w ogóle nie musi oznaczać czegokolwiek innego niż „literatura” w ogóle.
Proponuje się zatem nowe nazwy, które mogłyby zastąpić tę nalepkę, która jakby przybierała na sile w skojarzenia raczej pejoratywne, na przykład określenie „literatura kobiet”. W tym sensie płeć pisarza nie determinowałaby w żadnym stopniu treści jego książek – ani wymagań czytelników. Tu zresztą pojawia się następny problem.
Innymi słowy, już kończąc, bo ten wpis przybiera jakieś niepokojąco obfite rozmiary, a konkluzji się raczej nie dopiszę: czy nie warto by było wyjść z szufladki? Bo przecież okazuje się, że kobiety chętnie sięgną po kryminał (również gatunek pisany z powodzeniem przez kobiety, swoją drogą!), że nie będą szturmować Bastylii, jeśli w książce schemat zostanie przełamany i że potrafią się utożsamiać z innymi typami bohaterki niż taki sztandarowy: pięknej brzyduli, odkrywającej się na nowo rozwódki, fajtłapowatej, ale wyjątkowej dziewczyny. Ba, powiem coś jeszcze: nie tylko kobiety. Bo literatura powinna być dla wszystkich – niezdeterminowana płcią. „Literatura kobieca” zaś, jako epitet, nie powinna w żadnym wypadku usprawiedliwiać kiepskiej, źle napisanej i wtórnej treści, bo w takim wypadku nie tylko prowokuje pytania o intencje autora/autorki, ale też obraża potencjalnego czytelnika.
___________________
A jutro będzie, uwaga, uwaga, wpis o książkach mrożących krew w żyłach! I wcale nie chodzi o horrory ani przejawy straszliwej grafomanii.
Comments
Jeśli chodzi o literaturę kobiecą, to najbardziej lubię kryminały i urban fantasy. Obyczajowych albo romansów prawie nie czytam, a jeśli już i polskie, to sprawdzam czy nie dostały nagrody w "Pióro i pazur". Lubię kiedy bohaterka coś robi, poza czekaniem na tego jedynego, a zdrobnienia doprowadzają mnie do szału- trudno zdrabniać kiedy opisuje się morderstwo dokonane przez wampira :). Że o erotyce nie wspomnę ;).
Author
No właśnie, szufladkowanie literatury, że pisana przez kobiety, że pisana dla kobiet – nie ma sensu. Ważne, żeby była dobra, a już usprawiedliwianie się płcią autorki czy projektowanego odbiorcy jest zupełnie poniżej wszelkiej krytyki.
Co do zdrobnień – hm, wydaje mi się, że i w erotyce się znajdą czasami (teraz nie pomnę przykładu, ale koszmarnie napisanych "momentów" jest sporo, więc coś i ze zdrobnieniami by się dało wygrzebać ;-)).
Smutne trochę jest to, że J.K Rowling publikowała pod inicjałami, żeby nie zrazić do siebie chłopców. Podejrzewam, że tak samo jest z V.E.Schwab, która powieści młodzieżowe pisze pod własnym imieniem, ale dorosłą fantastykę pod inicjałami.
Wyobraziłam sobie imprezę dla moli ksiażkowych, na której czyta się na głos koszmarne "momenty" i ludzi piją po każdym zdrobnieniu :P.
Author
To kiedyś była powszechna praktyka, jeśli się nie mylę – smutne jest, że wciąż się tak działa.
Pomysł jest doskonały (myślę, że mógłby zwabić nie tylko moli książkowych ;-)).
Koszmarnie napisane "momenty" to w ogóle temat-rzeka. Mój ulubiony (choć bez zdrobnień): "Przyjęła go w otchłań swojej kobiecości". Miało być romantycznie, a mnie dopadły wręcz lovecraftowskie wizje tego, co ona TAM ma… albo jak w pewnej scenie z "Amerykańskich bogów" Gaimana… 😀 W każdym razie – biedny facet.
Moim faworytem jest cytowany tu już kiedyś Wharton: "Bałem się, że mój ptak za chwilę dziobnie ją w oko". Czysta poezja 😉
Author
Ugh, szukałam teraz tego, który zrobił na mnie największe wrażenie i za nic nie mogę znaleźć. Ale było tam coś o skapującej rosie – jak znajdę, na pewno przytoczę! Powinno powstać jakieś takie zestawienie (pewnie można by z tego zrobić nawet cykl: w prozie polskiej, w prozie światowej, w romansach itd.).
Podobno książki pisane przez kobiety są często dodatkowo przez wydawców "ukobiecane" (w cudzysłowie, bo za takie widzenie kobiecości bardzo dziękuję…) – wkładane w słodkie pastelowo-kwieciste okładki, zmieniane są tytuły, opisy na okładkach i w materiałach promocyjnych eksponują elementy okołoromansowe itp.; nieraz nie ma to wiele wspólnego ani z treścią ksiązki, ani z życzeniami autorek, a utrwala wizerunek "literatury kobiecej" jako czegoś niepoważnego.
Ktoś kiedyś powiedział (nie pamiętam teraz źródła, jak odgrzebię, to dorzucę), że wiele z ksiażek "kobiecych", gdyby napisane były przez mężczyzn, określonych byłoby jako po prostu powieści obyczajowe i spotkałyby się z zupełnie innym odbiorem.
Author
No właśnie – przecież jeśli zasłoni się nazwisko autora na okładce, to poza tymi, którzy mają swój niepowtarzalny styl, trudno jest powiedzieć, czy to pisarz, czy pisarka albo w ogóle co to jest za autor. To zresztą nie tylko kwestia płci autora – czasami patrzy się na książkę inaczej, kiedy się wie, że to autor nagradzany, klasyczny, bardzo znany itp. Przy czym to też działa w drugą stronę: zdarzało mi się już widywać książki, na których to nazwisko było większe od tytułu i wychodziło na to, że czytasz książkę nie dlatego, że Cię interesuje, ale dlatego, że została napisana przez Tego Autora (ok, każdy ma ulubionych autorów i z takiej motywacji chwyta za książkę – ale nie ma to nic wspólnego z taką strategią wydawniczą).
Ciekawa jestem, czy a propos tego "ukobiecania" są już jakieś dane, badania, sama nie wiem – to znaczy, można wywnioskować, że taka taktyka istnieje po przejrzeniu książek w księgarni, ale czy ma swoje potwierdzenie również w jakichś "twardych" faktach.
Jżeli chodzi o potwierdzenie – to pochodzi z wypowiedzi autorek, które to spotkało. Na przykład http://www.theguardian.com/commentisfree/cifamerica/2010/sep/02/publishers-ghettoise-women-writers-and-readers i http://www.thenation.com/article/173743/my-so-called-post-feminist-life-arts-and-letters# (w artykułach linki do kolejnych). Niestety nie mam pod ręką podobnych dotyczących polskiego rynku ksiażki, ale sądzę, że nie jesteśmy wyjątkiem.
Author
Dzięki serdeczne, z chęcią poczytam!
O, jaki ciekawy i mądry tekst. Ja bym jednak jasno oddzieliła od siebie dwa zjawiska:
– "literaturę dla kobiet" jako etykietę (etykietkę?) wydawniczą dla schematycznych powieści o miłości i domku na wsi,
– "literaturę kobiecą" jako projekt feministyczny.
Ta pierwsza to czysty eskapizm, ale tej drugiej to bym jednak broniła. Wydaje mi się, że myślenie tylko o jednej wielkiej Literaturze, w której płeć (autora, bohatera, narratora) nie ma znaczenia, prowadzi do złudnego uniwersalizmu. A przecież doświadczenia kobiet różnią się od doświadczeń mężczyzn (u nas coraz mniej, ale na przykład w krajach islamskich – bardzo). Tę różnicę wydobywa właśnie literatura kobieca, w której zmiana perspektywy może prowadzić do interesujących odkryć i przewartościowań. Myślę też, że kobiety powinny mieć taki obszar komunikacji, który będzie należał wyłącznie do nich i w którym będą mogły swobodnie mówić o kobietach i do kobiet, nie licząc się z męskim odbiorcą.
(Na marginesie: podobnie można chyba mówić o literaturze dla dzieci, czyli zakładającej dziecięcego odbiorcę, oraz o literaturze dziecięcej, w której autor stara się przyjąć perspektywę dziecka.)
O, chciałam napisać podobnie, więc w zasadzie mogę się tylko podpisać 😉 Dodam jeszcze że ja stosuję własny termin "literatura męska" na określenie tych tak zwanych powieści inicjacyjnych, zazwyczaj realistyczno-magicznych, w których bohater rodzi się w okolicznościach zwiastujących co najmniej nowego Mesjasza, w wieku siedmiu lat (u niektórych rozpędzonych jeszcze w łonie matki) przeżywa pierwsze przebudzenie seksualne (zmysłowa niania, sąsiadka, sklepikarka, kucharka), a pierwsze podboje mniej więcej w wieku trzynastu lat, kiedy to poznaje swoją pierwszą miłość, do której będzie dążył przez całe życie, i nawet bzykając na potęgę kolejne niewiasty w różnych dziwnych konfiguracjach będzie o niej wiecznie myślał, a miłość ta będzie czysta i piękna i platoniczna. Do tego oczywiście jego żywot zbiegnie się z ważnymi wydarzeniami historycznymi, które oczywiście pozna z pierwszej ręki, jako świadek, uczestnik lub wręcz (wersja dla skromnych) inicjator. Wiem, że bardzo koloryzuję, ale zawsze denerwuje mnie taka opozycja, że literatura kobieca (tu wrzucamy do worka i tę pisaną przez kobiety, i tę dla kobiet) jest schematyczna, a ta "męska" różnorodna, arcydzielna i oryginalna.
Z drugiej strony ta "literatura dla kobiet" też bywa feministyczna, bo wszak – chociaż wbrew pozorom i okładkom nie zawsze – stawia w centrum kobietę, jej potrzeby i pragnienia. Choćby te pragnienia były pragnieniem domku na wsi i księcia na białym rumaku.
Author
Dziękuję :-). No właśnie, tylko te dwa zjawiska kiedyś (nie tak dawno zresztą, bo jeszcze z dekadę temu) funkcjonowały we wspólnie nazwanej – nie wiem, jak to określić – półce? niszy? przedziale?, po czym dość drastycznie się rozdzieliły: i w ten sposób mamy pisarki tworzące tą pejoratywnie konotowaną (często niestety słusznie) "literaturę kobiecą" i te, które starają się wnieść do literatury ten wyjątkowy jednak punkt widzenia, o którym piszesz. Bo ja się oczywiście zgadzam, że perspektywa kobiety-pisarki może być inna (nawet o tym piszę w tekście), ale to, że kobieta jest nadawcą, nie powinno oznaczać, że z automatu i kobiety są odbiorcami. I w tym sensie literatura powinna się uniezależnić od nalepki "kobieca" i inna, i być dostępna dla wszystkich.
Bardzo fajna uwaga odnośnie literatury dziecięcej (tu jeszcze jest jeden dodatkowy problem – że chyba (?) nie istnieje literatura dziecięca pisana przez dziecięcych autorów – ale zawsze autorów to doświadczenie dzieciństwa jednak mających – czyli w tym układzie autor-odbiorca nie ma tego jednego elementu, który można znaleźć w przypadku podziałów w literaturze ze względu na płeć).
Author
Ech, że też blogger nie pozwala na edycję komentarzy – odpisuję, a tu się pod spodem pojawił kolejny, więc ten powyżej pisałam z myślą o komentarzu @Alicji. To teraz się odniosę do komentarza @aHa jeszcze – toteż to właśnie, uważam, że w tej "literaturze kobiecej", tak jak wspominałam, da się odnaleźć – czasami nawet wbrew intencjom autorskim – wątki feministyczne. Problem mam z tym, że tam się często pokazuje nie tyle, o czym marzy bohaterka w taki sposób, że się to marzenie, jakiekolwiek by one nie było, afirmuje, ale że się je pokazuje jako to modelowe i ostateczne także dla odbiorczyń fabuły. I to jest wg mnie groźne, bo nie mówi "możesz być, kim chcesz", tylko coś na zasadzie "możesz być panią domu".
A co do "literatury męskiej" – oj tak, jak ja znam ten typ narracji… Jeszcze czasem bohater (czy też autor) się opamięta, ale czasami… Swoją drogą, ten opis bohatera całkiem nieźle pasuje do dyskutowanej tutaj niedawno charakterystyki głównego bohatera "Miłości w czasach zarazy" Marqueza ;-).
@aHa Cudowny opis literatury męskiej. Zawsze mnie irytowały tego typu narracje i teraz już wiem dlaczego. 😉
@Pyza Zgadzam się w 100%. Kobiety z powodzeniem piszą kryminały czy powieści science-fiction, w których chodzi o więcej niż o kobiecą perspektywę. Wrzucanie takich utworów do getta literatury pisanej przez kobiety dla kobiet to nieporozumienie.
Tym niemniej ten rodzaj powieści, o którym głównie piszesz (hasło wywoławcze: domek na wsi), to jednak przekaz dla kobiet. Znaczy nikt nie broni mężczyźnie ich czytać, ale one pokazują obraz świata, który zaspokaja takie najprostsze emocjonalne potrzeby kobiet wychowanych w patriarchacie. Mężczyzna w zasadzie nie ma tam czego szukać (dodajmy, że wiele kobiet też nie).
Z literaturą dziecięcą to w ogóle jest problem. Tak jak zauważyłaś, autor nie ma już bezpośredniego dostępu do świata przeżyć dziecka, więc musi sobie ten świat po części przypomnieć, a po części stworzyć od nowa. Tu pojawia się pytanie: na ile ta perspektywa dziecka jest rzeczywiście perspektywą dziecka, a na ile jakimś sztucznym konstruktem opartym na wyobrażeniach o dziecięcej psychice? I jak to wpływa na dzieci, które tę literaturę czytają?
Author
@aHa, tak sobie jeszcze pomyślałam, że w sumie wszystkie te powieści inicjacyjne jako takie – których jest przecież, że podłapię sformułowanie, którego się nauczyłam ostatnio 😉 – mrowie a mrowie, wliczałyby się w ten nurt; i w sumie wcale nie wiem, czy koloryzujesz, bo to dobry opis pewnego prądu 🙂
@Alicja, właśnie, słowo klucz to chyba to wychowanie w patriarchacie – dlatego zostaje to zupełnie niezauważone, że chodzi o potrzeby wytworzone właśnie w wizji mocno powiązanej z tym, co się nazywa niekiedy "tradycyjną rolą kobiety" (więc właściwie czy ja wiem, czy docelowym odbiorcą jest kobieta – może właśnie wcale nie; chociaż to trochę inaczej naświetlony problem).
A co do literatury dziecięcej: chyba przy takim postawieniu sprawy wpadamy trochę w koło, bo sami autorzy byli kiedyś dziećmi, którym czytano podobne książki i potem tworzą takie, i tak dalej, i tak dalej :-). Przy czym tak sobie myślę, że perspektywę dziecka wykorzystuje się też niekoniecznie w utworach dziecięcych. No i jasne, w przypadku literatury dziecięcej to jest pewien konstrukt, ale konstrukt oparty też na przeżyciu i doświadczeniu autora, czasami w oparciu o swoją pamięć, czasami o obserwację swoich/czyichś dzieci. I tak się buduje ten mentalny obraz dzieciństwa.
Ta łatka "kobieca" doprowadza do tego, że mężczyźni wstydzą się po nią sięgać, bo już od maleńkości uczy się ich, że to co babskie, to jest słabsze i tego nie wolno. To im zostaje na starość i wydaje mi się, że ta szufladka paradoksalnie zamyka najbardziej ich.
Author
No właśnie, to ustawianie czytelnika w niewyobrażalnie niewygodnej pozycji jest straszne. Przy czym w sumie, tak jak już pisała wyżej Procella – gdyby nie było wiadomo nic o płci autora, nie determinowałoby to odbioru książki czy to przez mężczyzn, czy przez kobiety.
Dlatego niektóre pisarki piszą pod męskim pseudonimem. Dają sygnał, że to inny gatunek, że dla wszystkich, uciekają od szuflady. Kto by widząc nazwisko Rowling na okładce "Wołania kukułki" nie wziąłby tomu za dalszą część Pottera? Chyba większość.
Tak się zastanawiam, czego mężczyzna z tej sztampowej literatury kobiecej mógłby się, dla siebie, o kobietach dowiedzieć? Wydaje mi się, że niewiele. A jednak jest trochę tytułów, które mówią więcej prawdy o kobiecie, niż jakakolwiek napisana przez mężczyznę książka, kiedykolwiek powiedziała. Z "Pań Bovary" i "Ann Karenin" poznajemy wyłącznie męskie wyobrażenie o kobietach. Zawsze brakowało mi w nich prawdy. Czułam żal i niedosyt. Dopiero kobiety pisarki nazwały prawdziwie moje emocje. Ale prawdą jest, że trudno wyłowić dobrą powieść o kobietach, nie tylko dla kobiet, w zalewie chick litów bez znaczenia.
Przepraszam za przecinki, one żyją własnym życiem.
Author
Zastanawiam się, czy w przypadku kryminałów Rowling to już nie było trochę inaczej (Pottera faktycznie pisała pod inicjałami, z powodów, które wspomniała wyżej Anna) – żeby się chyba trochę odciąć od swojej twórczości wcześniejszej; jeśli się nie mylę, wydała "Wołanie…" już po "Trafnym wyborze", czyli mogła się kojarzyć nie tylko z HP. Chodziły też słuchy, że to była akcja marketingowa (gł. dlatego, że szybko się wydało, kim jest Galbraith i że to JKR) – ale nie wiem, czy w to wierzyć.
Dla mnie wciąż aktualnie pozostaje pytanie, czy kobieta tak znowu dużo się z tej sztampowej "literatury kobiecej" dowiedzieć może ;-).
Myślę, że nie więcej, niż z ploteczek przy kawusi.
To, o czym pisze Dextella, to kolejny duży problem. Faktycznie uznawanie "kobiecego" za "gorsze" wciąż istnieje i ma się dobrze. Zauważcie, o ile bardziej akceptowana jest kobieta z "męskimi" zainteresowaniami niż mężczyzna z "kobiecymi".
Author
Zgodzę się, że takie zjawisko istnieje – problem jest tu jednak podwójny: to znaczy raz, że istnieje taki worek z "zajęciami typowo kobiecymi" uznawanymi za bezużyteczne i ogólnie nic specjalnego, a dwa, że pisanie o takich sprawach, nawet jeśli jest to napisane złym językiem, z błędami warsztatowymi itd. usprawiedliwia się "ach, to jest literatura kobieca, czego tu wymagać". A przecież i o takich sprawach można pisać dobrze i ciekawie – "literatura kobieca" nie powinna być synonimem źle napisanych powieścideł, bo tylko pogłębia ten stereotyp, o którym piszecie.
Procello: Zauważcie, o ile bardziej akceptowana jest kobieta z "męskimi" zainteresowaniami niż mężczyzna z "kobiecymi". – tu się nie zgodzę, bo ciągle tyłek mi truje zarówno babcia, jak i panowie poważni historycy (tylko polscy, bo i pisze z niemieckimi, brytyjskimi i jednym izraelskim), ze kobiecie o wojnie pisac nie przystoi, ani grzebac w biogramach gestapowcow. I z tego wzgledu nie traktuje sie mnie w Polsce powaznie, co doprowadza mnie do furii. O dziwo poza granicami naszego kraju, panowie nie patrzą na mnie jak na kosmitę.
Pyzo:- "literatura kobieca" nie powinna być synonimem źle napisanych powieścideł, bo tylko pogłębia ten stereotyp, o którym piszecie.- Zgadzam się, uwazam, ale literatura kobieca, tak samo jak hasło feminizm, dostało takie paskudne łatki, ze podpisywanie się pod nimi nawet w celu zmienienia ogolnego wizerunku haseł, nijak nie pomoze. Mozna za to podziekowac mediom wszelakiego typu, ktore obrzydzaja dwa zjawiska jak tylko mogą.
Author
No właśnie, ale ja myślę, że to nie tylko kwestia mediów – ale też samych autorek, które często piszą o sobie, że tworzą "literaturę kobiecą" w takim właśnie pejoratywnym (chociaż nie sądzę, żeby zamierzonym) znaczeniu (a co do kobiet i wojny – pierwszy raz słyszę, przecież kobiet piszących o wojnie jest mnóstwo, z pisarek Nałkowska, Szmaglewska, reportaże Aleksiejewicz, jest też sporo historyczek, jest dziennikarka-historyczka Applebaum, więc się zupełnie nie przejmuj – płeć nie dyskryminuje przecież z pisania o jakichś etapach historii).
Myślę, że kobiety sięgają po różną literaturę, natomiast są takie gatunki, których panowie nawet kijem nie tkną, bo co ich tam obchodzą przygody psiapsiółek, och ploteczki przy kawusi i takie tam historie o złamanych serduszkach. Wiele kobiet nie daje rady takich książek czytać, a co dopiero panowie. Szansa na to, że kobieta sięgnie po historię, o tym "jak przeżyć na pustyni z pomocą worka na kapcie i sędziwej wiewiórki" jest jednak większa. 😉
Znaczy się kobiety są mniej poszufladkowane, mają szersze horyzonty, większą ciekawość świata i mniej kompleksów? 🙂
Author
@AnnRK, no właśnie, te przygody przy kawusi nie zawsze są strawne dla czytelnika niezależnie od płci; ale może coś w tym jest, że czytelniczki są mniej ograniczane, jeśli chodzi o wybór książki? W tym sensie też nie ma tej "męskiej literatury" dla mężczyzn, co najwyżej dla wszystkich (jeśli te powieści inicjacyjne, o których pisała wyżej @aHa zaciągniemy w ten poczet).
@Pani_Wu, można by to uznać za życzenia na Dzień Kobiet ;), ale tak serio – to myślę, że cechy, które podałaś, nie zależą od płci :-).
Skoro nie zależą od płci, to dlaczego facet końcem kija nie tknie "babskiej literatury", a kobieta będzie czytać o tym "jak przeżyć na pustyni z pomocą worka na kapcie i sędziwej wiewiórki"? Inne wytłumaczenie to takie, że babskie = gorsze. I po to ta łatka.
No, tak to jest niestety widziane, że babskie jest gorsze. Kobiety plotkujące przy kawusi o kosmetykach i facetach – zUo, faceci gadający przy piwie o kobietach, samochodach i piłce nożnej – Wspaniała Męska Przyjaźń.
Author
@Pani_Wu, myślę, że wiele kobiet też nie tyka takiej "kobiecej literatury", jeśli jest napisana w taki sposób, że zwyczajnie źle się ją czyta – i myślę, że w przypadku źle napisanej powieści o przeżyciu na pustyni "przy pomocy worka na kapcie i sędziwej wiewiórki" też może czytelnika zmóc.
Natomiast zgadzam się z Wami, @Pani_Wu i @Procella, że istnieje taka łatka gorszości – tyle tylko, że problem wydaje mi się być, w przypadku literatury "kobiecej" u nas bardziej złożony, czy może raczej samonapędzający się: istnieje mnóstwo złych książek, które usprawiedliwia się taką łatką "lit. kobieca", więc to się jak wirus przenosi dalej. Sama ta "lit. kob." utrwala taki stereotyp. I to się powinno zmienić, powinno się przestać traktować "lit. kobiecą" jako wymówkę do pisania urągających inteligencji czytelnika – niezależnie od płci – książek.