Miało być o czym innym, ale jak tylko sprawdziłam po południu wiadomości, wiedziałam, o czym napiszę.
–
Dlaczego tu jesteśmy?
– UNIKAM SPEKULACJI O SPRAWACH KOSMICZNEJ
NATURY.
Dlaczego tu jesteśmy?
– UNIKAM SPEKULACJI O SPRAWACH KOSMICZNEJ
NATURY.
T. Pratchett „Kosiarz”
Wczoraj
zmarł sir Terry Pratchett. I smutno mi, bo to był zupełnie, z ręką
na sercu, taki pierwszy mój pisarz – pierwszy też w tym sensie,
że nie tylko dostarczający mi zawsze takiej magicznej szafy, przez
którą można sobie przejść do innego świata i na chwilę się
oderwać od tych problemów, które mamy tutaj, ale też taki,
którego pisanie naprawdę śledziłam: od momentu, kiedy zaczynało się
wypuszczanie w świat pomysłów, zapowiedzi, o czym będzie kolejna
książka, przez projekty okładek, jakieś zaowalowane sugestie
czego się spodziewać, potem szybkie skanowanie strony
Prószyńskiego, kiedy będzie tłumaczenie, potem od razu gonitwa do
księgarni po nową książkę i informowanie wszystkich, że dzisiaj
mnie już nie ma dla nikogo. I dlatego sami rozumiecie, że dzisiaj
musiałam napisać o czymś zupełnie innym, niż planowałam. Mimo
że to jest taki wpis, który myślałam, że napiszę kiedy indziej, zupełnie inaczej i nie z tego punktu wyjścia.
zmarł sir Terry Pratchett. I smutno mi, bo to był zupełnie, z ręką
na sercu, taki pierwszy mój pisarz – pierwszy też w tym sensie,
że nie tylko dostarczający mi zawsze takiej magicznej szafy, przez
którą można sobie przejść do innego świata i na chwilę się
oderwać od tych problemów, które mamy tutaj, ale też taki,
którego pisanie naprawdę śledziłam: od momentu, kiedy zaczynało się
wypuszczanie w świat pomysłów, zapowiedzi, o czym będzie kolejna
książka, przez projekty okładek, jakieś zaowalowane sugestie
czego się spodziewać, potem szybkie skanowanie strony
Prószyńskiego, kiedy będzie tłumaczenie, potem od razu gonitwa do
księgarni po nową książkę i informowanie wszystkich, że dzisiaj
mnie już nie ma dla nikogo. I dlatego sami rozumiecie, że dzisiaj
musiałam napisać o czymś zupełnie innym, niż planowałam. Mimo
że to jest taki wpis, który myślałam, że napiszę kiedy indziej, zupełnie inaczej i nie z tego punktu wyjścia.
Wszystko
zaczęło się od tego, że mam kolegę. Kolega jest z gatunku tych
czytelników-misjonarzy, którzy jeśli święcie wierzą, że jakaś
książka jest dobra, to będą ci ją polecać tak długo, aż
ulegniesz i zgodzisz się, żeby ci ją pożyczyli. On tak miał z
Pratchettem i przy każdej okazji, kiedy się spotykaliśmy,
wykrzykiwał „ale jak to, ale jak to – nadal nie przeczytałaś
żadnego Pratchetta?!”. W końcu dla świętego spokoju poprosiłam,
żeby mi coś pożyczył. I wtedy usłyszałam zdanie, które wówczas
wydało mi się zupełnie bez sensu: „ale co cię śmieszy
najbardziej – śmierć, czarownice, a może straż miejska?”.
zaczęło się od tego, że mam kolegę. Kolega jest z gatunku tych
czytelników-misjonarzy, którzy jeśli święcie wierzą, że jakaś
książka jest dobra, to będą ci ją polecać tak długo, aż
ulegniesz i zgodzisz się, żeby ci ją pożyczyli. On tak miał z
Pratchettem i przy każdej okazji, kiedy się spotykaliśmy,
wykrzykiwał „ale jak to, ale jak to – nadal nie przeczytałaś
żadnego Pratchetta?!”. W końcu dla świętego spokoju poprosiłam,
żeby mi coś pożyczył. I wtedy usłyszałam zdanie, które wówczas
wydało mi się zupełnie bez sensu: „ale co cię śmieszy
najbardziej – śmierć, czarownice, a może straż miejska?”.
Stanęło
na tym, że zostały mi wręczone „Pomniejsze bóstwa” i „Ruchome
obrazki”. „Wiesz, to są takie niepowiązane w cykle powieści,
także możesz się zorientować, jak Pratchett pisze” – to była
dołączona do nich informacja. Gdzieś wtedy jechałam, więc
wrzuciłam książki do torby i obie przeczytałam telepiąc się
autobusem po polskich dróżkach. Pamiętam, że towarzyszyło mi
takie uczucie „okej, to nie jest złe, ale czym się tak znowu
zachwycać?”. Także widzicie, nie złapało mnie tak od razu, nie
ma mowy o żadnej miłości od pierwszego wejrzenia. Ale kolega się
nie poddał – i dzięki mu za to! Potem jakoś tak jak leżałam
przeziębiona, dostałam paczkę z trzema tomami przygód wiedźm.
Ale twarda byłam, jeszcze mnie nie złapało. Tak trochę, tak, żeby
powiedzieć: „hm, wiesz co, może coś jeszcze bym przeczytała?”.
I tak w końcu dostałam „Straż! Straż!”. I to było to.
na tym, że zostały mi wręczone „Pomniejsze bóstwa” i „Ruchome
obrazki”. „Wiesz, to są takie niepowiązane w cykle powieści,
także możesz się zorientować, jak Pratchett pisze” – to była
dołączona do nich informacja. Gdzieś wtedy jechałam, więc
wrzuciłam książki do torby i obie przeczytałam telepiąc się
autobusem po polskich dróżkach. Pamiętam, że towarzyszyło mi
takie uczucie „okej, to nie jest złe, ale czym się tak znowu
zachwycać?”. Także widzicie, nie złapało mnie tak od razu, nie
ma mowy o żadnej miłości od pierwszego wejrzenia. Ale kolega się
nie poddał – i dzięki mu za to! Potem jakoś tak jak leżałam
przeziębiona, dostałam paczkę z trzema tomami przygód wiedźm.
Ale twarda byłam, jeszcze mnie nie złapało. Tak trochę, tak, żeby
powiedzieć: „hm, wiesz co, może coś jeszcze bym przeczytała?”.
I tak w końcu dostałam „Straż! Straż!”. I to było to.
W
przeciwieństwie do wielu czytelników, wcale nie byłam
niezadowolona, kiedy się okazało, że Świat Dysku skręca w
poważniejsze rejony. Owszem, niektóre książki były już
zupełnie, ale to zupełnie odległe od punktu wyjścia, od tego
Rincewinda gadającego z cebulami w „Blasku fantastycznym” i w
„Kolorze magii”. Mniej było takiej prostej satyry, takiego prześmiewczego
fantasy z pierwszych tomów, więc mówienia o tym, co jest nie tak
ze światem – też tym naszym. W Ankh-Morpork pojawił się
Vetinari i zaprowadził jedyny w swoim rodzaju, ale działający,
porządek. Komendant Vimes został komendantem, wyszedł z nałogu,
poznał tę właśnie kobietę, którą powinien był poznać. W
państwie-mieście zaczęły powoli działać kolejne elementy:
straż, sekary, poczta, bank, w końcu kolej. Wiek Nietoperza, który
długo funkcjonował w wykrzyknieniu „Ależ mamy w końcu Wiek
Nietoperza!”, które symbolizowało postęp i przyszłość, jakoś tak się skończył i ruszyliśmy dalej.
przeciwieństwie do wielu czytelników, wcale nie byłam
niezadowolona, kiedy się okazało, że Świat Dysku skręca w
poważniejsze rejony. Owszem, niektóre książki były już
zupełnie, ale to zupełnie odległe od punktu wyjścia, od tego
Rincewinda gadającego z cebulami w „Blasku fantastycznym” i w
„Kolorze magii”. Mniej było takiej prostej satyry, takiego prześmiewczego
fantasy z pierwszych tomów, więc mówienia o tym, co jest nie tak
ze światem – też tym naszym. W Ankh-Morpork pojawił się
Vetinari i zaprowadził jedyny w swoim rodzaju, ale działający,
porządek. Komendant Vimes został komendantem, wyszedł z nałogu,
poznał tę właśnie kobietę, którą powinien był poznać. W
państwie-mieście zaczęły powoli działać kolejne elementy:
straż, sekary, poczta, bank, w końcu kolej. Wiek Nietoperza, który
długo funkcjonował w wykrzyknieniu „Ależ mamy w końcu Wiek
Nietoperza!”, które symbolizowało postęp i przyszłość, jakoś tak się skończył i ruszyliśmy dalej.
Śmiałam
się ze slapsticku, z satyry, którymi Pratchett władał doskonale (a ileż cennych uwag, ile doskonałych onelinerów, ile powiedzeń, które wryły mi się w pamięć pochodzi właśnie z Pratchetta!).
Ale kiedy te elementy zaczynały znikać, czy raczej ustępować
miejsca innym, kiedy świat przedstawiony zaczął się uspójniać,
kiedy Dysk zyskał własną fizykę, kiedy magia zaczęła mieć
całkiem realne podstawy naukowe, i kiedy bohaterowie nie byli
już postaciami, które miały wyłącznie budzić w nas śmiech –
chyba wtedy pokochałam cały ten majdan już zupełnie
nieodwołalnie. Przecież „Straż nocna”, to doskonałe
połączenie opisu tego, jak funkcjonuje zastraszone społeczeństwo
pod rządami krwawego, nieobliczalnego reżimu, szalonej podróży w
czasie, przesłania o tym, że to my decydujemy, kim się staniemy w
przyszłości, tego, jak działa zwodnicza przecież pamięć i
delikatnej historii miłosnej męża i żony (to wcale nie jest takie
znowu częste!), jest doskonałą powieścią. Chyba moją ulubioną (chyba, bo tak trudno wybrać – w ogóle może lepiej nie wybierać, bo każdy wybór będzie niesatysfakcjonujący).
Ale nie tylko. To cudownie filmowe „Piekło pocztowe” z przemianą
bohatera-kanciarza w bohatera-kanciarza-ale-z-sumieniem i tym
cudownym kotem pocztowym, co to chodzi zawsze ustaloną trasą, więc
trzeba mu odsuwać z drogi krzesła i otwierać drzwi, bo inaczej
drobi w miejscu, ze wspaniałą, silną postacią Adory, której
chłop wcale nie jest do szczęścia potrzebny, bo zna swoją wartość
i wie, co może i co umie. „Potworny regiment”, który pokazuje,
że płeć nie ma znaczenia przy realizacji marzeń. „Panowie i
damy”, gdzie widać, że nie zawsze to, co wiemy i widzimy jest
tym, czemu powinniśmy ufać, bo lepiej oglądać każde zagadnienie
z kilu stron. Mogłabym tak wymieniać jeszcze długo.
się ze slapsticku, z satyry, którymi Pratchett władał doskonale (a ileż cennych uwag, ile doskonałych onelinerów, ile powiedzeń, które wryły mi się w pamięć pochodzi właśnie z Pratchetta!).
Ale kiedy te elementy zaczynały znikać, czy raczej ustępować
miejsca innym, kiedy świat przedstawiony zaczął się uspójniać,
kiedy Dysk zyskał własną fizykę, kiedy magia zaczęła mieć
całkiem realne podstawy naukowe, i kiedy bohaterowie nie byli
już postaciami, które miały wyłącznie budzić w nas śmiech –
chyba wtedy pokochałam cały ten majdan już zupełnie
nieodwołalnie. Przecież „Straż nocna”, to doskonałe
połączenie opisu tego, jak funkcjonuje zastraszone społeczeństwo
pod rządami krwawego, nieobliczalnego reżimu, szalonej podróży w
czasie, przesłania o tym, że to my decydujemy, kim się staniemy w
przyszłości, tego, jak działa zwodnicza przecież pamięć i
delikatnej historii miłosnej męża i żony (to wcale nie jest takie
znowu częste!), jest doskonałą powieścią. Chyba moją ulubioną (chyba, bo tak trudno wybrać – w ogóle może lepiej nie wybierać, bo każdy wybór będzie niesatysfakcjonujący).
Ale nie tylko. To cudownie filmowe „Piekło pocztowe” z przemianą
bohatera-kanciarza w bohatera-kanciarza-ale-z-sumieniem i tym
cudownym kotem pocztowym, co to chodzi zawsze ustaloną trasą, więc
trzeba mu odsuwać z drogi krzesła i otwierać drzwi, bo inaczej
drobi w miejscu, ze wspaniałą, silną postacią Adory, której
chłop wcale nie jest do szczęścia potrzebny, bo zna swoją wartość
i wie, co może i co umie. „Potworny regiment”, który pokazuje,
że płeć nie ma znaczenia przy realizacji marzeń. „Panowie i
damy”, gdzie widać, że nie zawsze to, co wiemy i widzimy jest
tym, czemu powinniśmy ufać, bo lepiej oglądać każde zagadnienie
z kilu stron. Mogłabym tak wymieniać jeszcze długo.
Jak
pięknie Pratchett umiał pisać o takiej codziennej niecodzienności.
Jego bohaterowie przeżywali wielkie przygody: zwiedzali obce lądy,
przenosili się w czasie, walczyli ze smokami i mieli dziadka, który
jest Śmiercią. Ale przy okazji tam się zawsze toczyła ta
największa przygoda: ta pierwsza kolacja z dziewczyną, która się nam podoba, próba powiedzenia
mężowi o ciąży, wydostania się z szufladki, w którą człowieka
wsadziło społeczeństwo i wyjściowa pozycja rodzinno-społeczna.
Przyznaję, że czytałam Świat Dysku też dla tych codzienności –
chociaż rozgrywających się w tak nieprzychylnym miejscu, jak to
szalone, krwiożercze, funkcjonujące na własnych regułach
Ankh-Morpork, gdzie pewnie w rzeczywistości nie przeżyłabym dnia
albo w najlepszym razie umarła z głodu (kiełbaski Dibblera!). Bo to wcale nie jest łatwe, pisać w taki sposób, żeby nie zostawiać czytelnika z poczuciem, że oto właśnie przeczytał o czymś wielkim, niecodziennym, ale w taki sposób, że łatwo było się z tym zmierzyć, że się nie zostawało z tym Wielkim Bohaterem, takim zupełnie obcym, ale z takim, którego doświadczenia mimo wszystko – mniej lub bardziej – pokrywały się z naszymi.
pięknie Pratchett umiał pisać o takiej codziennej niecodzienności.
Jego bohaterowie przeżywali wielkie przygody: zwiedzali obce lądy,
przenosili się w czasie, walczyli ze smokami i mieli dziadka, który
jest Śmiercią. Ale przy okazji tam się zawsze toczyła ta
największa przygoda: ta pierwsza kolacja z dziewczyną, która się nam podoba, próba powiedzenia
mężowi o ciąży, wydostania się z szufladki, w którą człowieka
wsadziło społeczeństwo i wyjściowa pozycja rodzinno-społeczna.
Przyznaję, że czytałam Świat Dysku też dla tych codzienności –
chociaż rozgrywających się w tak nieprzychylnym miejscu, jak to
szalone, krwiożercze, funkcjonujące na własnych regułach
Ankh-Morpork, gdzie pewnie w rzeczywistości nie przeżyłabym dnia
albo w najlepszym razie umarła z głodu (kiełbaski Dibblera!). Bo to wcale nie jest łatwe, pisać w taki sposób, żeby nie zostawiać czytelnika z poczuciem, że oto właśnie przeczytał o czymś wielkim, niecodziennym, ale w taki sposób, że łatwo było się z tym zmierzyć, że się nie zostawało z tym Wielkim Bohaterem, takim zupełnie obcym, ale z takim, którego doświadczenia mimo wszystko – mniej lub bardziej – pokrywały się z naszymi.
O
tych bohaterach chciało – i chce! – się czytać, chciało – i chce! – się z nimi być.
Komendant Vimes, którego karierę z dołu na szczyt śledziło się z
zapartym tchem i od czasu do czasu wypuszczało się książkę z
rąk, bo trzymało się za niego kciuki, więc trudno było ją utrzymać. Naprawdę rzadko płaczę na
książkach, ale kolejne koleje losu związku Vimesa i Sybil zawsze
sprawiały, że kończyłam lekturę ze łzami w oczach – to jest
taki doskonały przykład niedoskonałego związku, ani oni piękni,
ani młodzi, ani wspaniali w takim modelowym tego słowa znaczeniu, a
jacy jednocześnie piękni i prawdziwi. Trzymałam kciuki za
Marchewę, który wcale nie był takim wielkim naiwniakiem, jak mogło
się na początku wydawać, i za to, żeby im się z Anguą udało –
chociaż też w takim potocznym rozumieniu tego słowa nie udało im
się wszystko do końca przecież. Moist – niepoprawny szachraj,
który od wszystkiego chciał się wykręcić, a skończył jako
szanowany obywatel – chociaż na początku mnie zdenerwował (jak
to nowy cykl! Gdzie jesteś, straży?), to potem z radością
czekałam na jego kolejne poczynania. Patrycjusz Vetinari nigdy nie
pozwolił mi się zatrzymywać. Wiele się nauczyłam od Babci
Wheaterwax, na przykład tego, że jeśli pokażesz pewność siebie,
to nikt nigdy w nią nie zwątpi. I że warto mieć spiczasty
kapelusz. No a Niania Ogg? I ten jej wielki pieszczoch Greebo,
którego bym nawet kijem nie tknęła z obawy, że mnie zje razem z
tym kijem, zanim się ktokolwiek zorientuje? A cudowna Tiffany,
której daleko było do takiej dziewczyny, co to dorasta po to, żeby
się wprowadzić do pałacu, gdzie mieszka jej książę? I idealne wcielenie współczesnej
guwernantki, Susan, która wie, jak sobie poradzić z potworem, i
która ma swoje szczęśliwe zakończenie, ale zupełnie inne, niż
można się spodziewać, bo i ona jest zupełnie inna, niż można
się spodziewać? No i kwestooooor! A pewnie i tak nie wymieniłam wszystkich, których
chciałam.
tych bohaterach chciało – i chce! – się czytać, chciało – i chce! – się z nimi być.
Komendant Vimes, którego karierę z dołu na szczyt śledziło się z
zapartym tchem i od czasu do czasu wypuszczało się książkę z
rąk, bo trzymało się za niego kciuki, więc trudno było ją utrzymać. Naprawdę rzadko płaczę na
książkach, ale kolejne koleje losu związku Vimesa i Sybil zawsze
sprawiały, że kończyłam lekturę ze łzami w oczach – to jest
taki doskonały przykład niedoskonałego związku, ani oni piękni,
ani młodzi, ani wspaniali w takim modelowym tego słowa znaczeniu, a
jacy jednocześnie piękni i prawdziwi. Trzymałam kciuki za
Marchewę, który wcale nie był takim wielkim naiwniakiem, jak mogło
się na początku wydawać, i za to, żeby im się z Anguą udało –
chociaż też w takim potocznym rozumieniu tego słowa nie udało im
się wszystko do końca przecież. Moist – niepoprawny szachraj,
który od wszystkiego chciał się wykręcić, a skończył jako
szanowany obywatel – chociaż na początku mnie zdenerwował (jak
to nowy cykl! Gdzie jesteś, straży?), to potem z radością
czekałam na jego kolejne poczynania. Patrycjusz Vetinari nigdy nie
pozwolił mi się zatrzymywać. Wiele się nauczyłam od Babci
Wheaterwax, na przykład tego, że jeśli pokażesz pewność siebie,
to nikt nigdy w nią nie zwątpi. I że warto mieć spiczasty
kapelusz. No a Niania Ogg? I ten jej wielki pieszczoch Greebo,
którego bym nawet kijem nie tknęła z obawy, że mnie zje razem z
tym kijem, zanim się ktokolwiek zorientuje? A cudowna Tiffany,
której daleko było do takiej dziewczyny, co to dorasta po to, żeby
się wprowadzić do pałacu, gdzie mieszka jej książę? I idealne wcielenie współczesnej
guwernantki, Susan, która wie, jak sobie poradzić z potworem, i
która ma swoje szczęśliwe zakończenie, ale zupełnie inne, niż
można się spodziewać, bo i ona jest zupełnie inna, niż można
się spodziewać? No i kwestooooor! A pewnie i tak nie wymieniłam wszystkich, których
chciałam.
Nie
zawsze miałam z książkami Pratchetta zupełnie po drodze. „Długa
Ziemia” mnie lekko rozczarowała, bo za świetnym konceptem nie do
końca szedł ciekawy rysunek dalszych elementów świata
przedstawionego i bohaterów. Wczesnych przeddyskowych i
śróddyskowych powieści – jak tych o Jimmym Maxwellu – nie znam
wcale. „Spryciarza…” odłożyłam na półkę na lepsze czasy.
„Dobry Omen” mnie tak znowu nie uwiódł. Ale Dysk – o, do
Dysku wracam zawsze, jak mi smutno albo jak mi wesoło, jak mam
ochotę spotkać się z dobrymi znajomymi, którymi wszyscy ci
bohaterowie z biegiem lat się stali. I chociaż są tam części
lepsze i gorsze, i takie, na które narzekałam, i takie, od których
nie mogłam się oderwać, to jest to cykl mój ulubiony nad
ulubione. Taki jak wygodny fotel, że można w nim usiąść i
wiadomo, że nic złego nas w nim nie spotka, bo to jest nasz fotel.
I jest wygodny. I przyjemnie się wraca do mieszkania, gdzie
taki fotel jest.
zawsze miałam z książkami Pratchetta zupełnie po drodze. „Długa
Ziemia” mnie lekko rozczarowała, bo za świetnym konceptem nie do
końca szedł ciekawy rysunek dalszych elementów świata
przedstawionego i bohaterów. Wczesnych przeddyskowych i
śróddyskowych powieści – jak tych o Jimmym Maxwellu – nie znam
wcale. „Spryciarza…” odłożyłam na półkę na lepsze czasy.
„Dobry Omen” mnie tak znowu nie uwiódł. Ale Dysk – o, do
Dysku wracam zawsze, jak mi smutno albo jak mi wesoło, jak mam
ochotę spotkać się z dobrymi znajomymi, którymi wszyscy ci
bohaterowie z biegiem lat się stali. I chociaż są tam części
lepsze i gorsze, i takie, na które narzekałam, i takie, od których
nie mogłam się oderwać, to jest to cykl mój ulubiony nad
ulubione. Taki jak wygodny fotel, że można w nim usiąść i
wiadomo, że nic złego nas w nim nie spotka, bo to jest nasz fotel.
I jest wygodny. I przyjemnie się wraca do mieszkania, gdzie
taki fotel jest.
Dlatego
jest mi tak smutno, bo w sumie po raz pierwszy doświadczam na
własnej skórze, jak to jest, kiedy pisarz, na którego każdą
książkę czekałam i po którą zaraz stawiałam się w księgarni,
i wiedziałam, że teraz to już będzie dobry dzień, nawet jak nie
był od rana, że taki pisarz odchodzi. I to tak, że zupełnie się
tego nie spodziewamy – bo przecież to jeszcze nie miał być
koniec. I tym bardziej podziwiam to, w jaki sposób Pratchett pisał
Dysk – bo pisał go z myślą o czytelnikach. Pisał tak, że te
tomy się łączą, że historia się rozwija, ale nie zostajemy z
urwanym wątkiem, z pustymi rękoma i z taką luką, która
pozostanie niewypełniona. Wiemy, że to się dzieje dalej nawet, jak
nie patrzymy. Nie zostaliśmy zostawieni z niczym. Ba, wręcz
przeciwnie.
jest mi tak smutno, bo w sumie po raz pierwszy doświadczam na
własnej skórze, jak to jest, kiedy pisarz, na którego każdą
książkę czekałam i po którą zaraz stawiałam się w księgarni,
i wiedziałam, że teraz to już będzie dobry dzień, nawet jak nie
był od rana, że taki pisarz odchodzi. I to tak, że zupełnie się
tego nie spodziewamy – bo przecież to jeszcze nie miał być
koniec. I tym bardziej podziwiam to, w jaki sposób Pratchett pisał
Dysk – bo pisał go z myślą o czytelnikach. Pisał tak, że te
tomy się łączą, że historia się rozwija, ale nie zostajemy z
urwanym wątkiem, z pustymi rękoma i z taką luką, która
pozostanie niewypełniona. Wiemy, że to się dzieje dalej nawet, jak
nie patrzymy. Nie zostaliśmy zostawieni z niczym. Ba, wręcz
przeciwnie.
I
za to jestem mu bardzo wdzięczna. Dziękuję razem ze wszystkimi
innymi czytelnikami, sir Terry.
za to jestem mu bardzo wdzięczna. Dziękuję razem ze wszystkimi
innymi czytelnikami, sir Terry.
___________________
Jutro
pojawi się wpis zapowiedziany wczoraj. A dzisiaj pozwólcie jeszcze,
że pójdę i poczytam o Vimesie et consortes.
pojawi się wpis zapowiedziany wczoraj. A dzisiaj pozwólcie jeszcze,
że pójdę i poczytam o Vimesie et consortes.
Comments
Tak! Pratchetta lubiłam, ale pokochałam go w momencie w którym zaczął skręcać w poważną stronę. To cudownie dickensowkie "Pieklo pocztowe"! Oraz, Patrycjusz to jeden z moich ulubionych bohaterów książkowych, a ulubiony władca.
Mnie strasznie trzepnęła ta scena (nie pamiętam w której książce!), w której Vimes będąc w czarnej d… przypomina sobie, że jest godzina czytania dziecku książeczki. I idzie ją przeczytać. Miałam wtedy łzy w oczach (nie mam dzieci, nie planuję ich mieć, ale no…).
Author
Dokładnie. Pratchett miał niesamowity talent do przedstawiania postaci antypatycznych w taki sposób, że czytelnik zdawał sobie sprawę, że coś tu nie gra, że wcale nie mamy do czynienia z taką miłą postacią, co to pod szorstkim zewnętrzem skrywa milusie wnętrze, ale jednak się człowiek do takiej postaci przywiązywał. Vetinari się zresztą z tym, jaki jest, nigdy nie krył :-).
To jest chyba w "Łupsie", gdzie to potężne wkurzenie, na którym Vimes funkcjonuje przez cały czas, obejmuje też to, że nie może przeczytać Sammy'emu Juniorowi książeczki. Cudownie pokazane jest, jak świat Vimesa się zmienia wraz z przyjściem na świat potomka – w taki niekiczowaty, a jednocześnie bardzo delikatny sposób (i że to jest właśnie Vimes, a nie Sybil, która tak do tego wszystkiego podchodzi bardzo zdroworozsądkowo przecież).
Tak, w 'Łups!", dziękuję :).
W ogóle, jeśli chodzi o pokazywanie zmian w życiu bohatera i jak na niego wpływają, Pratchett jest mistrzem. W wielu seriach mam wrażenie, że postacie cały czas stoją w miejscu, nie rozwijają się mimo deklaracji. W Świecie Dysku wszyscy są w ruchu, nawet Vetinari.
Chyba zrobię sobie powtórkę, jak tylko przebiję się przez biblioteczny stosik.
Author
Tak, nawet ten Rincewind, który w późniejszych tomach jest trochę postacią z innej bajki, wyraźnie zaznaczoną ma linię rozwoju i ewoluuje (chociaż tak ciut-ciut, ale jednak!). To świetnie widać, jak się czyta serie po kolei – w zeszłym roku ucięłam sobie powtórkę z całej straży za jednym zamachem i wtedy się przekonałam po raz kolejny, jak to jest dobrze napisane i pomyślane.
A ja napiszę tylko, że mi strasznie smutno 🙁
Author
To prawda. Ale ten czas, który upłynął od komunikatu o odejściu sir Terry'ego uświadomił mi, ilu fanów swoich książek wychował – bo to przecież się rozkładało na lata i w sumie pokolenia już! – i jaka wokół nich wyrosła piękna społeczność. Mimo to – smutno.
Mamy podobne historie, ja się zakochałem w wiedźmach już po tym, jak po przygodach tego głupka Rincewinda miałem ochotę porzucić męczenie się ze Światem Dysku. Na szczęście po drodze był chyba Mort, który obleciał. A potem Trzy wiedźmy i przepadłem 🙂
I też uwielbiam tego poważnego Pratchetta, to jest prawdziwe mistrzostwo świata, jak on przeprowadził swój cykl od idiotycznej bieganiny Rincewinda do sceny z grającym na harfie goblinem w Niuchu.
Author
Tak, miałam to szczęście, że dzięki wspomnianemu koledze nie zaczęłam od początku i Rincewinda poznałam, jak już się wciągnęłam :-). Tyle że ten Rincewind też nam tak jakoś po profesorsku okrzepł i wiedział, że nie zawsze to, czego się chce jest tym, co jest słuszne :-). Z całą konstrukcją cyklu, która nabierała rozmachu, a jednocześnie stała na coraz silniejszych podstawach zgadzam się w zupełności; mistrzostwo. Żeby utrzymać tak rozrośnięty cykl, który po drodze przeewoluował bardzo, w spójnym kształcie!
Nawet jako profesor R. mnie drażni. Zresztą, magowie mnie drażnią, poza Bibliotekarzem 😀
Chociaż może kiedyś sobie wrócę do R., masochistycznie.
Przyznam szczerze, ze nie lubilam tworczosci Pratchetta z małym wyjątkiem, jakim jest "Straż, Straż" która niezmiennie mnie bawi. Niemniej przykro, ze umarl czlowiek i pozostawil wiernych fanów.
Author
"Straż, straż" uwielbiam – wszystko w niej uwielbiam. To, jak świetnie pokazana jest ewolucja "czarnego charakteru", sceny na dachu z trójką policjantów, słownik, od którego oczy szczypią, no i Vimes! I Sybil! Wszystko, po prostu. Czasami, jak widać po mnie, trzeba znaleźć tego "swojego" Pratchetta w Świecie Dysku.