Dzisiejsza
notka by nie powstała, gdyby nie Milvanna i Grendella z bloga
„Książki mojej siostry”. A konkretnie ten ich wpis – i
dyskusja pod nim. Dziewczyny były tak miłe, że pożyczyły mi
piąty tom cyklu o Peterze Grancie. Dlatego jeszcze raz – tym razem
publicznie – im dziękuję, a Was zapraszam do lektury. Będzie
troszkę o „Foxglove Summer”, trochę o samej serii jako takiej i
może gdzieniegdzie wymsknie mi się jakiś spojler, ale będę się
jednak starała powstrzymać. Dlatego jeśli jeszcze o
policjancie-czarodzieju z Londynu nie słyszeliście – dajcie się
zaprosić!
notka by nie powstała, gdyby nie Milvanna i Grendella z bloga
„Książki mojej siostry”. A konkretnie ten ich wpis – i
dyskusja pod nim. Dziewczyny były tak miłe, że pożyczyły mi
piąty tom cyklu o Peterze Grancie. Dlatego jeszcze raz – tym razem
publicznie – im dziękuję, a Was zapraszam do lektury. Będzie
troszkę o „Foxglove Summer”, trochę o samej serii jako takiej i
może gdzieniegdzie wymsknie mi się jakiś spojler, ale będę się
jednak starała powstrzymać. Dlatego jeśli jeszcze o
policjancie-czarodzieju z Londynu nie słyszeliście – dajcie się
zaprosić!
O
co chodzi? Ano o to, że Peter Grant, aktualnie szlifujący bruki
Londynu razem ze swoją koleżanką, także świeżo upieczoną
policjantką, spotyka ducha. Od ducha wszystko się zaczyna i ziarnko
do ziarnka okazuje się, że Peter zostaje pierwszym od dekad adeptem
sztuki czarodziejskiej. Bowiem brytyjska policja ma swój magiczny
oddział, aktualnie składający się z dość małomównego i
niechętnie zerkającego na nowe wynalazki weterana II wojny
światowej, który wygląda na jakieś czterdzieści lat, Thomasa
Nightingale’a, dziwnie małomównej gospodyni z upodobaniem do
podrobów, psa wyczuwającego magię i od wydarzenia z duchem –
także Petera. Co stało się z resztą czarodziejów? Kim tak
naprawdę jest gospodyni na czarodziejskim posterunku? No i o co
chodzi z duchem?
co chodzi? Ano o to, że Peter Grant, aktualnie szlifujący bruki
Londynu razem ze swoją koleżanką, także świeżo upieczoną
policjantką, spotyka ducha. Od ducha wszystko się zaczyna i ziarnko
do ziarnka okazuje się, że Peter zostaje pierwszym od dekad adeptem
sztuki czarodziejskiej. Bowiem brytyjska policja ma swój magiczny
oddział, aktualnie składający się z dość małomównego i
niechętnie zerkającego na nowe wynalazki weterana II wojny
światowej, który wygląda na jakieś czterdzieści lat, Thomasa
Nightingale’a, dziwnie małomównej gospodyni z upodobaniem do
podrobów, psa wyczuwającego magię i od wydarzenia z duchem –
także Petera. Co stało się z resztą czarodziejów? Kim tak
naprawdę jest gospodyni na czarodziejskim posterunku? No i o co
chodzi z duchem?
Tak
mniej więcej wygląda zawiązanie się akcji w pierwszym tomie
przygód policjanta-czarodzieja, czyli w „Rzekach Londynu”.
O tej książce sporo słyszałam i w pewnym momencie pomyślałam,
że może warto sprawdzić, o co chodzi z tymi wszystkimi zachwytami.
I powiem tak: oczywiście, że nie mogę się doczekać kolejnych
części, i oczywiście, że czyta się szybko i przyjemnie. A z
drugiej strony te książki powodują u mnie zgrzytanie zębami i
rwanie włosów z głowy (przesadzam odrobinę). No ja się chyba
jakoś tak jednoznacznie i radykalnie zachwycić nie umiem, ale też
z rzadka potępiam coś w czambuł, dlatego pomyślałam, że znowu
zrobię taki myk, że napiszę i o tym, co mnie zachwyca, i o tym, co
mnie wkurza. A potem będzie co nieco o samym „Foxglove Summer”.
mniej więcej wygląda zawiązanie się akcji w pierwszym tomie
przygód policjanta-czarodzieja, czyli w „Rzekach Londynu”.
O tej książce sporo słyszałam i w pewnym momencie pomyślałam,
że może warto sprawdzić, o co chodzi z tymi wszystkimi zachwytami.
I powiem tak: oczywiście, że nie mogę się doczekać kolejnych
części, i oczywiście, że czyta się szybko i przyjemnie. A z
drugiej strony te książki powodują u mnie zgrzytanie zębami i
rwanie włosów z głowy (przesadzam odrobinę). No ja się chyba
jakoś tak jednoznacznie i radykalnie zachwycić nie umiem, ale też
z rzadka potępiam coś w czambuł, dlatego pomyślałam, że znowu
zrobię taki myk, że napiszę i o tym, co mnie zachwyca, i o tym, co
mnie wkurza. A potem będzie co nieco o samym „Foxglove Summer”.
Dlaczego
powinniście się wyposażyć w komplet pięciu (jak dotąd) tomów
cyklu o Peterze Grancie?
powinniście się wyposażyć w komplet pięciu (jak dotąd) tomów
cyklu o Peterze Grancie?
-
Humor.Te
książki są niesamowicie zabawne. Narracja jest pierwszoosobowa, a
naszym narratorem jest Peter. Chwyt to oczywiście znany wszem i
wobec, bo poznajemy arkana magii i tajemnice czarodziejskiego świata
razem z bohaterem (albo ich nie poznajemy, o czym dalej). Peter jest
zupełnie normalny: ani nie jest zabójczo przystojny, ani
ponadprzeciętnie inteligentny, nie ma żadnej wielkiej traumy z
przeszłości (oprócz tej, że matka kazała mu niańczyć szeregi
wrednych kuzynów, kiedy był mały), nie jest też jakimś wybitnym
policjantem czy czarodziejem. Wszystkiego musi się uczyć, a my
mamy okazję śledzić jego postępy tak, jak je – z dużą dozą
szczerości – nam relacjonuje. A czyni to w sposób lekki i
zabawny, nawet w takich momentach, kiedy niespecjalnie byłoby nam
do śmiechu. I to jest humor w dodatku bardzo zróżnicowany: i
sytuacyjny, i sarkastyczny, i z dużą dawką ironii, i taki
zupełnie prosty. Poza tym nie byłoby tak znowu fajnie, gdyby tylko
Peter był dowcipny, ale obracał się wśród ponuraków. Każda
postać ma tutaj swoje momenty, kiedy może rzucić zabawną
ripostą. Na niektóre naprawdę warto czekać. -
Bohaterowie.Bo
co jak co, ale bohaterowie Aaronovitchowi wyszli. I uwierzcie mi,
jak dacie radę z denerwującą manierą Petera przez pierwsze dwa
tomy (o manierze dalej), to przymkniecie oko nawet na tych kilka
wad, które nasz główny bohater dostał w pakiecie. I w sumie całe
szczęście, bo jednak czytanie o ideałach jest nudne. Peterowi
jednej rzeczy tylko nie mogę wybaczyć – jego stosunku do Lesley.
Bo Lesley, owa przyjaciółka policjantka, o której wspominałam,
to moja ulubiona postać cyklu. Silna, niezależna, piekielnie
inteligentna osoba, która za wszelką cenę chce dopiąć
postawionego przed sobą celu. Nawet jeśli czasami kosztuje to
zdecydowanie za dużo. Szalenie ciekawy jest pomysł Aaronovitcha na
tę bohaterkę, którą czasami wyciąga na pierwszy plan, w
niektórych tomach chowa zupełnie z tyłu, żeby na koniec napisać
jej taką scenę, że człowieka wbija w fotel. Myślę, że Lesley
jeszcze będzie miała swoje pięć minut. A jeszcze wracając na
moment do Petera – widziałam wiele opinii, że to świetnie, że
Aaronovitch dał nam bohatera, który nie jest biały. Tyle tylko,
że ja mam wrażenie, że przez większość czasu nie odgrywa to
wielkiego znaczenia – czasem zdarza się epizod, w którym kolor
skóry bohatera ma znaczenie, ale teraz na myśl przychodzi mi
właściwie jedna albo dwie sceny. Cały społeczny kapitał Petera
– i pewnie jest to dużo bardziej czytelne dla czytelnika z Wysp –
czyli wielka rodzina i zachowanie matki równie dobrze mogłyby się
przytrafić, bo ja wiem, polskiemu policjantowi? To bardziej to jest
dla mnie zaletą – że Aaronovitch Petera w żadnym stopniu nie
egzotyzuje ze względu na pochodzenie.Drugi
plan jest świetnie zarysowany. Bo jest tam i zupełnie tajemniczy
Nightingale (o którym sam autor twierdzi, że wygląda jak Paul
McGann, co zdecydowanie dodaje mu uroku w moich oczach), o którym
wiadomości Aaronovitch dozuje nam naprawdę bardzo skąpą pipetą.
Twardziel z nietypowym hobby, nienagannymi manierami i wyrafinowanym
słownictwem, które czasami trudno zrozumieć nie tylko Peterowi,
wokół którego krąży mnóstwo plotek, a jedna bardziej frapująca
od drugiej. Molly, gospodyni z posterunku, co do której już-już
nam się wydaje, że wiemy, kim się zaraz okaże, a ona tylko
milczy, syczy i się oblizuje, karmiąc psa co bardziej paskudnymi
kawałkami martwych zwierząt. Beverley, która na co dzień jest
rzeką (czy raczej personifikacją rzeki, jej bóstwem – trudno to
wytłumaczyć bez wchodzenia w szczegóły) to jedna z tych postaci,
które działają mi na nerwy, ale napisana jest stosunkowo
konsekwentnie: jako osoba z pewnym urokiem (nie całkiem osobistym)
i tupetem, która jednak nie waha się, kiedy trzeba zrobić coś
zupełnie szalonego, co jednak przyniesie właściwe skutki. No i
jest jeszcze wyczuwający magię pies Toby, który głównie szczeka
i je, ale stanowi przyjemny trzeci plan i jakoś tak ociepla
wizerunek właściwie wszystkich bohaterów. Poza tym Toby czuje
magię, więc jak by nie kochać takiego psiaka?
-
Pomysł
na magię.Bardzo
lubię to, że w świecie Aaronovitcha magia nie jest zarezerwowana
wyłącznie dla jakieś elity obdarzonej „darem”, ale że
każdy może się jej nauczyć. Ale wcale nie jest tak prosto, bo
nieumiejętne używanie magii sprawia, że tkanki ulegają
uszkodzeniu (i to takiemu, któremu żadna Wasza tkanka nie
chciałaby ulec). Poza tym magię ufundował Izaak Newton, ale że
nie bardzo mu pasowała do jego fizycznych koncepcji, to zajmował
się nią raczej w ukryciu. Pomysł z Newtonem nie jest może
najbardziej oryginalny, ale uwierzcie, że im więcej Peter
dowiaduje się o tym, jak działa magia – chociaż żeby nie
zwariować stara się o tym myśleć jednak dość rzadko – tym
robi się ciekawiej. I kto wie, może dostaniemy wreszcie jakieś
intrygujące odpowiedzi (wydaje mi się, że dotąd nie dostaliśmy,
bo autor robi jakiś szalony research, żeby brzmieć prawdopodobnie
– co zważywszy na fakt, że we wszystko zaplątana jest
prawdopodobnie fizyka kwantowa nie jest niczym dziwnym).
-
Odniesienia
do kultury popularnej i osadzenie w teraźniejszości.Peter
jest cudownym geekiem, więc co i rusz, żeby przybliżyć nam
jakieś zjawisko, sięga do arsenału miłych sercu każdego fana
popkultury pojęć, metafor i porównań. W dodatku cykl nie dzieje
się w jakimś niewiadomym „teraz”, ale mnóstwo jest w
nim odwołań do zjawisk, które znamy z rzeczywistości, co
sprawia, że łatwo jest się z bohaterem spoufalić, bo posiada on
ten sam horyzont odniesień, co my. Wiecie – czyta „Harry’ego
Pottera”, ogląda „Doctora Who”, słucha wiadomości.
Aaronovitch stosuje taktykę urealniania świata przez dawanie
czytelnikowi widocznych znaków, że to wszystko dzieje się tutaj i
teraz, i że jakby się tak odpowiednio przejść po Londynie, to to
będzie ten Londyn, co z jego książek. A jednocześnie nie sili
się na jakiś przerażający naturalizm (co nie znaczy, że to są książki bezdreszczykowe, o nie!), żeby w ten sposób
powiedzieć: ha, patrzcie, jakie to wszystko prawdziwe! Za to ma u
mnie wielkiego plusa. -
Takie
urban fantasy to jest naprawdę urban.Peter
kocha architekturę (nawet jeśli to „odwieczne”
upodobanie nabywa w okolicach drugiego tomu), więc miasto – każda
ulica, każda dzielnica – dostaje swoją dawkę bardzo sprytnie
przemycających do zainteresowanie opisów. Widać, że miasto to
nie jest żaden sztafaż. I tak kolejno Aaronovitch zajmuje się
londyńskimi rzekami – bo nie samą Tamizą Londyn stoi, czy
raczej płynie – jazzowymi klubami w Soho, metrem, mieszkaniami
socjalnymi, na które pomysł był świetny, ale nie wypalił, żeby
w końcu zejść z urban i
wejść w, bo ja wiem?, rural fantasy?
w najnowszym tomie. Poza tym nieźle mu idzie zaludnianie miasta (i
wsi!) fantastycznymi stworzeniami (może nieco rozczarowało mnie
to, co się działo w „Whispers Undergound”, ale uznaję
to za wypadek przy pracy). Tutaj akurat na korzyść działa spora
dawka niedomówień, która otacza fantastycznych mieszkańców
Londynu. Którzy nie tyle snują się po mieście odprawiając
sabaty, co tweetują, bawią się w klubach i trudnią nielegalnym
handlem.
No
dobrze, no to dlaczego możecie zaczekać, aż ktoś Wam podaruje
komplet w prezencie do przeczytania w wolnej chwili?
dobrze, no to dlaczego możecie zaczekać, aż ktoś Wam podaruje
komplet w prezencie do przeczytania w wolnej chwili?
-
Niekończenie
wątków.I
nie chodzi mi o to, że Aaronovitch nie podaje czytelnikowi
wszystkiego na tacy, bo to nawet dobrze. Nie. Ale chodzi mi o to, że
w każdym tomie mamy oprócz głównej intrygi tak ze dwa trzy wątki
poboczne, którymi autor zdaje się tracić zainteresowanie i kończy
je pośpiesznie albo nie kończy ich wcale. Żeby jeszcze do nich
powracał w kolejnych częściach – ale tak się nie dzieje. Albo
żeby one jakoś budowały świat przedstawiony i w tym sensie były
sztuką dla sztuki. Tylko że nie. Trochę tak, jakby autor wpadał
na świetny pomysł, zapalał się do niego, ale w trakcie pisania
stwierdzał, że nie bardzo wie, co dalej z tym pomysłem począć,
więc wykańczał go trochę na boku albo zostawiał, licząc, że
skoro dużo się dzieje, to może czytelnik nie zauważy. -
Pozorne
napięcie.No
cóż, to jest bolączka wielu serii. Otóż Peter oczywiście jest
zagrożony w każdej części i z każdej przygody wychodzi cało,
bo jest głównym bohaterem. Autor stara się nas przekonać, że
już zaraz, o właśnie teraz, ten straszny przeciwnik zrobi
bohaterowi takie coś, że ojej, no ale to jest napięcie pozorne –
tak samo, jak wiemy, że przed „Relikwiami śmierci”
Voldemort nic nie zrobi Peterowi, tfu, Potterowi, tak i tutaj nie musimy się jakoś
bardzo martwić o bohatera.A
jak już przy tym jesteśmy – seria cierpi póki co na bardzo
bezpłciowego „tego złego”. Nie wiemy o nim wiele, nie
bardzo wiemy, o co mu chodzi (chociaż po „Foxglove…”
możemy się już domyślać) i w sumie trudno żywić do niego
jakiekolwiek uczucia. Miejmy nadzieje, że to ulegnie zmianie. Dużo
lepiej wychodzą epizodyczni „ci źli”, chociaż oni też
często będąc jakimiś złymi z natury bytami nie nastrajają do
rozważań albo chociaż do żywienia względem siebie określonych
uczuć. -
Techniczna
jaskinia Petera.No
to teraz coś, co przez pierwsze trzy tomy doprowadzało mnie do
szału. Otóż Folly, czyli magiczny posterunek, o którym do tej
pory wspominałam bez użycia nazwy, jest trochę, powiedzmy,
zapóźniony technicznie. Wraz z przybyciem Petera, dziecięcia
wieku, ulega to zmianie. Peter jedno z pomieszczeń przerabia na
swoją „techniczną pieczarę”, gdzie ma super hiper
ekstra sprzęt, wielki telewizor, konsolę do gier i w ogóle
wszystko. I ciągle o tym gada. Ja rozumiem podekscytowanie – bo
jednak nie pochodzi z najbogatszej rodziny (jego matka jest
sprzątaczką, ojciec jazzmanem, ale raczej z tych, co to nie
odnieśli sukcesu), więc się cieszy, że ma takie fajne rzeczy,
ale na litość! nie w co drugim zdaniu! Peter ciągle o tym
wspomina, niby mimochodem, i zaczęłam się zastanawiać, na ile to
bohater się tym raduje, a na ile autor. Dlatego kiedy wspominki o
technicznej jaskini przestały się pojawiać tak gdzieś na
wysokości trzeciego tomu, odetchnęłam z ulgą. -
Mam
wielką tajemnicę…Jak
już pisałam, to świetnie, że autor zostawia taką masę
niedopowiedzeń, bo one budują klimat. Ale z drugiej strony, kiedy
spróbować podsumować naszą wiedzę o świecie magicznym po tych
pięciu tomach, to właściwie nie wiemy nic. W dodatku każdy
właściwie ma jakąś mroczną tajemnicę, o której nie wiemy, no
właśnie, nic albo prawie nic. I to każde pytać o spójność
świata przedstawionego – w którą raczej wierzymy na słowo, niż
możemy sobie sami rozrysować. Ale pal licho, nie byłoby to takie
złe, gdyby nie – patrz niżej. -
…a
ja o nic nie zapytam!Gdyby
nie to, że Peter Grant ma jedną niesamowicie nierealistyczną
cechę, a mianowicie: o nic nie pyta! Ma notesik, w którym zapisuje
sobie pytania w nadziei na to, że Nightingale kiedyś mu na nie
odpowie, ale poza tym ciągle zastrzega się, że „nie
zapytałem, bo się wystraszyłem”, „nie zapytałem, bo
coś mnie rozproszyło”, „nie zapytałem, bo nie było
okazji”… No i to jest straszliwie nieuczciwa strategia
konstrukcyjna, panie autorze. Powiem tak: albo daje się nam
inteligentnego i ciekawego świata faceta, który na własną rękę
przeprowadza przeróżne eksperymenty, albo faceta, który chociaż
ma masę pytań, to ich nie zadaje, bo jakoś nie trafiła się
okazja. I tak można pisać w nieskończoność, bo Peter wpasowuje
się w nową fabułę, o nic nie pyta, i jedziemy dalej, a całość
się właściwie nie rozwija. To jest chyba ta rzecz, która mnie w
całym cyklu drażni najbardziej. A kiedy już w końcu poznajemy
odpowiedź na jakieś pytanie… Ale o tym może już w tych dwóch
słowach o samym „Foxglove Summer” poniżej.
Bo
skoro do napisania tej rozrastającej się już do jakichś
monstrualnych rozmiarów notki (czytacie jeszcze?) skłoniła mnie
lektura „FS”, no to nie byłabym sobą, gdybym jeszcze
kilku słów nie poświęciła na kilka refleksji po przeczytaniu. No
więc Peter Grant wyrusza na wieś, żeby dowiedzieć się, czy
dwójka dzieci, która tam zaginęła, zaginęła przez coś
związanego z magią, czy nie. Zostawia za sobą Folly i Londyn, a
wita Dominica, bardzo przypominającego postać, którą w „Szpiegu”
grał Benedict Cumberbatch, tylko osadzoną w mniej tragicznych
okolicznościach, i starego emerytowanego znajomego Nightingale’a,
który może coś wreszcie mu wyjaśni a propos jego przełożonego.
skoro do napisania tej rozrastającej się już do jakichś
monstrualnych rozmiarów notki (czytacie jeszcze?) skłoniła mnie
lektura „FS”, no to nie byłabym sobą, gdybym jeszcze
kilku słów nie poświęciła na kilka refleksji po przeczytaniu. No
więc Peter Grant wyrusza na wieś, żeby dowiedzieć się, czy
dwójka dzieci, która tam zaginęła, zaginęła przez coś
związanego z magią, czy nie. Zostawia za sobą Folly i Londyn, a
wita Dominica, bardzo przypominającego postać, którą w „Szpiegu”
grał Benedict Cumberbatch, tylko osadzoną w mniej tragicznych
okolicznościach, i starego emerytowanego znajomego Nightingale’a,
który może coś wreszcie mu wyjaśni a propos jego przełożonego.
„Foxglove
Summer” jest jedną z przyjemniejszych części serii. Przede
wszystkim dobrze zrobiło przeniesienie na tej tom akcji z Londynu
poza miasto. To raz, że trochę odświeżyło cały cykl, a dwa, że
– jako że książka jest zadedykowana Terry’emu Pratchettowi –
dało możliwość eksploatacji różnych baśniowych wątków, o
które w mieście byłoby trudno. Dlatego jeśli lubicie „Panów
i damy” Pratchetta albo macie słabość do „Baśni Wysp
Brytyjskich” (tych w przekładzie Skibniewskiej) polubicie i
„Foxglove Summer”. Dla tych, którzy w serii już siedzą,
„FS” przyniesie wyjaśnienie kilku wątków (ale naprawdę
uważam, że po całym tym czekaniu należało nam się więcej niż
kilka dość suchych zdań) albo pozorne wyjaśnienie innych (wręcz
słyszałam autora w tle: „o, zobaczcie, czego się
dowiedzieliście – że właściwie niczego? Buhahaha!”). W
ogóle to „FS” przywodzi trochę na myśl taką hipotezę,
że Aaronovitch obejrzał sobie „Broadchurch” i pomyślał:
„ej, właściwie to ja przecież piszę kryminały, co mi tam!”
i zrobił takie „Broadchurch” w rural fantasy (nadal
nie wiem, czy to jest właściwie jakiś istniejący termin)
klimatach. Dla mnie na duży plus.
Summer” jest jedną z przyjemniejszych części serii. Przede
wszystkim dobrze zrobiło przeniesienie na tej tom akcji z Londynu
poza miasto. To raz, że trochę odświeżyło cały cykl, a dwa, że
– jako że książka jest zadedykowana Terry’emu Pratchettowi –
dało możliwość eksploatacji różnych baśniowych wątków, o
które w mieście byłoby trudno. Dlatego jeśli lubicie „Panów
i damy” Pratchetta albo macie słabość do „Baśni Wysp
Brytyjskich” (tych w przekładzie Skibniewskiej) polubicie i
„Foxglove Summer”. Dla tych, którzy w serii już siedzą,
„FS” przyniesie wyjaśnienie kilku wątków (ale naprawdę
uważam, że po całym tym czekaniu należało nam się więcej niż
kilka dość suchych zdań) albo pozorne wyjaśnienie innych (wręcz
słyszałam autora w tle: „o, zobaczcie, czego się
dowiedzieliście – że właściwie niczego? Buhahaha!”). W
ogóle to „FS” przywodzi trochę na myśl taką hipotezę,
że Aaronovitch obejrzał sobie „Broadchurch” i pomyślał:
„ej, właściwie to ja przecież piszę kryminały, co mi tam!”
i zrobił takie „Broadchurch” w rural fantasy (nadal
nie wiem, czy to jest właściwie jakiś istniejący termin)
klimatach. Dla mnie na duży plus.
Nie
obędzie się oczywiście bez porzuconych wątków, a do akcji
zaplącze się wystrzałowa deus ex machina, ale ponieważ dużo się
dzieje i są mięsożerne jednorożce, przymykam na to oko. I czekam
na kolejny tom („The Hanging Tree” miałoby wyjść w tym
roku, ale nie wiem, czy się nastawiać?).
obędzie się oczywiście bez porzuconych wątków, a do akcji
zaplącze się wystrzałowa deus ex machina, ale ponieważ dużo się
dzieje i są mięsożerne jednorożce, przymykam na to oko. I czekam
na kolejny tom („The Hanging Tree” miałoby wyjść w tym
roku, ale nie wiem, czy się nastawiać?).
A
czy Wy już należycie do fanów i zwolenników, czy jakoś Was ta
seria do siebie nie przekonała? Mamy już w Polsce przekłady dwóch
pierwszych tomów: „Rzek Londynu” i „Księżyca nad
Soho”. Nie mogę powiedzieć nic o jakości przekładu, za to
mogę wyrazić chyba powszechny żal, że wydawnictwo nie kupiło
praw do cudownych oryginalnych okładek, które „robią”
serii tak z ćwierć całego klimatu.
czy Wy już należycie do fanów i zwolenników, czy jakoś Was ta
seria do siebie nie przekonała? Mamy już w Polsce przekłady dwóch
pierwszych tomów: „Rzek Londynu” i „Księżyca nad
Soho”. Nie mogę powiedzieć nic o jakości przekładu, za to
mogę wyrazić chyba powszechny żal, że wydawnictwo nie kupiło
praw do cudownych oryginalnych okładek, które „robią”
serii tak z ćwierć całego klimatu.
A „FS” sobie odznaczam w dość swobodnej kategorii „książka, która dzieje się w innym kraju”.
__________
Jako
że wyczerpana jestem tymi sześcioma stronami o Peterze Grancie, to
może jutro będzie coś lżejszego, przynajmniej do napisania.
że wyczerpana jestem tymi sześcioma stronami o Peterze Grancie, to
może jutro będzie coś lżejszego, przynajmniej do napisania.
Comments
Dzięki, za tak szczegółowy wykład :). Trochę mnie te książki kuszą (duży plus za miejsce akcji, zwłaszcza ostatniego tomu), ale nie na tyle, żebym zaraz pędziła do księgarni.
Author
No bo ja już jestem trochę straconym przypadkiem – zaczęłam, to i idę dalej, bo się przywiązałam :-). Ale myślę, że dla nowego czytelnika cykl ma sporo do zaoferowania, czego się starałam dowieść (i od czego odwieść też zresztą ;-)).
Ale świetna notka 🙂 Właściwie zgadzam się z tym, co cię denerwuje, z tymże mnie nie denerwują 😉 Nie, no przyznaję, tak mnie ta seria bawi, że przymykam oko na wszystko 🙂 I akurat to, że Peter sobie zrobił technologiczną pieczarę mi zupełnie nie przeszkadza – zwykły geekowski chłopak z niego 🙂 Podoba mi się też niezmiernie, że magia, i wszystkie wróżki i inne magiczne istoty są potraktowane po prostu jak aspekt wielokulturowego społeczeństwa. No i koniecznie chcę się dowiedzieć więcej o Nightingalu i Molly. K.o.n.i.e.c.z.n.i.e.
Author
Ojej,bardzo mi miło :-). Tak sobie myślę, że Aaronovitch świetnie gra z tym, że dawkuje nam baaardzo niewiele informacji o najciekawszych (m.in. przez to) bohaterach – z tym że liczę, że rozwiązanie będzie jednak miało ciąg dalszy niż te kilka zdań o Ettersbergu w wykoniu Hugh Oswalda. No i techcave Patera jako taka mnie nie denerwuje (może źle to ujęłam – jak może mnie denerwować miejsce, gdzie Nightingale przychodzi na mecze rugby?! W ogóle motyw wszystkich specyficznych lokatorów Folly, ciągnących tam jak ćma do płomienia, jest absolutnie uroczy; czekam, aż Varvara zacznie tam przychodzić na wiadomości ;)), denerwowało mnie podkreślanie, jakie tam wszystko jest super nowe i super drogie (to ostatnie przede wszystkim). No i to prawda, świetnie wplecione są postaci ze świata fantastycznego w rzeczywistość :-).