Winter is coming! Albo o „Planecie wygnania” Ursuli Le Guin

Początki bywają trudne. Kiedy zapałałam miłością do nowoodkrytego na półkach bibliotecznych gatunku, jakim była fantastyka, a było to jakoś w okolicach czwartej klasy szkoły podstawowej, zasadniczym problemem stało się dla mnie znajdywanie kolejnych powieści tego rodzaju. Moja biblioteka nie była specjalnie dobrze wyposażona, więc jak tylko doszły mnie słuchy, że koniecznie powinnam zaznajomić się z cyklem o Ziemiomorzu Ursuli Le Guin, opłakałam nieobecność książki w promieniu – zawrotnych wówczas dla mnie – trzydziestu kilometrów i wszczęłam poszukiwania. Kilka lat i wiele kilometrów później, już po przeczytaniu Ziemiomorza, w innej bibliotece, do które uzyskałam dostęp, z dzieł Ursuli Le Guin mieli tylko „Świat Rocannona”. Okazało się szybko, że to pierwszy tom cyklu, który – znowu po wielu latach i wielu kilometrach – zawitał ostatecznie do naszego domostwa w dość niezwykłych okolicznościach i przeleżał ostatni rok na półce. Aż do niedawna.

Nie będę przed Wami udawać, że świetnie pamiętam fabułę „Świata Rocannona”. No, nie pamiętam. Zostało mi po tej lekturze mgliste wrażenie, że było ciekawie, i w zasadzie tyle. Na szczęście drugi tom cyklu, „Planeta wygnania”, jest z pierwszym powiązany dość luźno. Taka specyfika tej serii – nazywanego Ekumeną (albo Hain) – że właściwie da się czytać kolejne części w oderwaniu do siebie. Co jest pewną zaletą – bo jeśli macie podobne przygody do mnie, nie musicie szukać teraz na gwałt pierwszego tomu, żeby się orientować co i jak – albo wadą, jeśli jesteście przywiązani do wielotomowych sag, których akcja zazębia się ze sobą z tomu na tom. Ekumena to cykl o podróżach na różne zaskakujące planety, skolonizowane mniej lub bardziej, zamieszkałe przez rasy ludzkie albo paraludzkie. Kiedyś nad wszystkimi tymi rozrzuconymi po wszechświecie światami czuwała Liga, ale coś sprawiło, że Liga się rozpadła. Pozostały po niej strzępki dawnej wiedzy (na przykład jak wytwarzać porcelanę, ale już nie statki kosmiczne) oraz kodeks nazywany Embargiem Kulturowym. W skrócie chodzi w nim o to, żeby na mniej rozwiniętych planetach nieużywać osiągnięć przynależących do wyższej cywilizacji, żeby nie zakłócić swobodnego rozwoju kultury mieszkańców danej planety.

Dzisiaj w ramach mało oryginalnej ilustracji do wpisu – okładka. Rzut oka pozwala Wam stwierdzić, że na pewno nie wpiszę tej pozycji w kategorii „książka wybrana po okładce”. Zdaje się, że nowe wydanie ma ładniejszą szatę graficzną – to cierpi jeszcze na syndrom okładek fantastyki z lat 90. Zdjęcie wykonane mą ręką.
Ale o czym jest, spytacie, ta „Planeta wygnania”? Otóż rzecz dzieje się na takiej właśnie planecie, gdzieś hen, daleko. Zamieszkują ją zasadniczo trzy rasy: wysoko rozwinięci farborni, uprawiający koczowniczy tryb życia wifowie i ghale, hunopodobne plemiona z północy. Cykl pór roku jest na tytułowej planecie dość specyficzny: pory roku trwają po kilkanaście lat, więc przedstawiciel danej rasy, któremu dane jest dożyć starości, może przykładowo przeżyć w swoim życiu ze dwie-trzy zimy. Bo zima właśnie jest tutaj zagrożeniem – z północy bowiem dążą wówczas na południe hordy gahlów, pędzące na południe w poszukiwaniu ciepła i pożywienia. Do tej pory wędrowali w niezorganizowanych małych grupach, a ich ataki na Zimowe Miasta, wznoszone przez wifów, zazwyczaj spełzały na niczym. Ale teraz wieść niesie, że jeden wódz zjednoczył wszystkie plemiona i ciągnie na południe wielką siłą – niszcząc po drodze wszystkie Zimowe Miasta.
Prawda, że brzmi bardzo podobnie do pewnej znanej i popularnej dzisiaj fabuły (mryg-mryg)? Pomysł na dzikie plemiona z północy, tutaj co prawda nieoddzielone od reszty cywilizacji murem, zima trwająca dłużej niż w naszym klimacie i to zima, przed którą wszyscy się ostrzegają w sugestywny sposób? Jako że Ursula Le Guin to pisarka znana szeroko daleko i utytułowana aż miło, niewątpliwie George R. R. Martin ją czytał. Nie wiem, na ile to są zapożyczenia (hołdy?) zamierzone, a na ile zbieg okoliczności, w każdym razie ciekawie przeczytać coś w podobnym stylu, ale rozpisane na 140 stron zamiast siedmiu tomów. Bo Ursula Le Guin zawiera w takiej krótkiej fabule całą moc, mieszczącą się w takim nakreśleniu akcji: pośpieszne przygotowania do nadciągającej zimy, niewiarę w to, że coś – w tym wypadku obyczaje ghalów – może ulec zmianie, skoro my nadal żyjemy tak, jak żyli nasi przodkowie, motyw wyalienowanej ze społeczności jednostki, nawet wątek miłosny.
To oczywiście znana powszechnie prawda, że Le Guin jest córką Alfreda Kroebera, antropologa, który jako jeden z uczniów „ojca amerykańskiej antropologii” Franza Boasa głosił teorię, polegającą w dużym uproszeniu na tym, że każda kultura miała rozwijać się w pewnym miejscu, stopniowo dochodząc do coraz bardziej skomplikowanych struktur – co stało w sprzeczności z popularnymi poglądami ewolucjonistów, twierdzących że wszystkie kultury rozwijają się tak samo, stąd jednej znajdują się na wyższym (czyli takim, jak kultura euro-amerykańska), a inne na niższym stopniu rozwoju (czyli cała reszta). Zamiast jednego wzoru mieliśmy zatem relatywizm kulturowy, do pewnego stopnia uwalniający antropologię z gorsetu oceny jednych kultur jako wysokich, innych jako prymitywnych. U Le Guin to antropologiczne zacięcie widać, przełożone na realia kosmiczne, nie tylko – ale również – w „Planecie wygnania”. Wyżej rozwinięta cywilizacja farbornów, dawnych kolonistów, traktowana jest przez rdzennych mieszkańców planety – zwanych przez farbornów wifami, tak jak oni nazywają ich farbornami, „urodzonymi daleko” – z dużą dozą wyższości. Farborni mają jednak w powieści świadomość tego, że wraz z wyższym stopniem rozwoju kultury i postępu technicznego przychodzi większa odpowiedzialność. Co automatycznie wcale nie wiąże się jednak z jakimś rodzajem sympatii dla wifów-koczowników. Postacie z Landinu, miasta na skale, ostatniego przyczółka niegdyś wielkiej kultury farbornów, stoją na dość zróżnicowanych pozycjach względem wifów: od tych, dla których obserwacja wifów jest ciekawostką, przez tych, którzy chcieliby doprowadzić do wzajemnego porozumienia obu ras, aż po tych, którzy zupełnie nie chcą się cackać z koczownikami i otwarcie nimi gardzą – nie posuwając się do przemocy tylko dlatego, że te resztki dawnej świetności, w tym Embargo, są dla nich wyraźnym znakiem odróżniającym ich od tych, których uważają za „dzikusów”.
Doskonałym wątkiem w „Planecie wygnania” jest nie tylko rozważanie tego, czym ma być to wygnanie i czy faktycznie farbornowie, niepochodzący z zamieszkiwanej planety, są skazani na powolną biologiczną zagładę, ale też czysto antropologiczny wątek endoetnonimów. Brzmi może trochę zawile, ale endoetnonimy to nic innego, jak nazwy, które dana grupa sama sobie nadaje (dobrym przykładem są Eskimosi – których my nazywamy w ten sposób, natomiast oni sami mówią o sobie per Inuici; „Inuici” to właśnie endoetnonim). Kto jest człowiekiem i kto ma prawo nazywać swoją rasę ludźmi? To kluczowe pytanie dla bohaterów „Planety…”. Więcej nawet: to pytanie, na które odpowiedź może zadecydować o być czy nie być danej rasy. To, co bardzo sobie u Le Guin cenię, to również fakt, że autorka wymyśliła dla bohaterów osobne zwyczaje, nie zakładając automatycznie, że na przykład gesty ich są takie same jak nasze (stąd wifowie na potwierdzenie nie kiwają głową, ale wzruszają ramionami). Planetę zaludniają podobne – choć nie identyczne – zwierzęta, rosną tam inne rośliny, drapieżniki występujące w czasie różnych pór roku różnią się między sobą itd. Paradoksalnie to znacznie łatwiej pozwala wsiąknąć w świat przedstawiony niż powielanie po prostu elementów świata, z którym mamy do czynienia na co dzień.
Bo proza Le Guin nie jest wcale taka łatwa do „wsiąknięcia”. Dlaczego? Dlatego, że autorka często używa stylu bardzo poetyckiego, co jednym odpowiada, a innych może zrazić. Nie znajdziemy więc w „Planecie wygnania” jakichś szczegółowych opisów, raczej sugestie. Dużą część świata przedstawionego mamy jedynie zasygnalizowaną, naszkicowaną, zaznaczoną, nasza wyobraźnia musi sporo się przy lekturze napracować. Stąd właśnie te 140 stron zamiast tysiąca. Nie jest to fantastyka „ceglana”, ale to w niczym nie przeszkadza – a już w najmniejszym stopniu nie przeszkadza w rzuceniu wszystkiego, żeby przemierzać kolejne przestrzenie jako kosmiczny etnograf. Można wtedy trafić przecież na takie perełki, jak jeden z kolejnych tomów Ekumeny – obsypaną nagrodami „Lewą rękę ciemności”.
Tak naprawdę niewielkie znaczenie ma, czy książkę napisała kobieta czy nie – ale że udział w tej akcji stał się dla mnie bodźcem do sięgnięcia po „Planetę wygnania”, to odznaczam ją sobie pod tym właśnie punktem.
____________________________
Gdybyście zaś mieli ochotę wpaść tutaj jutro, to jak zwykle w samo południe będziecie mogli poczytać o czymś współczesnym, ale nie do końca bieżącym. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Comments

    1. Post
      Author
  1. Altti Anonim

    a tak w ogóle sobie myślę, że zarówno LeGuin, jak i GRRM czerpali z historii. Kiedy nastąpiły zmiany klimatyczne w pierwszych wiekach n.e., koczownicy "ze wschodu" wlali się do Europy i zmietli nadgniły Pax Romana razem z Romanem. Zniszczony Mur u GRRM to Mur Hadriana, przez który Piktowie (proto-iroszkoci) wpadają na podryw do anglijskich wiosek (porównaj oba mury na mapie Westeros i Brytanii). Ale możesz mieć całkowitą rację co do faktu, że GRRM czytał LeGuin i czerpał z niej. Pisać fantasy i nie znać LeGuin to jak pisać kryminały mówiąc: "Arthur Conan Doyle? Pierwsze słyszę…"

    1. Post
      Author

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.