Lot trzmiela w szafie albo dlaczego lubię „Pamiętnik księżniczki”

Nikt
nie zaczepi dziewczyny w wojskowych butach.
A już
zwłaszcza wegetarianki.
Meg
Cabot to jest taka pisarka, której książki leżą w Waszej
bibliotece, w dziale literatura amerykańska, poziomo. Jedne na
drugich. Dlatego, że po pierwsze, jest ich dużo (i mówiąc dużo,
mam na myśli naprawdę dużo), po drugie, są dość cienkie, i po
trzecie, są tak wydane, że stojąc pionowo mają większe szanse na
pogięcie się i wyglądanie jak wypłosze (pozdrawiamy wydawnictwo –
grafika księżniczki z nagłówka ozdabiała stare wydanie Amberu,
wzięłam ją stąd; jeśli ktoś wie, kto jest ilustratorem, niech
da znać). Cabot lubuje się w dwóch, nazwijmy to, gatunkach:
powieściach epistolarnych i seriach. Największą sławę przyniosła
jej seria „Pamiętnik księżniczki”, o której zamierzam właśnie
napisać, ale poza tym pisarka popełniła też 11 – jeśli się
nie mylę – innych cykli, w tym przynajmniej część kryminalnych. A także
kilka powieści epistolarnych, do przeczytania w mgnieniu oka, gdzie
bohaterowie mailują, wysyłają sobie smsy albo piszą notki na
marginesach (och, „Włoskie małżeństwo”, przeczytane w
trzęsącym się autobusie na niewyremontowanej drodze wojewódzkiej
o podwyższonej ruchliwości, tęsknię!).

„Pamiętnik
księżniczki” zasadniczo nie różni się pod tym względem od
wspominanego przeze mnie w akapicie wyżej „Włoskiego szaleństwa”.
Cała seria pisana jest w formie kolejnych wpisów głównej
bohaterki do jej dość kompulsywnie prowadzonego dziennika (liczba
wpisów „o nie, muszę kończyć, bo ukryłam się w toalecie, żeby
to napisać i moja przyjaciółka właśnie zagląda pod kabiny, więc
siedzę z podkurczonymi nogami, muszę, muszę kończyć”
przekracza masę krytyczną) albo maili wymienianych ze znajomymi.
Nie jest więc to jakaś szalenie wymagająca lektura, ale muszę się
przyznać – zupełnie bezwstydnie – że odkryłam ją przypadkiem
w liceum i umilała mi wówczas popołudnia i przerwy. Znajomi
patrzyli na mnie dziwnie (wiecie, w końcu liceum to czas-bycia-poważnym i bardziej do twarzy człowiekowi z Camusem), ale ja
się nie poddawałam. Do dzisiaj jestem wdzięczna Cabot za odkrycie
przede mną całego nurtu podobnej literatury, który – jeśli
napisany jest dobrze i bezpretensjonalnie – dostarcza rozrywki i
pozwala oderwać się na chwilę od rzeczywistości.
No to
jakie zalety ma ten „Pamiętnik księżniczki”, że tak go będę
polecała? Już śpieszę z wyjaśnieniami.
Cała
intryga, co jest niesamowitym plusem, pisana jest z mocnym
przymrużeniem oka.
To plus
najbardziej dodatni. No bo zupełnie szczerze: Mia, główna
bohaterka, mieszkająca z matką, reprezentantką szalonej
artystycznej bohemy, na poddaszu w nowojorskim mieszkaniu, nagle
dowiaduje się, że została spadkobierczynią tronu monakopodobnego
księstwa w Europie. Wówczas w jej życie wkracza kostyczna
babka-księżna, którą Mia nazywa z francuska Grandmere, ze swoim upiornym psem i nie mniej upiornymi lekcjami
etykiety (i funduszami pozwalającymi Mii wspierać Greenpeace w walce z
wielorybnikami). Ale to nie koniec, oczywiście. Matka Mii wiąże
się z nauczycielem matematyki (nie trzeba wspominać, że Mia jest z
matematyki noga), najlepsza przyjaciółka usiłuje wybić się jako
drapieżna dziennikarko-blogerka, a jej brat – odwieczna miłość
Mii – staje się jeszcze bardziej pociągający, niż zwykle, no a
Mia oczywiście jest, jakże by inaczej, brzydkim kaczątkiem. Swego
rodzaju. I nie zniechęcajcie się dość surowym językiem
pierwszego tomu – bo i tam są takie perełki jak ten cytat z
początku notki.
W rolach ilustracji do tego wpisu posłużą mi cytaty z różnych części
„Pamiętnika księżniczki”. Niestety, ponieważ nie posiadam dotąd
wszystkich tomów, a biblioteka jest dzisiaj poza moim zasięgiem, musiałam przeszukać
sieć w poszukiwaniu cytatów z oryginału – i znalazłam rzecz jasna tumblr, poświęcony wyłącznie cytatom z „Pamiętnika…”. Stąd zatem pochodzą wszystkie wykorzystane we wpisie cytaty; ślę fanowskie podziękowania autorce tumblra!
Przymrużenie
oka, raz jeszcze.
Okay, ale w
sumie to streszczenie ram powieści jeszcze nie dowodzi, że książki
te pisane są „z jajem”. Ale zwróćcie uwagę na to, w jaki
sposób Cabot pisze: im bardziej hiperbolizowane są kolejne postaci
i wydarzenia, tym lepiej. Jeśli rodzice bohaterów idą na jakąś
galę charytatywną, to jest to gala na rzecz uzależnionych od
narkotyków wnuków ofiar prześladowań religijnych albo coś w tym
rodzaju. Karty kolejnych powieści wypełniają bohaterowie tacy jak
ochroniarz Mii, Lars, podobny łudząco do Leona Zawodowca albo córka szejka,
której wielkim pragnieniem jest romantyczna miłość rodem z
harlequina i która lubuje się w potajemnym oglądaniu „Seksu w
wielkim mieście”, czy też Borys, skrzypek i kolega z klasy Mii,
którego na lekcjach rozwoju własnego licealiści zamykają w
szafie, bo non stop gra „Lot trzmiela” Rimskiego-Korsakowa. Jak
można traktować życie bohaterów „Pamiętnika…” jako
realistyczny opis szkolnych zmagań i pierwszych miłości? No,
raczej nie można. To znaczy można, ale ile się wtedy traci frajdy!
Geek
girl, version 2.0.
Mia jest tym
modnym obecnie typem bohaterki, jakim jest dziewczyna-geek. Ostatnio
wszyscy chcą być geek, no więc Mia jest takim hipsterskim geekiem,
bo była nim, zanim to się stało takie modne. Mia kocha „Gwiezdne
wojny”, uwielbia swoje martensy i maratony filmowe, lubi rozmawiać
o ukochanych serialach i najlepsze prezenty pod choinkę to te, które
jakoś nawiązują do jej licznych fandomów. Sama zresztą też
takie daje – jeśli mnie pamięć nie myli, młodszemu braciszkowi
od dzieciństwa darowuje szczoteczki do zębów w kształcie Mistrza
Yody albo śpioszki ze wzorem w Sokoła Milenium. Jak jej nie kochać?
Jasne, jest czasami denerwująca, ale jaki bohater nie jest? No i ma
kota, którego nazwała Gruby Luie (takiego pseudonimu używa poza tym w internecie). A czym jest geek girl bez
istotnego towarzysza w zwierzęcej postaci?
Dowcip.
Moim ulubionym motywem, oprócz
zamykania Borysa Pelkowskiego w szafie (potem Borys okazuje się
oczywiście wirtuozem, ale to nie uchroni go przed wizytami w szafie)
– co nie tyle jest klasycznym przykładem dręczenia kolegów odstających
od normy, co zapewnianiem mu spokojnego miejsca do ćwiczeń i
uwolnienia się od jego gumowego ucha w czasie
och-jak-ważnych-rozmów, są rozliczne artystyczne prowokacje Lilly,
prowadzącej autorski program „Zamknij się i słuchaj” przyjaciółki Mii (czy wspominałam, że Lilly ma „twarz
przypominającą mopsa”? Za nawiązanie do mopsa współczynnik
wspaniałości serii podnosi się o +10). Na wspomnienie zasługuje
zwłaszcza ta, w której grupa przyjaciół zostaje wciągnięta w
przepytywanie ludzi z nowojorskiej dzielnicy Greenwitch o to, jak
wymawia się tę nazwę. Jeśli ktoś odpowiedział, że „Greenwitch”
(bo nie powinno być tego „w” słychać) uciekali z krzykiem,
wrzeszcząc „aaa, wiedźma, wiedźma z Greenwitch, ratujmy się!”.
Nowy
Jork.
Jasne, to nie jest
najbardziej werystyczny opis tego miasta, ale widać prawdziwą
miłość do różnych zakamarków metropolii w tym, w jaki sposób
Cabot – piórem Mii, albo odwrotnie – o nim pisze. Te wszystkie
chińskie knajpki, spacery po parkach, brudne ulice – no jak się
nie zakochać? A przy tym to wszystko jest mocno nienachalne i
sprawia, że bohaterka wtopiona w to naturalne dla niej tło, jest
jeszcze bardziej sympatyczna (to tak na wypadek, gdyby nie przekonały
was śpioszki w Sokoły Milennium). Dla tych, którzy „Pamiętnik
księżniczki” kojarzą tylko z dwoma strasznymi filmami: tak,
akcję przeniesiono tam do San Francisco. Tak, to straszne. Nie, Anne
Hathaway jako Mia ani Julie Andrews w roli jej babki niczego nie
ratują (oczywiście
nie muszę wspominać, że w jednym z kolejnych tomów
„Pamiętnika…” Mia komentuje, jak straszliwy film o niej
nakręcono?).
 
Schematy,
schematy, schematy.
Oczywiście,
że w „Pamiętniku…” roi się od schematów! Są trójkąty
miłosne, zła cheerleaderka, nauczyciele podzieleni na frakcje,
dyrektorka zwariowana na punkcie wydajności swojej szkoły, złe
stołówkowe żarcie, uczennica pochodzenia azjatyckiego, która dba
przede wszystkim o wyniki w nauce i tak dalej. Ale te schematy są
tak uroczo potraktowane i tak pięknie się rozwijają (wystarczy
napomknąć o „chłopaku, który nie lubi kukurydzy w swoim
chilli”, a który okazuje się… nie powiem kim, nie jestem bezlitosna), a niekiedy przełamują, że „Pamiętnik…” zdaje
się być prekursorem trendów widocznych w tej chwili, głównie w
telewizji (widzieliście takie seriale MTV jak „Awkward” albo
„Faking It”? One w pewnym stopniu bardzo przypominają powieści
Cabot).
No
właśnie, w telewizji. Ostatnio jakoś mniej, mam wrażenie, dobrej,
highschoolowej prozy się nam trafia. Może gatunek już się
przejadł („Liceum Avalon” Cabot już było mocno takie sobie), a
może teraz miejsce geek girl w literaturze jest w college’u? Co mi
przypomina, że wciąż mam na liście „Fangirl” Rowell w kolejce
do przeczytania, jak miło!
_______________________
Zapominam
dodać, że oczywiście z chęcią poznam Wasze zdanie na każdy
prezentowany tutaj temat – jeśli ktoś ma ochotę i skomentuje,
ucieszę się (chyba, że napisze: „ty głupia buło, poczytaj
Prawdziwą Literaturę, której i tak nie zrozumiesz!”, wtedy się
nie ucieszę, ale argumenty przeciw moim tezom, podane kulturalnie,
zawsze są mile widziane).
A
jutro o lekturach wczesnej młodości, ale z innej półki, czyli w
istocie o wyższości Roberta Gravesa nad Janem Parandowskim, ale nie
tylko. Czujcie się mile widziani!

Comments

  1. Julia Wroniewicz

    Cześć, Pyza!
    Super blog, wkręcam się 🙂
    A co do "Pamiętnika księżniczki" – niesamowicie miło wspominam czas spędzony nad tą książką. Dużo rozrywki i faktycznie, dzięki szalonej bohaterce, można się oderwać od codzienności, przyziemnych polskich realiów.

    Jeśli masz chwilę to zapraszam do mnie – ksiazkowo32.blogspot.com, piszę o tym, co kocham i lubię, o tym czego nie – czasem też coś skrobnę.

    Dobrego wieczoru życzę i czekam już na jutrzejszą notkę!

    1. Post
      Author
      admin

      Dziękuję za miłe słowa :-)! I cieszę się bardzo, że są tu inni zwolennicy "Pamiętnika…" – faktycznie dochodzi do tego jeszcze nutka sentymentalna, tzn. swoje wspomnienia przy czytaniu Cabot plus jednak jest tam sporo nawiązań do wczesnych lat dwutysięcznych, a te nawet w naszych przyziemnych realiach były czytelne (no, prawie wszystkie – ale większość nawiązań popkulturowych na szczęście tak).

    1. Post
      Author
    2. Post
      Author
      admin

      Zdecydowanie, poza tym do oprócz tego, że to jest sympatyczna powtórka to człowiek może powspominać lata szkolne i trochę się poczuć jak w wehikule czasu. Plus ja na przykład wychwyciłam kilka aluzji do kultury popularnej, które wtedy nie były dla mnie do końca czytelne, więc jest też sporo wartości dodanych przy takiej lekturze :-).

  2. Annalin

    Też odkryłam "Pamiętnik Księżniczki" dopiero w liceum, ale przyznam się, że nadal lubię do nich wracać od czasu do czasu. To zdecydowanie jedna z tych powieści, które za każdym razem potrafią poprawić humor 🙂

    1. Post
      Author

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.