W tym szaleństwie jest metoda albo o czym właściwie jest „Tętniące serce”?

„Co
za okropna Mary Sue!”, pomyślałam gdzieś tak w jednej czwartej
lektury. Klara Fina Gulleborga, bo o niej tak pomyślałam, to córka
Jana Andersona ze Skrołyki, głównego – a w oryginale też i
poniekąd tytułowego – bohatera powieści Lagerlöf. Już
samo imię może przywodzić na myśl pewne tropy – ale może od
początku.

Głównego
bohatera poznajemy, kiedy oddaje się angstowaniu w szopie. W izbie
obok jego żona, którą zresztą poślubił, bo chciał dostać
kawałek ziemi i kogoś, kto pomoże go obrabiać, a Katarzyna była
wystarczająco obrotna i leciwa, by uchwycić się szansy na
małżeństwo, właśnie rodzi dziecko. Jan przeklina całą sytuację
(bez zastanowienia się, że do tanga trzeba jednak dwojga), bo
dziecko tylko ich spowolni, nie da chwili spokoju po pracy i temu
podobne. Jan byłby pewnie w stanie ciągnąć litanię swoich żalów
jeszcze długo, gdyby nie fakt, że w końcu wołają go do izby, a
tam czeka już na niego nowo narodzona córeczka. I tu już bohater
ulega Mary Sue zupełnie – zakochuje się od pierwszego wejrzenia,
gotów jest dziecku nieba przychylić, wszystkiego co najlepsze,
ptasiego mleka etc. Po czym autorka serwuje nam całe studium rozwoju
relacji ojca z córką: ojciec pracuje na pobliskim folwarku, córka
rośnie, idzie do szkoły, wybierają się razem na różne okoliczne
atrakcje.
Teoretycznie
nie ma tu nic wyjątkowego. Postaram się zatem pokazać, co warto
zauważyć przy okazji lektury „Tętniącego serca”, czy może
przynajmniej to, co mnie rzuciło się w oczy i sprawiło, że
wahałam się w jej czasie, czy bardziej jestem wkurzona na
bohaterów, czy jednak zaskoczona przemyślnymi posunięciami
autorki. Spojlery jak stąd nad fiordy, ale książka ma 101 lat,
więc można mi wybaczyć. Potraktujcie ten wpis raczej jako garść
przemyśleń nad warsztatem Lagerlöf niż
recenzję książki.
Mary
Sue z Värmlandu
Na początek może o co w ogóle mi chodzi z tą
Mary Sue. Klasycznie „Mary Sue” nazywa się postaci
wyidealizowane do skrajności, zgarniające całą uwagę odbiorcy
dla siebie – często zresztą alter ego autora dzieła –
doskonałe w każdym calu: piękne, mądre, przedsiębiorcze,
rozkochujące w sobie połowę pozostałych bohaterów i tak dalej w
tym stylu. Męska odmiana „Mary Sue” również istnieje, ale dla
porządku będę tutaj mówiła o odmianie żeńskiej. Znacie na
pewno takie bohaterki. Klara z „Tętniącego serca” zdaje się
być dokładnie jedną z nich.
Zacznijmy od imienia: Jan chce dla niej czegoś
wyjątkowego. Kiedy więc zgodnie ze zwyczajem wychodzi z noworodkiem
przed dom, czeka na przechodnia, by zagadnąć go o imię dla córki
i poprosić, by został jej rodzicem chrzestnym. Andersonowie
mieszkają jednak na kompletnym wygwizdowie, więc Jan stoi tak cały
dzień i nic. W końcu stwierdza, że i tak nikt nie byłby
dostatecznie dobrym materiałem na chrzestnego jego doskonałej
córki, więc proponuje ten zaszczyt słońcu. Stąd bierze się też
wymyślne imię: Klara Fina Gulleborga (jak wyjaśniają autorzy
słowniczka, „Klara” od „jasności”, „Fina” od „doskonała” i
„Gulleborga”, bo „gullig” znaczy „słodki”, a „borg” to „zamek” albo „twierdza”). Przywodzi to na myśl wymyślne imiona
nadawane w rodzinach o prostych nazwiskach, ale aspirujących przez
to do wyższego statusu społecznego. Z Janem chyba tak właśnie
trochę jest. Oczywiście Klara okazuje się spełniać ojcowskie
marzenia: kiedy idzie do szkoły, okazuje się nad wyraz pojętna.
Kiedy Jan spodziewa się po niej wielkich rzeczy – ona ich
dokazuje. Największym jej czynem jest odejście z domu na służbę
do Sztokholmu, żeby pomóc rodzicom spłacić dług wobec nowego
właściciela folwarku. Klara rusza do stolicy, w międzyczasie
wysyła rodzicom pieniądze, kilka listów i milknie na dziesiąt
lat. I wtedy połapałam się, że dałam się autorce wyprowadzić w
pole. Klara nie jest wcale Mary Sue, mimo że nie raz i nie dwa
podkreśla się jej mądrość, spryt, wyjątkowość i przede
wszystkim urodę.
Sprytna
Selma Lagerlöf
„Tętniące
serce” bowiem to w istocie wcale nie jest – a przynajmniej nie
zupełnie i nie do końca – żadne tam studium ojcowskiej miłości,
jak można wyczytać w licznych (pełnoprawnych) recenzjach. To
raczej studium obłędu.
Jan jest szalony. Oczywiste staje się to dla
czytelnika dość późno. Kiedy Klara przez lata nie wraca do domu,
Jan co dzień wychodzi na przystań wypatrywać statku z córką na
pokładzie. Statek oczywiście przypływa, ale bez Klary. Jan usiłuje
sobie wytłumaczyć długą nieobecność córki i stwierdza, że to
dlatego, że stało się owo niezwykłe, na które tak długo czekał:
spotkał ją zaszczyt nad zaszczyty i została cesarzową Portugalii.
Stąd też on musi stać się jej godnym – godnym ojcem cesarzowej,
więc ogłasza się cesarzem Portugalii (stąd tytuł oryginału:
„Cesarz Portugalii”). Ma czapkę, laskę i ordery z ozdób
choinkowych, wszem i wobec oznajmia swoją godność i staje się na
długo lokalną atrakcją, nieszkodliwym wioskowym dziwakiem.
Ale przecież nie jest tak, że Jan wariuje przez
nieobecność córki, przez zawód, który mu sprawiła. I choć
pojawi się w całej tej historii Bóg, który ma odebrać Janowi
rozum z litości, by nie wiedział, co naprawdę porabia jego córka,
to autorka daje nam przecież symptomy już dużo wcześniej, że z
Andersonem jest coś nie tak. Od pierwszych scen pokazuje nam
bohatera lekko dziecinnego, niezrównoważonego, poczciwego, ale
jakby lekko upośledzonego, nie dostrzegającego pewnych elementów
rzeczywistości czy może widzącego je inaczej niż wyglądają dla
wszystkich wokoło. Siostra Jana choruje od dłuższego czasu: tuła
się po okolicy, pokazując kosz z gwiazdami z nieba (owymi
choinkowymi ozdobami, które później nosił będzie z cesarską
godnością Jan). Choroba psychiczna może być zakorzeniona w
rodzinie Jana głębiej. Anderson równocześnie dostrzega coś
pozarzeczywistego, jego szaleństwo przywodzi na myśl rosyjskich
jurodiwych: w scenie, w której córka odpływa do Sztokholmu, widzi
jak wraca, by powierzyć mu swe „przesłanie”, żeby rodzice
pozostali razem.
Lagerlöf
w kończących partiach książki sugeruje jawnie, że to szaleństwo
to w istocie mądrość. Że Jan, choć może wydawać się śmieszny,
jest dużo rozsądniejszy. Jego choroba ukierunkowuje się na obsesję
na punkcie córki: dlatego opisywana jest jako najwspanialsza istota
pod słońcem. W tym świetle zupełnie innego charakteru nabiera
chociażby irytująca scena w szkolnej sali. Oto bowiem, kiedy Klara
jest jeszcze mała, jako jedyna udziela poprawnej odpowiedzi na
wyświechtane żartobliwe pytanie nauczyciela. Janowi jawi się to
jako symptom niezawodnej i niezrównanej mądrości. Kiedy odkrywamy
szaleństwo Jana, rzuca nam się w oczy inny sens tej sceny: to nie
Klara jest Mary Sue. To raczej klasyczna postać niewdzięcznej
córki, trochę jak w Balzakowskim „Ojcu Goriot”. Ale to, jak
patrzy na nią ojciec, to typowy przykład marysuistycznego odlotu.
Jej głupotę zapatrzony w nią ślepo ojciec bierze za mądrość.
To, czy wszystko faktycznie się jej udaje, pozostaje kwestią
sporną. Chyba tak do końca tylko Jan tak sądzi. W oczach otoczenia
Klara pozostaje tylko rozpieszczoną pannicą, co dobitnie pokazują
sceny jej powrotu do wsi.
Boska
ingerencja
Oczywiście skandynawska powieść z początków
XX wieku nie byłaby skandynawską i z początku wieku, gdyby w całej
sprawie nie pojawił się palec Boży. O motywie z odebraniem
rozsądku, a zesłaniem proroczych mocy w zamian już pisałam. To
jednak nie wszystko. Istotną rolę w powieści odgrywa przecież
metafizyka, nie zawsze chrześcijańska.
Bohaterowie żyją na wsi. Nie są specjalnie
wykształceni. Ich świat wypełnia ciężka praca na polu, jeśli
jej nie wykonają, nie mają co jeść ani za co żyć. Warunki pracy
są takie sobie – wszystko właściwie zależy od dobrej woli
dziedzica. A z tym bywa różnie, o czym Jan i Katarzyna przekonają
się wyjątkowo boleśnie. W tym świecie obok ludzi jest Bóg –
oddaje się mu hołd w kościele. Kraj jest protestancki, więc
niekoniecznie co niedziela, ale przy ważniejszych świętach i w
ogóle pamięta się o Jego obecności. Ale prócz Boga drzemią w
nim i dawne, pogańskie siły: złośliwe trolle, gotowe w każdym
momencie porwać na strzępy szczęście bohaterów. Ich ingerencja w
materię rzeczywistości jest niekiedy równie częsta, co Boskiej
Opatrzności.
Ale oprócz tej strony metafizycznej jest i
przygarść moralizatorstwa. Klara dostaje czerwoną sukienkę (nie
licującą z jej stanem – wszak jest córką biednego wyrobnika),
rodziców wzywa się na pogadankę do zakrystii. Współczesny
czytelnik może się oburzyć (ja się oburzyłam; uspokoiłam się
widząc rozsądek rodziców – niestety, za wcześnie, bo autorka
pokazuje w gruncie rzeczy, że to początek końca moralności Klary.
To czerwona sukienka spycha ją na drogę rozpusty. Kiedy po latach
dziewczyna wraca do wsi, w bogatych strojach, okazuje się być
brzydka, stara jak na swój wiek. Klasyczny motyw polegający na tym,
że zło moralne uzewnętrznia się w wyglądzie bohatera dochodzi tu
do głosu.
Kim
jest Jan ze Skrołyki
Istotną
kwestią, którą uważam, że warto poruszyć, jest sam los chłopów
z powieści Lagerlöf.Stosunki
społeczne w Szwecji około roku 1914 znam słabo, więc jeśli
znajdzie się ktoś bardziej ode mnie kompetentny, z chęcią
posłucham jego zdania, ale wydaje mi się, że do takiej krókiej
analizy nie potrzebuję aż tak intensywnej wiedzy o losie chłopa
szwedzkiego. Chodzi mi o ogólny sposób, w jaki autorka portretuje
swoich bohaterów. Chłopi są tu niewykształceni i biedni – elitę
miejscową tworzy dwóch nauczycieli, dziedzic z żoną i bogata
rodzina kmieca. To przekłada się na ich stan umysłowy: Lagerlöf
po trosze ich wszystkich portretuje jako
niespełna rozumu. Wykonywanie ciężkiej i słabo opłacanej pracy
bez spisania umowy (co mści się na Andersonach), wykopywanie
ziemniaków szpadlem gołą stopą, wykradanie jabłek z sadu pana na
włościach jako wyjątkowa atrakcja roku – to wszystko są z
jednej strony werystyczne opisy rzeczywistości, a z drugiej portret
ludzi niespełna rozumu. Chłopi, po stronie natury, mają co prawda
swojego szalonego wieszcza-cesarza Portugalii i sami widzą to, czego
nie widzą wykształceni „panowie” (vide
trolle),
ale z drugiej strony, w tych kategoriach ekonomicznych czy władzy,
są na zdecydowanie niższym szczeblu. I to też jest jakiś rodzaj
szaleństwa, które jest przezroczyste, tak jak dla Jana jego
choroba. Tratowanie tego jako naturalnej kolei rzeczy,bez próby
zmian tego status quo,
to prawdziwe szaleństwo. I to też sprawia, że „Tętniące serce”
jest bardziej studium jednostki ludzkiej i społeczności w
niezdrowej sytuacji, niż wzruszającym utworem o nadzwyczajnem
miłości ojca i córki.
Chociaż nikomu nie odradzam czytania tego w ten
sposób.
A gdybyście chcieli już teraz, zaraz przeczytać „Tętniące serce” sami, macie okazję. Książka jest w zasobach nieocenionego i wykonującego kawał dobrej roboty portalu Wolne Lektury (o tutaj).
____________________
Jutro kilka słów o tym, jaki mam problem z
twórczością Harukiego Murakamiego, a przy okazji kilka refleksji o
„Bezbarwnym Tsukuru i latach jego pielgrzymstwa”.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.